Przejdź do treści

Sport za granicą rozsądku

Sport za granicą rozsądku
Zdjęcie: Piotr Dymus
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Słoneczny poranek na południowym wybrzeżu w Finlandii. Środek lata. Ubrany w śmieszną spódnicę, która ma zapobiegać wlewaniu się wody, gdy będę siedział w kajaku, ładuję swój bagaż przed 70-kilometrowym etapem po morzu.

Suszone owoce, żele energetyczne, trochę ciasta, żeby mieć czym zapełnić żołądek w czasie dziesięciogodzinnej eskapady. Słońce wstało po czwartej i zaczyna przypiekać. Przyczepiam bukłak z wodą do linek na wierzchu kajaka. Do wieczora nie będę miał szans zatankować, dlatego pod pokładem mam jeszcze dodatkowy zapas wody. Obok mnie pakuje się reszta teamu. Działamy w cztery osoby. Wedle zasad narzuconych przez organizatora – w każdym zespole musi być co najmniej jedna dziewczyna. Więc jest. Magda. Układa wodoodporne worki w luku. Ma niewyraźną minę i nieco mętny wzrok. W ciągu ostatnich trzech dni mogę policzyć tylko 20 minut spędzone z zamkniętymi oczami na ściółce gdzieś w lesie i półtorej godziny w namiocie. Mamy za sobą 80 godzin ścigania i ponad 400 kilometrów trasy. Rowerem, pieszo, na rolkach, pływając wpław, pływając kajakiem, kajakiem z żaglem, tratwą. Oprócz nas po regionie kręci się ponad 20 innych zespołów z całej Europy.

Zdjęcie: Piotr Dymus

Terenowy reality show

Pierwsze imprezy adventure racing były ogromnymi przedsięwzięciami medialnymi robionymi pod szeroką publiczność, m.in. Discovery Channel. Rajdy odbywały się w najdzikszych regionach świata. Wymóg, by w zespole startowała co najmniej jedna dziewczyna, miał na celu wyeliminowanie czysto wojskowych ekip komandosów. Obecność obu płci miała wprowadzić więcej emocji i interakcji w zespołach. Nad głowami zawodników ścigających się po australijskich pustyniach czy na wyspach w stylu Borneo i Fidżi często przelatywały helikoptery, a kamerzyści podążali krok w krok za zespołami, wyłapując smaczki – kryzysy, problemy, spięcia. Wielki terenowy reality show.

Zdjęcie: Piotr Dymus

Z czasem z telewizyjnego show wyewoluowała regularna dyscyplina sportu. Pod koniec lat 90. wyklarował się model – czterech facetów i jedna dziewczyna, ruszają na trasę liczącą kilkaset kilometrów (czasem do tysiąca). Poruszają się, używając tylko siły własnych mięśni. Wyeliminowano zatem wszelkie pojazdy 4×4, ale zostawiono organizatorom ogromną dowolność. Rowery górskie, kajaki, rolki, łodzie wiosłowe, narty, rakiety śnieżne, a nawet hulajnogi. Do tego wspinaczka, zjazdy na linach. Nawigacja odbywa się tradycyjnie za pomocą kompasu i papierowej mapy. GPS jest niedozwolony. Wszelkie narzędzia, np. do naprawy rowerów, trzeba mieć ze sobą. Wszystko z mapą w ręku i non stop przez wiele dni. Gdy zespół śpi – czas płynie dalej. Zatem kto śpi dużo – traci dużo.

W szkole przetrwania

Sport za granicą rozsądku

Zdjęcie: Piotr Dymus

Wracamy do Finlandii. W zespole pełnię funkcję mechanika, więc w gdy kolega z pękniętą dętką próbował zahamować na zjeździe i podarł oponę na kamieniach, sprawa reanimacji roweru spadła na mnie. Mam w rękach kilka łatek rowerowych, porcję prostych narzędzi, zapasowe dętki, apteczkę, nożyczki, trochę ubrań i ekwipunku. I muszę doprowadzić pojazd do użytku. Nie ma czegoś takiego jak zmiana sprzętu czy zawodnika w trakcie imprezy. Na największej dziurze robię opatrunek z drugiej dętki, jest jak bandaż. Możemy ruszać dalej. To był rajdowy klasyk. Coś z niczego. Wyjście z sytuacji pozornie beznadziejnej.

Zdjęcie: Piotr Dymus

Pełna mobilizacja

Zawodnik rajdowy od biegacza różni się tym czym koparka od kolarki. Porusza się powoli, ale jest nie do zatrzymania, zarówno przez teren, jak i przez okoliczności. Dla maratończyka tempo oscylujące w granicach trzech kilometrów na godzinę wydaje się śmieszne. Ale banan z twarzy znika mu, gdy tylko zobaczy chaszcze, maliny i zwalone drzewa przykrywające trasę. Gdy do tego dodamy noc, deszcz, plecak, głód, nieprzespane noce, pęcherze na stopach, niepewność nawigacji w mroku, maratończyk nabiera respektu. Zwłaszcza gdy na zbiegu zostanie ośmieszony przez dużo słabszą dziewczynę, która w przeciwieństwie do niego potrafi skakać w dół po skałach. Maksymalny pobór tlenu czy siła mięśni w końcu tracą znaczenie, a najważniejsza okazuje się wola walki i tzw. spręż. Spręż, czyli mobilizacja, by uruchomić rezerwy.

