Przejdź do treści

„Lecieliśmy do miejsca, w którym już szalała epidemia koronawirusa”. Poznaj historie Polaków wracających do kraju w momencie gdy wybuchła pandemia COVID-19. Jak wyglądała ich kwarantanna?

Karolina Jonderko. Zdj: archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Finlandia, Wielka Brytania, Kenia – tam ich zastała pandemia. Jak wyglądał ich powrót do domu i kwarantanna już po powrocie? Przeczytaj historię Polaków wracających do kraju w momencie gdy wybuchła epidemia koronawirusa. – Wśród pasażerów dało się słyszeć głosy niepokoju, bo w Kenii nie odnotowano wtedy jeszcze  żadnego przypadku zakażenia koronawirusem. Lecieliśmy zatem do miejsca, w którym szalała epidemia – mówi Łukasz, który przyleciał z Mombasy.

Karolina Jonderko, fotografka

Wróciliśmy z chłopakiem z Laponii 15 marca, na 2 godziny przed zamknięciem granic. Do tego czasu, przez dwa tygodnie, byliśmy na pustkowiu, całkowicie odcięci od świata. Nie mieliśmy zasięgu telefonu, internetu, ani kontaktu z ludźmi. Żadne wiadomości do nas nie docierały. Sieć złapaliśmy w Kilpisjärvi, w ostatniej chacie na naszej trasie. Zalała nas wtedy fala smsów i wiadomości, że na świecie wybuchła pandemia, w sklepach nie ma papieru toaletowego, żywność znika z półek i mamy natychmiast wracać do Polski, bo zamykane są granice.

Powrót planowaliśmy dopiero na 16 marca, a nawet zastanawialiśmy się, czy nie wydłużyć pobytu i pojechać jeszcze na Nordkapp w Norwegii. Natychmiast zmieniliśmy plany. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w stronę Helsinek, żeby złapać prom. Po prawie 8 godzinach jazdy zrobiliśmy przystanek w Rovaniemi u świętego Mikołaja. Zastanawialiśmy się, czy spotkanie będzie możliwe, ale poza zakazem podawania rąk, wszystko działało normalnie. Można było usiąść przy świętym Mikołaju, a on pozował, obejmując człowieka do zdjęcia. W całej Finlandii życie płynęło starym rytmem. Nikt nie nosił maseczek, rękawiczek i jedyne, co dało się zauważyć, to, że w sklepach i restauracjach stały dozowniki z płynem do dezynfekcji.

Karolina Jonderko. Zdj: archiwum prywatne

Z Rovaniemi jechaliśmy przez 32 godziny z jedną dwugodzinną przerwą na drzemkę na promie z Helsinek do Tallina. W stolicy Estonii zatrzymała nas policja i poprosiła o napisanie na kartce informacji, skąd i dokąd jedziemy, oraz, czy jesteśmy chorzy. Jedynie kierowca miał wypełnić tę deklarację. Nikt nam nawet nie zmierzył temperatury. Przez Łotwę, Litwę i polską granicę przejechaliśmy niezatrzymywani przez nikogo.

Przez tydzień poddaliśmy się dobrowolnej kwarantannie w Warszawie, a potem wyjechaliśmy do Brennej, gdzie zaszyliśmy się w górskiej chacie. Niedawno przeszłam mononukleozę, wirusa, który jest dość groźny dla osób dorosłych, więc z dala od ludzi czuję się bezpieczniej, wiedząc, że moja odporność jest teraz obniżona. Siedzimy tu już miesiąc i praktycznie nie mamy styczności z żadnymi ludźmi. Mleko, jajka, mięso kupujemy u sąsiadów, którzy zostawiają je nam przed domem, a my w ten sam sposób rozliczamy się z nimi, nie przekazując pieniędzy bezpośrednio. Tutaj życie płynie normalnie, wszyscy pracują. Miejscowi przejmują się jedynie wczasowiczami, którzy z miast przyjeżdżają do domków letniskowych na weekendy. Rozmawiałam z panią ze sklepu, boi się, że przywiozą im wirusa. Na razie jednak, wszyscy są tutaj zdrowi.

Magda Godlewska – Siwerska

Z Londynu do Polski wróciłam 15 marca, pierwszym samolotem rządowym, w ramach akcji „Lot do domu”. Bilety udało mi się dostać cudem. 15 marca, moja córka obudziła się o 6 rano i pierwsze, co zrobiła po wstaniu, to sprawdziła, czy ruszyła sprzedaż biletów. Okazało się, że zostały tylko cztery wolne miejsca na lot, który startował cztery godziny później. Bilety na kolejne samoloty zostały wyprzedane. Zapytała mnie tylko, ile czasu potrzebuję na wyjście z domu i kupiła mi bilet. Podróż rządowym samolotem do domu kosztowała ponad 600 złotych. Ubrałam się, złapałam podręczny bagaż, żeby jak najszybciej dotrzeć na lotnisko Heathrow i cudem zdążyłam. W samolocie było ponad 400 osób.

Magdalena Godlewska. Zdj: archiwum prywatne

Temperaturę mierzono nam dwa razy. W samolocie i po wylądowaniu na Okęciu, które było całkowicie opustoszałe. Nigdy w życiu nie widziałam tak pustego lotniska. W czasie lotu dostaliśmy informację o obowiązku 14-dniowej kwarantanny. Musieliśmy wypełnić oświadczenie, gdzie będziemy przebywać w tym czasie. Do domu dotarłam sama. Wsiadłam na lotnisku w autobus, którym dojechałam do Dworca Centralnego, na którym też nie było wielu podróżnych. Wsiadłam do niemal pustego pociągu, zajęłam wolny przedział i dojechałam do Białegostoku. Konduktor tylko raz sprawdził mi bilet. Miał rękawiczki, ale maseczki już nie nosił. Mąż nie wyjechał po mnie do Warszawy, bo nikt nam wcześniej nie udzielił informacji, jak ta kwarantanna będzie wyglądać. Czy przypadkiem nie zostaniemy gdzieś zabrani, odwiezieni. To była całkowita prowizorka.

Puste lotnisko Okęcie. Zdj: Magdalena Godlewska

W domu byłam sama. Mąż wyprowadził się do siostry, a córka do przyjaciółki. Na bieżąco dostarczali mi jedzenie pod drzwi, a koleżanki przynosiły zupy. Szybko okazało się, że jestem chora. Co prawda nie na koronawirusa, ale miałam anginę. Lekarstwa dostarczyła mi znajoma lekarka. Policjanci meldowali się u mnie codziennie. Musiałam stanąć w oknie lub na balkonie, w trakcie rozmowy telefonicznej. Jeden z policjantów był całkiem zabawny, bo mówił do mnie: Julio, czekam już pod balkonem. Poza tym, byli bardzo uprzejmi. Pytali, czy mam jedzenie, lekarstwa, upewniali się, czy wiem, jak skontaktować się ze szpitalem i z sanepidem. Jedyne, o co prosiłam, to o wykonanie testu na koronawirusa. Chciałam, żeby wykonano go w u mnie  w domu, skoro byłam poddana kwarantannie. Policjanci mieli w tej sprawie związane ręce, wiec jedynie raportowali moje życzenia. Przynajmniej mam taką nadzieję, że to robili, bo zależało mi, żeby został ślad po moich bezskutecznych prośbach o test. Finalnie nikt mi nie pobrał wymazu, a ja wyzdrowiałam.

Łukasz, pracownik biura podroży

Powrót z Kenii miałem zaplanowany na 18 marca. Planowy lot był z przesiadką w Niemczech, więc firma, dla której pracuję, zabukowała mi miejsce w samolocie czarterowym, lecącym bezpośrednio z Mombasy do Warszawy. Wśród pasażerów dało się słyszeć głosy niepokoju, bo w Kenii nie odnotowano wtedy jeszcze  żadnego przypadku zakażenia koronawirusem. Lecieliśmy zatem do miejsca, w którym szalała epidemia.

Na pokładzie samolotu panowały liczne obostrzenia. Serwis był mocno ograniczony. Nie podawano gorących napojów i alkoholi, jedynie wodę i napoje gazowane. Do jedzenia były tylko kanapki zapakowane w folie. Śmieci należało zostawić w kieszeni fotela. Miały być zebrane dopiero po wylądowaniu i opuszczeniu samolotu przez pasażerów. Wszystkie stewardsessy nosiły rękawiczki gumowe, choć żadna nie miała maseczki. W trakcie lotu dostaliśmy karty informacyjne na temat zasad kwarantanny i formularze do wypełnienia, które później okazały się być niekompletne. Pytano w nich jedynie o miejsce zameldowania, a nie miejsce pobytu w czasie kwarantanny, jak było na wszystkich karatach informacyjnych rozdawanych pasażerom innych lotów. Wiele osób było tym skonsternowanych i nie wiedziało, co wpisać.

Powrót z Mombasy do Warszawy

Na lotnisku w Warszawie zmierzono nam temperaturę. Wszyscy mieli prawidłową. Przy odprawie paszportowej jeszcze raz trzeba było podać adresy, więc znów było trochę zamieszania. A potem  każdy rozszedł się w swoją stronę. Można było iść z lotniska na piechotę, odjechać taksówką, własnym samochodem, albo autobusem. Nikt tego nie kontrolował. Mnie do domu odwieźli znajomi, którzy wracali ze mną tym samym samolotem. Zostałem sam i byłem przygotowany, że w każdej chwili może przyjść skontrolować mnie policja.

Po dwóch dniach od powrotu, czyli 21 marca, za namową znajomej, założyłem aplikację „Kwarantanna domowa”. Pomyślałem, ze służby są teraz tak obłożone pracą, że może rejestracja w systemie pomoże im w sprawowaniu nadzoru. Okazało się, że byłem w błędzie. Kiedy aplikacja poprosiła mnie o wykonanie zadania, które polegało na zrobieniu sobie selfie, zawiesił się system, a ja otrzymałem komunikat, że informacja o braku wykonania zadania zostanie przekazana dalej. Przestraszyłem się, że mogę dostać mandat, więc zadzwoniłem do dzielnicowego. Przedstawiłem się, powiedziałem, że od dwóch dni jestem na obowiązkowej kwarantannie. I co usłyszałem? Że komenda nie ma mnie jeszcze w bazie osób, które należy kontrolować.

W ciągu tych 14 dni policja odwiedziła mnie 4 razy. Stawałem w oknie i rozmawiałem z nimi przez telefon. Nigdy nie prosili mnie o dowód, więc teoretycznie, gdybym był nieuczciwy, mógłbym poprosić kolegę, żeby przyjechał, pomachał im przez okno, a ja w tym czasie poszedłbym na spacer.  Muszę przyznać, że funkcjonariusze byli bardzo mili, bo za każdym razem pytali, czy czegoś nie potrzebuję. Najśmieszniejsze jest to, że już po skończonej kwarantannie, wyszedłem do sklepu i wtedy dostałem kolejne zadanie z aplikacji „Kwarantanna”. Zrobiłem je na wszelki wypadek. Godzinę później przyszło kolejne powiadomienie, że moja kwarantanna zakończyła się. Tylko się uśmiechnąłem.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.