
Ten ostatni – czyli zawał - bardzo lubi się z kamieniem nazębnym. To problem, który jest stosunkowo mało znany, bo większość z nas myśląc o dentyście, skupia się na próchnicy. Jednak równie groźny, a może nawet groźniejszy, jest nazywany kamieniem i tworzący się na zębach zwapniały osad pełny chorobotwórczych bakterii, które wywołują bolesne zapalenia dziąseł i prowadzą do paradontozy. A na zębach sprawa się nie kończy, bo kamień chadza pod rękę z chorobami serca.
Nie należy się dziwić. Dotąd zidentyfikowano 700 różnych rodzajów bakterii, które mogą dostać się do krwioobiegu, kiedy stan zapalny jamy ustnej oraz kamień nazębny łączą się z krwawiącymi dziąsłami. 700! To nie może być neutralne dla zdrowia i nie jest. U osób z chorymi dziąsłami – nawet kiedy poza tym są całkowicie zdrowe – wzrasta więc ryzyko zawału oraz wylewu.
Dwa lata temu Szwedzi z Uppsali opublikowali wyniki dużych badań, które przeprowadzili na próbie 15 tys. osób zmagających się z chorobami układu krążenia. Sprawdzali, czy te da się powiązać z liczbą zębów oraz stanem dziąseł. Ich wniosek jest taki, że da się to zrobić bez trudu. Liczba zębów oraz stan dziąseł bardzo silnie korelują np. z poziomem enzymów odpowiadających za stany zapalne żył i tętnic oraz wywołujących miażdżycę. Przy czym – oczywiście - im mniej zębów i więcej krwawienia z dziąseł, tym gorszy stan arterii i tym większe ryzyko zawału.
Do tego okazało się, że im mniej zębów w jamie ustnej, tym więcej złego cholesterolu, wyższe ciśnienie krwi, większy obwód w pasie i większe ryzyko bycia chorym na cukrzycę. To ostatnie wzrastało o 11 proc. na każde pięć straconych zębów. Dlaczego tak jest?
Teorie są dwie, ale wcale się nie wykluczają. O pierwszej już wspomniałem. Jej zwolennicy twierdzą, że bakterie obecne w kamieniu nazębnym dostają się do krwiobiegu i wywołują stany zapalne całego organizmu, ale też, że organizm reaguje na zapalenie w jamie ustnej i rozpoznając chorobę, cały czas pracuje w trybie jej zwalczania. Do mnie takie tłumaczenie trafia.
Jednak jest też teoria druga, która mówi, że nie ma tu relacji przyczynowo-skutkowej. Ma chodzić o coś zupełnie innego. O to, że zdrowe zęby mają ludzie, którzy generalnie o siebie dbają. Zgodnie z nią kamień na zębach oznacza, że jego posiadacz jest – wybaczcie za określenie – leniwą łajzą, która na dokładkę nie potrafi zająć się swoim zdrowiem oraz osobistą higieną. To też do mnie trafia.
I nie wyklucza teorii pierwszej. Może być bowiem tak, że nieprzyjemny zapach z ust (za niego też odpowiada kamień) jest jednocześnie oznaką braku dbałości o zdrowie, który organizmowi szkodzi, i źródłem bakterii wywołujących choroby serca.
Co robić?
Tyle pouczeń, bo czas odpowiedzieć na pytanie, co zrobić, jeżeli kamień się już u nas pojawił i co robić, żeby do tego nie dopuścić?
W przypadku pierwszym odpowiedź jest – stety albo niestety – prosta. Trzeba iść do dentysty. O ile bowiem z płytką nazębną można poradzić sobie szczoteczką, to kamieniem musi się zająć fachowiec. Jeżeli więc masz na zębach twardy, żółtawy osad, to czas przestać odkładać wizytę.
Jeżeli natomiast chodzi o to, jak do jego powstania nie dopuścić, to sprawa jest trudna. A kiedy jesteś miłośnikiem kawy i tak jak ja nie umiesz bez niej żyć, albo co gorsza palisz, to wręcz beznadziejna. Ale można wydłużać czas pomiędzy wizytami. Da się to zrobić należycie dbając o higienę jamy ustnej. Czyli nie tylko szczotkując zęby, ale też stosując specjalne pasty, które stworzono specjalnie z myślą o ochronie dziąseł, oraz nić dentystyczną. A mycie kończąc dokładnym płukaniem ust płynem antybakteryjnym. I to takim z górnej półki, bo skład tych najtańszych i najbardziej popularnych lepiej wpływa na samopoczucie niż jamę ustną.
Ale nawet wtedy, co najmniej raz na rok, należy się uzbroić w odwagę i wybrać do dentysty.
No, chyba że ktoś uważa, iż zawał boli mniej. Lub jest… leniwą łajzą.