Przejdź do treści

Pieniądze uszczęśliwiają?

Pieniądze uszczęśliwiają?
Ilustracja: shutterstock
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Coraz więcej z nas funkcjonuje tak: pracujemy tak dużo, że dostajemy chandry. Wtedy leczymy ją zakupami. Na zakupy wydajemy jednak pieniądze i musimy pracować więcej, żeby odrobić to, co na leczenie chandry wydaliśmy. Z tego przepracowania dostajemy jednak jeszcze większej chandry.

A duża chandra wymaga większych zakupów niż chandra mała, więc wtedy wydajemy jeszcze więcej. I nic się nie dzieje, nawet kiedy braknie nam pieniędzy do wydawania, bo bank chętnie pożyczy. Zrobi to jednak na procent. Pożyczki trzeba spłacać, więc musimy pracować jeszcze więcej, żeby to zrobić.

I co się wtedy dzieje? Dostajemy chandry. A najlepsza metoda na chandrę to… zakupy. I tak tworzy się koło, po którym biegamy jak szczur po karuzeli. Może nawet nie byłoby to takie złe, gdyby nie to, że od tych zakupów robimy się co najwyżej mniej smutni, ale na pewno nie szczęśliwsi. Choć – no dobrze, trzeba to przyznać – może i szczęśliwsi, ale tylko na chwilę. Wszystko dlatego, że nie jest to najlepsza metoda na walkę z chandrą.

W tym wypadku od leczenia lepsze bywa zapobieganie. Człowiek szczęśliwy to taki, który ma bardzo dużo, lub taki, który potrzebuje mniej, ale ma tyle, ile potrzebuje. Od leczenia chandry zakupami lub stanem konta (to przypadek pierwszy) lepsze są kontakty z przyjaciółmi i rodziną. Lub – bo ja wiem – wędkowanie, bo czasami lepiej w spokoju złowić karpia, niż szybko kupić sushi…

Odwrócona litera „L”

Rzecz nie jest jednak aż taka prosta. O tym, że pieniądze szczęścia nie dają, mogą bowiem mówić tylko ci, których na to sushistać. Choć… coś w tym jest. Widać to w wynikach badań sprawdzających zależność pomiędzy dochodami i poziomem „szczęścia”. Daniel Kahneman i Angus Deaton z amerykańskiego Princeton wykorzystali długoterminowe badania Gallupa, by sprawdzić, jak to z tym jest. I potwierdzili, że nie chodzi o to, że więcej to zawsze lepiej, tylko o to, że za mało to za mało.

Wykres zależności pomiędzy dochodem i zadowoleniem z życia wygląda jak odwrócona litera „L”. Gdy zarabia się mało, to każdy dodatkowy dochód podnosi poziom „szczęścia”. Tak jest do określonej granicy, powyżej której wykres się spłaszcza i kolejne setki tysięcy dolarów nie mają już praktycznie żadnego znaczenia. Na Princeton ustalili, że żeby być szczęśliwym w USA, trzeba zarabiać 75 tys. dol. rocznie (na gospodarstwo domowe).

Pieniądze dają wolność od pieniędzy

Niemal takie same wnioski – niezależnie – wyciągnęli analitycy z Keirsey.com, którzy też robili takie badania. – Tony pieniędzy nie kupują szczęścia, ale z pewnością posiadanie ich wystarczającej ilości bardzo pomaga – komentował Kip Parent, szef firmy. Z tym że oni określili nie tylko próg szczęścia (także 75 tys. dol.), ale też próg „smutku”. Okazało się bowiem, że o ile większość zarabiających dużo jest z życia zadowolonych, to ci, którzy zarabiają poniżej 50 tys. dol. rocznie, w większości ma z zadowoleniem problemy.

Podobnie jak z pojedynczymi ludźmi jest też z całymi społeczeństwami. Te, żeby być szczęśliwe, nie muszą być najbogatsze. Wystarczy, że są wystarczająco zamożne. I wiadomo nawet dokładnie, ile to jest „wystarczająco”, bo policzyli to Eugenio Proto z Uniwersytetu Warwick i Aldo Rustichini z Minnesoty.

Do poziomu 20,4 tys. dol. PKB na głowę mieszkańca (z parytetem siły nabywczej) poziom szczęścia rośnie szybko. Od 20 do 36 tys. wolniej, ale wciąż rośnie, a później delikatnie spada, bo ludzie mają już tyle, że nie potrzebują więcej, a dalej starają się „gonić Jonesów” i jedna „plazma” przestaje wystarczać, bo sąsiad ma dwie. Muszą więc mieć trzy. (Nasze PKB per capita to w tej chwili +/- 21 tys. dol.)

W obu przypadkach – jednostek i społeczeństw – jest tak dlatego, że do pewnego poziomu musimy myśleć przede wszystkim o pieniądzach, bo trzeba jeść, płacić za rachunki, a i urlop nie jest niczym złym, a powyżej niego możemy już o nich nie myśleć. Pieniądze dają szczęście, kiedy mamy ich tyle, by nie były najważniejsze.

Jeżeli jednak bierzemy kolejne zlecenia, nadgodziny i etaty nie dlatego, że musimy, ale dlatego, że „gonimy Kowalskiego” i zakupami leczymy chandrę, to warto się zatrzymać i zastanowić, czy większą radością niż kolejne buty nie będzie spotkanie ze znajomymi, rodziną i spacer z psem, dzieckiem lub kotem. Albo zabranie wędki i włączenie – to męska specjalność – „nothing box”, które jest dobre na wszystko. Ciekawe tylko, ile trzeba zarabiać w Polsce, żeby nie musieć zarabiać więcej i zadbać o życie, a nie o portfel…

Jak myślicie?

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: