Przejdź do treści

„COVID równa się samotność”. Pielęgniarz Przemysław Błaszkiewicz pokazuje na zdjęciach, jak wygląda walka z pandemią

„COVID równa się samotność”. Pielęgniarz Przemysław Błaszkiewicz pokazuje na zdjęciach, jak wygląda walka z pandemią / zdj. Przemysław Błaszkiewicz
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Pracuje na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w szpitalu im. J. Strusia w Poznaniu, który w marcu został przekształcony w szpital jednoimienny. Jako pielęgniarz dociera tam, gdzie żadne fotoreporter nie miał szansy dotrzeć. Na swoich zdjęciach Przemysław Błaszkiewicz pokazuje, jak wygląda walka z COVID-19 od „środka”. Tych scen nie możemy zobaczyć, będąc poza szpitalnymi murami.

Anna Jastrzębska: Minęło pół roku z koronawirusem w Polsce. Twój świat zmienił się diametralnie?

Przemysław Błaszkiewicz: Tak, rzeczywistość zmieniła się całkowicie. Szpital działa i wygląda inaczej. Przy czym pół roku to długo. To jest okres, w którymi mogliśmy się oswoić z nową sytuacją. Ja i moi koledzy chyba już zapomnieliśmy, jak wyglądała praca bez kombinezonów, robienie zastrzyków bez trzech par rękawiczek…

zdj. Przemysław Błaszkiewicz

Pamiętasz dzień, w którym okazało się, że szpital, w którym pracujesz, od teraz staje się szpitalem zakaźnym, a ty jesteś oddelegowany do walki z wirusem, o którym wiadomo niewiele poza tym, że unieruchomił kawał Azji i zabrał się za Europę? Co wtedy pomyślałeś?

Podszedłem do tego zadaniowo, potraktowałem całą tę sytuację jako wyzwanie. Pomyślałem wręcz, że może to być ciekawe doświadczenie. Pamiętam, że na samym początku, kiedy stawaliśmy przed tymi olbrzymimi zmianami, które miały nas czekać, powiedziałem do jednej z lekarek: „Paulina, to chyba będzie przygoda życia”. I ona odpowiedziała tym samym.

Nie chciałeś uciekać?

Oczywiście miałem swoje obawy, jednak chyba idealistycznie pomyślałem wtedy, że to jest to, do czego nas szkolono. Że to jest właśnie nasze zadanie: walka ze światową zarazą. Choć oczywiście, to, o czym mówisz, miało miejsce. Wielu pracowników szpitala wzięło zwolnienia, ludzie odchodzili. To było popularne zjawisko. Ale z dzisiejszej perspektywy nikt tego negatywnie nie ocenia. Wszyscy w marcu byliśmy przerażeni. Wiele mówiło się o olbrzymiej śmiertelności wirusa, słyszeliśmy o lekarzach, pielęgniarzach, którzy zostali zakażeni w Chinach czy we Włoszech i zmarli. Na szczęście po tych pierwszych tygodniach wiele osób wróciło. Otrząsnęli się z pierwszego szoku, do dziś pracują i świetnie sobie radzą.

Co istotne, na początku epidemii zgłosiło się do nas wielu wolontariuszy, młodych, pełnych ideałów i zapału, którym zamknięto uczelnie, a którzy chcieli się włączyć w walkę z pandemią. Jest jedno moje zdjęcie, trochę niedoświetlone, technicznie niedoskonałe… Przedstawia medyka w kontenerze, który siedzi w kombinezonie z nogami na krześle i przy otwartym oknie czyta książkę. Może to wyglądać jak szczyt lenistwa i opieszałości. Natomiast jest to bardzo złudne wrażenie. Na tym zdjęciu widać właśnie jednego ze studentów medycyny, który z w przerwie od segregowania pacjentów uczył się na studia… Tacy właśnie, gotowi na poświecenia wolontariusze wtedy bardzo nam pomagali. Nikt im nigdy za to nie podziękował, dlatego uważam, że warto o tym wspomnieć.