W czasie rajdu w Słowenii wlekliśmy się na nogach pełnych odparzeń i pęcherzy od ponad doby. Liczyliśmy na odpoczynek w strefie zmian. Suche skarpety i coś ciepłego do jedzenia. Ledwie powłóczyliśmy nogami. Na miejscu jednak dowiedzieliśmy się, że zamiast leżeć, musimy przebiec około 6 km w maksymalnym tempie, bo etap miał być za moment zamknięty. Niezaliczenie tego fragmentu spowodowało by spadek w klasyfikacji o kilkanaście pozycji i zmarnowanie całodziennego wysiłku. Zaklęliśmy więc i… ruszyliśmy niczym w ulicznym wyścigu, by znaleźć brakujący punkt. Po kilku niepewnych krokach już byliśmy na pełnej prędkości i sapaliśmy jak lokomotywy. Udało się!

Zdjęcie: Piotr Dymus

Team trzyma w ryzach

Gdy ścigasz się w triatlonie na najdłuższym dystansie Ironman, wszystko masz pod kontrolą. Trasa jest wyznaczona, czas do mety przewidywalny z niezłą dokładnością. Polegasz tylko na sobie i swoich mięśniach. Rajdy to co innego. Naiwni twierdzą, że zespół będzie tak szybki jak jego najsłabsze ogniwo. Najwyraźniej nie widzieli słabnącego biegacza podłączonego na rajdzie elastyczną linką do dwóch mocniejszych kolegów. Może się słaniać na nogach, ale ktoś weźmie mu plecak, nakarmi, pomoże dotrwać do najbliższej strefy zmian, gdzie będzie okazja się przespać i chwilę odsapnąć.

W czasie rajdowych mistrzostw świata w Portugalii w 2009 roku polski zespół RaidLight Navigator był w opałach. Jeden z zawodników zatruł się wodą z lokalnej fontanny. Przez kilkanaście godzin słaniał się na nogach. Szedł na sznurku, padał, wymiotował. Był ciągnięty za ramiona niemal jak zwłoki. Nie był w stanie mówić. Bełkotał coś w malignie. Ale nie poddał się. Ekipa dowlokła go do końca etapu. Owinęła kocem i położyła spać na dwie godziny. Gdy wstał – ślad po zatruciu minął, a zespół cztery dni później minął linię mety, zajmując piąte miejsce – do tej pory najwyższe w historii polskich startów na arenach Adventure Racing.

W jaskiniach, pod wodą, na wielbłądach

Sport za granicą rozsądku

Zdjęcie: Piotr Dymus

Lista dyscyplin rajdowych jest otwarta. Każdy organizator może wrzucić coś od siebie. Jeśli impreza odbywa się w rejonie obfitującym w jaskinie – pojawią się etapy speleologiczne. Często zdarza się wykorzystywanie regionalnych łodzi – np. małych żaglówek. Bywają etapy z nurkowaniem wymagające precyzyjnej podwodnej nawigacji na rzece i odnajdywania punktów zatopionych na dnie. W styczniu, gdy wszyscy mocni rajdowcy zjawią się na starcie mistrzostw Europy w Beskidzie Niskim, będą musieli szykować się na wielogodzinne odcinki pokonywane konno, bo baza zawodów mieści się w stadninie. W tej sytuacji nie powinno dziwić, że start zawodów w Maroku odbywał się na wielbłądach.

Najdłuższą imprezą, w której brał udział polski zespół, był Monster 2009 – rajd rozegrany w Szwecji. Liczył sobie około 1000 kilometrów, a na kolejnych etapach zawodnicy przemieszczali się od Morza Bałtyckiego do granicy z Norwegią. Wówczas Speleo Salomon zajął trzecie miejsce.

Zdjęcie: Krzysztof Dołęgowski

Znieść można wszystko

Jeśli wydaje się wam, że rajdy są domeną służb specjalnych lub olimpijczyków – jesteście w błędzie. Najlepsi zawodnicy nigdy nie byli w wojsku. Wielu z nich ma za sobą profesjonalną karierę sportową, ale raczej w przeszłości. Dobry rajdowiec to człowiek obdarzony ogromną cierpliwością. Zwykle po trzydziestce, a nawet po czterdziestce. Taki, który potrafi marznąć, cierpieć, zwierzęco cieszyć się wschodem słońca niosącym ciepło, bawić się jak dziecko, spływając wpław rwącą rzeką.

Na dystansach powyżej doby okazuje się, że dziewczyny wcale nie są wolniejsze od facetów. Mają zwykle problemy na początku imprezy, gdy zespół przewala się przez góry z prędkością halnego, ale są obdarzone ogromną siłą woli i odpornością na ból. Dziewczyny rzadko kiedy narzekają. W czasie Bergson Winter Challenge w Sudetach – rajdu trwającego pięć dni bez przerwy – wspinałem się na szczyt Śnieżnika. Ania miała psychikę wymęczoną do granic możliwości. Łzy jej ciekły po policzkach i zamarzały. Od czasu do czasu słyszałem za plecami jej chlipanie. – Jak jest? – pytam. – Źle – mówi ledwie słyszalnie. – To może się zatrzymamy na chwilę? – Nie. Cicho. Napieraj – odparła głosem nieznoszącym sprzeciwu. I poszliśmy. Wkrótce kryzys jej znikł, gdy nad górami pojawiło się słońce i czuliśmy, że zaczynamy się zbliżać do mety. – Jeszcze jakieś osiem godzin i będzie po wszystkim! Finiszujemy!

Zdjęcie: Piotr Dymus

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: