Przejdź do treści

Psychologiczne kity

Psychologiczne kity
Obraz: Barbara Krafft
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Słuchanie Mozarta wcale nie rozwija dziecięcej inteligencji bardziej niż choćby Rihanny. Reklamy podprogowe nie działają wcale, a wariograf działa tylko trochę. Przeczytajcie, jak spryciarze wykorzystują psychologiczne chwyty, by zrobić was w balona. I się nie dajcie.

Mozart na IQ

Za prenatalny pas muzyczny w wersji deluxe trzeba zapłacić ponad 200 zł. Kupuje się go po to, by nienarodzonemu dziecku puszczać muzykę. Przede wszystkim Mozarta „dla dzieci”. Zestaw 12 płyt można mieć już za kolejne 200 zł. Nie należy przestawać też po urodzeniu dziecka. Można kupić kolorową karuzelę do zawieszania nad łóżkiem, która gra… Mozarta (tylko 100 zł).

Produkty Baby Mozart sprzedają się świetnie. Wszystko za sprawą badań sprzed 20 lat, które opublikowano w „Nature”. Ogłoszono w nich, że słuchanie muzyki austriackiego kompozytora poprawia IQ o 8–9 punktów. Dodano wprawdzie, że krótkotrwale (badania wśród studentów dowiodły, że skuteczniejsza jest… cisza), a tak w ogóle to nie wiadomo nic pewnego, ale to wystarczyło, by przemysł „zabawkowy” oszalał. Na półki trafiły tysiące produktów oznaczonych „Baby Mozart”, które sprzedawały się doskonale – obroty na tym rynku liczy się w dziesiątkach milionów dolarów. Pojawili się nawet politycy, którzy chcieli dołożyć taki zestaw małego geniusza do dziecięcej wyprawki, aby ich obywatele (chodziło o Georgię) byli inteligentniejsi niż inni.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że efekt Mozarta nie istnieje. A właściwie istnieje, bo słuchanie czegoś miłego rzeczywiście na chwilę (sic!) pobudza nasz mózg do lepszej pracy, jednak nie ma znaczenia, czy jest to akurat Mozart. Równie dobrze może to być Rihanna. Baby Rihanna. Bo raczej nie Baby Niecik. To się dla dzieci raczej nie nadaje.

Jedz popcorn. Pij colę.

Baby Mozart nie jest jednak jedyną rzeczą, która nie działa, choć wierzymy, że działa. Inną wymyślił niejaki James Vicary, który w latach 50. był właścicielem niewielkiej agencji marketingowej. Firma cienko przędła i trzeba było wymyślić coś bardziej dochodowego. Ponieważ był to czas, gdy ludzi fascynowała idea wojny psychologicznej i armia organizowała jednostki do patrzenia się na kozy lub ćwiczenia psychokinetyki, Vicar postanowił pójść tą drogą.

Przez sześć tygodni, w kinach stanu New Jersey, pomiędzy klatkami filmów emitowano krótkie (wyświatlające się przez 0,003 sekundy) komunikaty: „Jedz popcorn!”, „Pij Coca-Colę!”. Podliczono rezultaty i Vicary zwołał wielką konferencję prasową, podczas której ogłosił, że dzięki reklamie podprogowej sprzedaż wzrosła o kilkadziesiąt procent. Dziennikarze uwierzyli i nagłośnili „sukces”. Sprawą zajął się nawet Kongres, który obawiał się, że Amerykanów można podprogowo zaprogramować do komunizmu. Ale zainteresowały się nią także – oczywiście! – korporacje, które chciały coś obywatelom USA sprzedać. Wszystko skończyło się społeczną histerią i zakazem stosowania tej formy reklamy.

Zakazem niepotrzebnym, ponieważ reklama podprogowa nie działa. Nie oznacza, że nie jesteśmy wrażliwi na bardzo delikatne sygnały, które płyną do nas z otoczenia – jesteśmy, o czym przekonują sukcesy tzw. torowania. Jednak by dać się zmanipulować, musimy ten bodziec zarejestrować. A przekazu podprogowego nie rejestrujemy.

Wszyscy jesteśmy kłamczuchami

Psychologiczne kity

Wykrywacz kłamstw służy – bo jak mogłoby być inaczej? – do wykrywania kłamstw. Jest z nim jednak pewien problem. Wykrywa ich zbyt wiele. Za sprawą kina wierzymy, że badanie wariografem to doskonała metoda, by znaleźć zabójcę lub podważyć alibi mordercy. Tak jednak nie jest.

Nawet najwięksi optymiści mówią, że skuteczność tego urządzenia to 90 procent. Mogłoby się wydawać, że to całkiem nieźle. Ale to za mało, by było to narzędzie użyteczne. Problemem jest bowiem nie tyle to, że wariograf nie rozpoznaje, gdy ktoś kłamie, ale że mówi, iż kłamie, kiedy mówi prawdę. Na każde dziesięć osób, które zapytamy, czy zabiły Kowalskiego, pojawi się jedna, która powie „nie” (co będzie prawdą), ale wykrywacz pokaże, że kłamie. Jeżeli takie badanie przeprowadzimy w 100-osobowej firmie – a coraz częściej robi się to także i tam – to fałszywych oskarżonych będzie aż dziesięciu!

Dlatego od pewnego czasu rezygnuje się z klasycznego wykrywacza kłamstw i stosuje elektroencefalograf, czyli urządzenie służące do rejestracji fal mózgowych. Okazuje się bowiem, że fala P300 pojawia się tylko, gdy sobie coś przypominamy. Pyta się zatem o szczegóły, które może znać tylko zabójca lub terrorysta, i w ten sposób odkrywa prawdę. Działa to ponoć doskonale, a rozwój technologii finansują FBI, CIA i amerykańska armia.

Korporacyjne burze

Psychologiczne kity

Firmowe spotkania to coś, co ma tendencję, by nigdy się nie kończyć. A dokładnie – gdy jedno spotkanie się kończy, to zaczyna się następne. Przynajmniej tam, gdzie szefowie wierzą, że burze mózgów pomagają w osiągnięciu efektu synergii polegającego na tym, iż pięciu ludzi pracujących razem ma myśleć znacznie lepiej niż tych samych pięciu ludzi pracujących oddzielnie.

Okazuje się jednak, że tak bywa, ale nie jest, ponieważ u wielu z nas mózg się w takiej sytuacji zawiesza – zwykle na czymś innym. Na przykład gdy w zespole są panie, to panowie owładnięci chęcią zaimponowania im radzą sobie z zadaniami intelektualnymi aż o 14 procent gorzej, co pokazali naukowcy z Nijmegen.

Nie dotyczy to jednak tylko panów. Wszyscy jesteśmy istotami społecznymi i kiedy pracujemy w towarzystwie, zaczynamy więcej myśleć o relacjach z innymi niż o zadaniu. Zastanawiamy się, co możemy zrobić. Czy wypada się podrapać. Albo odwrócić. Czy powinniśmy mówić mniej, czy może więcej. Mówiąc krótko – bardziej interesuje nas to, jak wypadamy, niż to, co robimy. Dlatego burze mózgów służą tylko niektórym. I tylko czasami.

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.