Jak więc widać, reakcje ludzi były różne. Ja i wielu moich kolegów podeszliśmy do tego jak do wyzwania.

zdj. Przemysław Błaszkiewicz

Twoi bliscy nie oponowali?

Moja żona była wtedy w szóstym miesiącu ciąży, więc również towarzyszył nam lęk. W tamtym czasie jeszcze mało wiedzieliśmy o tym wirusie, miałem świadomość, że w razie zakażenia wszystko może skończyć się różnie. Dlatego teraz, kiedy dziennikarze pytają mnie o dramaty związane z koronawirusem, powtarzam, że największy mój dramat dotyczył sfery prywatnej. Miasto Poznań zorganizowało dla medyków akcję „Hotel dla medyka”, aby osoby pracujące w szpitalu jednoimiennym mogły odizolować się od swoich rodzin. Ja skorzystałem z tej możliwości. Przez trzy miesiące w tym najtrudniejszym okresie pozostawałem poza domem, w związku z czym trzy ostatnie miesiące ciąży moja żona spędziła samotnie. Spotykaliśmy się w parku, w maskach, utrzymując dystans społeczny. Inaczej wyobrażaliśmy sobie ten najpiękniejszy okres oczekiwania na nasze pierwsze dziecko. To było da mnie przykre, trudne, smutne. Tym bardziej, że wtedy nie wiedziałem, czy po urodzeniu syna będę mógł bezpiecznie wrócić do domu. Na szczęście 30 maja zostałem tatą, a sytuacja zaczęła się stabilizować.

Przez trzy miesiące w tym najtrudniejszym okresie pozostawałem poza domem, w związku z czym trzy ostatnie miesiące ciąży moja żona spędziła samotnie. Spotykaliśmy się w parku, w maskach, utrzymując dystans społeczny. Inaczej wyobrażaliśmy sobie ten najpiękniejszy okres oczekiwania na nasze pierwsze dziecko.

Dziś w szpitalu walka z COVID-19 to dla was rutyna?

Jak już wspomniałem, przez te pół roku zdążyliśmy zapomnieć, jak funkcjonował szpital przed pandemią. Choć praca w kombinezonach wciąż jest dużym wyzwaniem. Bo przebywanie kombinezonie przez dłuższy czas wiąże się z dużymi uciążliwościami – i to pomimo faktu, że sprzęt bardzo się poprawił w porównaniu do tego, co było na początku. Można to zresztą zaobserwować na moich zdjęciach: część osób pracuje w pomarańczowych, a cześć osób w białych, można powiedzieć luksusowych, kombinezonach. Kombinezon pomarańczowy jest używany przez wojska chemiczne i właśnie takich używaliśmy w pierwszej fazie epidemii w Polsce. Praca w pomarańczowym kombinezonie jest katorgą. Przede wszystkim nic w nim nie słychać. Poza szelestem ocierającego się materiału. Żeby się z kimś porozumieć, żeby usłyszeć, co ktoś do ciebie mówi, a raczej krzyczy, musisz się zatrzymać, przestać ruszać, bo najmniejszy szelest tego kombinezonu zagłusza każdy dźwięk. Zatem te początki to było coś strasznego.

zdj. Przemysław Błaszkiewicz

Teraz jest znacznie lepiej, nie brakuje nam sprzętu, ale mimo to za każdym razem po ściągnięciu kombinezonu widzimy znaczną utratę płynów. Latem, podczas upałów, woda się ze mnie po prostu lała, zawsze musiałem mieć ze sobą duży komplet bielizny zapasowej i nie byłem w tym odosobniony. To dotyczyło każdego z nas. Normalnie do strefy brudnej wchodzimy na maksymalnie cztery godziny. Ale w czasie tych 30-stopniowych upałów skróciliśmy czas pobytu w brudnej strefie do dwóch godzin. Nie dawaliśmy rady.

Przejście ze strefy czystej do brudnej jest jak przechodzenie do innego świata?

Zdecydowanie. Życie w strefie czystej toczy się wolniej, na korytarzach panuje cisza i spokój. Nie zobaczymy tu pacjentów, raczej pracowników szpitala, którzy odpoczywają przed lub po pracy w strefie brudnej, wykonują czynności pomocnicze, takie jak uzupełnianie apteki, logistyka, pisanie raportów, przygotowanie sprzętu…. W czystej strefie również zachowujemy środki bezpieczeństwa, używamy masek ochronnych, ale to bułka z masłem w porównaniu do tego, co obowiązuje nas w strefie brudnej.

Przejście ze strefy czystej do brudnej wiąże się z wykonaniem określonej procedury, wymaga przejścia dwóch śluz, ubrania się w kombinezon, co musi przebiegać według ściśle określonych kroków oraz wymaga starannej dezynfekcji. Teraz robimy to już na pamięć, ale początki były wymagające.

Co widać po przejściu na „drugą stronę”?

Po przejściu drugiej śluzy znajdujemy się w strefie brudnej, tej, w której znajdują się pacjenci. I tu już jest ruch, słychać dźwięki monitorów i charakterystyczny kaszel. Bo chorzy najczęściej objawiają swoją obecność właśnie przez kaszel.

Coś jeszcze wyróżnia pacjentów w covidowym szpitalu?

Mogą podzielić się tym, co widzę na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, który jest swego rodzaju „bramą” do szpitala, jedynym wejściem do niego dla pacjentów, którzy docierają tu o własnych siłach czy karetką. Od początku hospitalizacji pojawia się element izolacji. Od momentu, gdy pojawi się cień podejrzenia infekcji, pacjent – mimo opieki ze strony personelu medycznego – jest w pewnym sensie skazany na samotność.

zdj. Przemysław Błaszkiewicz

Na jednym z moich zdjęć widać „osiedle” kontenerów, które wyrosło obok szpitala. To właśnie tam, od razu po wypełnieniu ankiety i wykonaniu pierwszych pomiarów, trafia pacjent. Kierujemy go do kontenera, w którym zostaje sam, jedynie ze swoim telefonem. Do osób podejrzanych o zakażenie, które czekają na wynik testu, nie wpuszczamy rodzin, pacjent jest więc odseparowany od swoich bliskich, musi pozostawać w środku, porusza się tylko do osobnej toalety. W kontenerze, w oczekiwaniu na wynik, spędza czasami wiele godzin. Jeśli weźmiemy pod uwagę niepewność diagnozy, to nietrudno się domyślić, że jest to trudne doświadczenie.

W sytuacji, gdy pacjent jest „COVID dodatni” (czyli z potwierdzonym nosicielstwem koronawirusa) i trafia na oddział, tam również jest separowany. Przebywa w izolatce, jego rzeczy są dostarczane przez portiernię, ma do dyspozycji tylko telefon. Można więc powiedzieć, że chorowanie na COVID równa się samotność. COVID dla pacjentów wciąż jest dramatem.

Od początku hospitalizacji pojawia się element izolacji. Od momentu, gdy pojawi się cień podejrzenia infekcji, pacjent – mimo opieki ze strony personelu medycznego – jest w pewnym sensie skazany na samotność.

Personel ubrany w niemal „księżycowe skafandry” z pewnością nie pomaga oswoić sytuacji.

Anonimowość to obecnie stały element naszej pracy. Próbowaliśmy wprowadzić system przyklejania zdjęć do kombinezonów – tak, by pacjenci wiedzieli, kto się nimi opiekuje – ale on się nie sprawdził. Zdjęcia się odklejały, niszczyły, to nie działało.

Co istotne, kombinezony oznaczają naszą anonimowość nie tylko dla pacjentów. My, pracownicy, również nie potrafimy siebie rozpoznać, dlatego przed ubraniem się w kombinezon piszemy na nim mazakiem swoje imię. Niektórzy dodają: pielęgniarka, ratownik. To system, który pomaga funkcjonować personelowi medycznemu, ma raczej drugorzędne znaczenie dla pacjentów.

Zresztą trzeba podkreślić, że od początku trwania pandemii jednym z zaleceń dla personelu jest ograniczenie kontaktu z pacjentem do minimum – to też nie ułatwia sprawy. Kiedy nie musimy wchodzić bezpośrednio do izolatki, zawsze staramy się do pacjenta dzwonić, korzystać z innych środków komunikacji. Relacje pacjent – lekarz, pacjent – pielęgniarz w szpitalu zakaźnym uległy totalnej zmianie, nie wyglądają tak jak w normalnym szpitalu. Do tego musieliśmy się przyzwyczaić.

zdj. Przemysław Błaszkiewicz

Są jednak sytuacje, w których kontaktu nie da się uniknąć. Widać to chociażby na zdjęciu zrobionym w windzie – o tej scenie sam mówisz, że wywołuje pewien dyskomfort, mimo zastosowania środków ochrony.

Tak, muszę przyznać, że gdy jadę windą, bądź przez dłuższy czas przebywam z pacjentem „COVID dodatnim” w ciasnej sali, czuję się nieswojo. Zdarzają się takie sytuacje, kiedy muszę z pacjentem spędzić więcej czasu, bo np. zakładam mu wkłucie obwodowe – a w kombinezonie i trzech parach rękawiczek nie są to zadania, które idą łatwo, ruchy nie są doskonałe. I choć w takich warunkach wszyscy staramy się uważać jeszcze bardziej niż zawsze, odczuwam pewien dyskomfort. Myślę, że w każdym z nas wzrasta wtedy niepokój.

Niepokój – mam wrażenie – wyziera z wielu twoich szpitalnych fotografii. Mocno go czuć na zdjęciu, na którym personel medyczny szarpie się z pacjentem dodatnim, który – jak opisujesz – chciał podjąć próbę samobójczą.

To zdjęcie jest wyjątkowe o tyle, że równie dobrze mogłoby zostać wykonane w regularnym szpitalu, z tą tylko różnicą, że byliby na nim medycy bez kombinezonów. Praca na oddziale ratunkowym, bez względu na to, czy mowa o szpitalu covidowym czy „zwyczajnym”, polega na zajmowaniu się pacjentami z urazami, z różnego rodzaju niespecyficznymi bólami, z różnego typu ostrymi chorobami. Przy czym do szpitala zakaźnego trafiają pacjenci, u których istnieje choćby cień podejrzenia, że mogą być zakażeni koronawirusem.

Wspomniana przez ciebie fotografia przedstawia pacjenta, który cierpiał na jakąś chorobę somatyczną, ale również miał zaburzenia psychiczne. Stwarzał problemy, medycy musieli interweniować. Takie rzeczy działy się wcześniej i dzieją się każdego dnia na oddziałach ratunkowych we wszystkich szpitalach. Personel medyczny, a zwłaszcza pogotowia ratunkowego, spotyka się z agresją od początku chyba swojego istnienia. Agresja fizyczna czy słowna to ciemna strona relacji z pacjentem, niejako wpisana w zawód.

zdj. Przemysław Błaszkiewicz

Z tego powodu długo się zastanawiałem, czy w ogóle publikować tę fotografię. Mam świadomość, że może być niezrozumiana, źle odebrana. To samo zresztą dotyczy wielu innych zrobionych przeze mnie zdjęć. Obawiam się, ile mogę pokazać. Znajomi czy osoby postronne mówią, że moje fotografie są ciekawe, budzą silne emocje, ale zupełnie inny odbiór jest wtedy, gdy oglądają je osoby z branży. Dla nas to są zwykłe obrazki z pracy. Kolejny, normalny dzień pracy w biurze biura, jak napisałem w komentarzu do jednej z fotografii.

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: