Przejdź do treści

„Mogę śmiało powiedzieć, że mandale karmią duszę i ratują zdrowie” – mówi Mayra Wojciechowicz, która prowadzi warsztaty z układania mandali. Czym są mandale? Jak wygląda proces tworzenia?

Mandale ratują zdrowie i karmię duszę
Mayra Wojciechowicz. Zdj: archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Mam to szczęście w życiu, że znam dużo fajnych dziewuch, dzięki którym sama stałam się fajną dziewuchą – mówi Mayra Wojciechowicz, która prowadzi warsztaty z układania mandali. – Mogę śmiało powiedzieć, że mandale karmią duszę i ratują zdrowie – dodaje Mayra.

Marta Chowaniec: Mayra, poznałam cię parę lat temu jako osobę, która aktywnie walczyła o prawa zwierząt. Wypowiadałaś się w telewizji, organizowałaś manifesty pod Sejmem. Byłaś bardzo aktywna społecznie. Dlaczego wyjechałaś na wieś i zajmujesz się trochę innymi sprawami

Mayra Wojciechowicz: Aktywizm trochę mnie wypalił. Chciałam odpocząć od godzin przed komputerem, demonstracji, tego całego „napieprzania się” ze światem. Potrzebowałam równowagi, o której dużo mówiłam, ale której nie miałam w sobie. Na początku zupełnie nie wiedziałam, czym będę się zajmowała na Warmii. Wiedziałam, że chcę chodzić na spacery z psami i palić ogień, ale poza tym nie miałam żadnego pomysłu. Przez długi czas po prostu byłam. Uczyłam się wyhamowywać, czerpałam z bliskości natury. Uświadomiłam sobie, że harmonia, równowaga to też swego rodzaju aktywizm, tylko bardziej subtelny. Harmonia jest słowem które, nieczęsto gości w mainstreamowym dyskursie, a przecież większość naszych problemów wynika właśnie z braku równowagi. Wnoszenie jej w swoje codzienne życie stało się dla mnie podstawowym rodzajem aktywizmu. Najpierw porządek we „własnym ogródku” i dopiero potem, z miejsca równowagi, wnoszenie zmian w świat. Co nie znaczy, że na Warmii nie mam okazji, by w jakimś stopniu starać się zmieniać rzeczywistość.

Mandala Mayry Wojciechowicz

Mandale ratują zdrowie i karmię duszę

Na przykład?

Do mojego wiejskiego domu od początku przyjeżdżało wiele osób. Przyjaciele, znajomi, znajomi znajomych, nie całkiem znajomi (śmiech). Przyjeżdżali naładować baterie, złapać trochę dystansu i równowagi. Ponieważ bardzo to lubię, karmiłam swoich gości gotując dla nich wegańskie pyszności. Pomyślałam, że tędy droga. Przez żołądek, a nie przez głowę (śmiech). Wiele osób, które odwiedziły mój dom (a było ich naprawdę sporo, bo dom był otwarty dla wszystkich), odkryło, jak smacznie się je nie krzywdząc i nie zabijając zwierząt. Kilka osób po takiej wizycie, bez żadnej namowy z mojej strony, przeszło na weganizm, a jeszcze więcej ograniczyło ilość mięsa w swojej diecie, zastępując je ciekawymi potrawami roślinnymi.

Czyli aktywizm bezpośredni, osobisty, subtelny…

Dokładnie tak.

Dzikie rośliny są bardzo smaczne

I w tym spokoju, odnajdywaniu równowagi i karmieniu gości wegańską kuchnią, znalazłaś nową pasję. Jak do tego doszło?

Im dłużej przebywałam w naturze, tym bardziej byłam zafascynowana tym jak jest złożona i prosta jednocześnie. Fascynowała mnie różnorodność form, doskonałość każdego liścia. Natura jest największą artystką. W pewnym momencie pojawiało mi się w głowie takie zdanie: „Sztuka ludzi mnie nudzi”. Jeszcze mocniej odczułam to podczas wypadu na Kretę, gdzie bogactwo roślinnych form i kolorów, po prostu mnie oszołomiło. Wcześniej przeczytałam książkę Elizabeth Gilbert pt. „Wielka magia. Odważ się żyć kreatywnie”. Bije z niej taka myśl, że nie zawsze warto stawiać sobie pytanie: „co z tego będzie, gdzie mnie to zaprowadzi?”. Czasem, a może częściej niż czasem, najlepiej jest zwyczajnie pójść za tym, co nas fascynuje i sprawia nam radość, nawet jeśli w danym momencie, z racjonalnego punktu widzenia, wydaje się to kompletnie bez sensu. Dlatego zamiast zwiedzać kreteńskie zabytki, przyglądałam się żyłkowaniu bougenvlli i innych roślin. Największą frajdę sprawiało mi staranne układanie ich w książkach (nie mogę się oprzeć i zawsze podróżuję co najmniej z dwiema, choć w dobie czytników elektronicznych wydaje się to absurdalne) i suszenie. Przypomniałam sobie, że w dzieciństwie fascynowały mnie takie domowe, samodzielnie wykonane zielniki.

Na Krecie ułożyłaś swoją pierwszą mandalę?

Nie. Ale powstała ona z roślin zebranych wtedy na wyspie. Był to prezent ślubny dla mojej przyjaciółki. Chciałam ofiarować jej piękno w czystej postaci, a jednocześnie zawrzeć w tym podarunku wszystkie moje życzenia, dobre życzenia, dla niej. Bo mandale, choć może nie widać tego na pierwszy rzut oka, są – przynajmniej dla mnie – formą aktywizmu. Sposobem, na rozkochiwanie ludzi w naturze, na pokazywanie im jej piękna w najdrobniejszych detalach. Chciałabym, aby ludzie działali na rzecz ochrony przyrody nie dlatego, że jest to słuszne czy modne, ale dlatego, że jest naprawdę droga ich sercu.

Żyjąc w otoczeniu przyrody, łatwiej zakochać się w tym wszystkim, co nazywamy naturą. A w mieście? Twoim zdaniem jest to możliwe także w betonowej dżungli?

Jasne. W miastach jest mnóstwo roślin! Codziennie idąc do pracy mijamy ich setki, tylko zwykle ich nie dostrzegamy. Rośliny w miastach to nie tylko drzewa. To także cudowne rośliny, które przestaliśmy postrzegać w tych kategoriach, bo przykleiliśmy im łatkę „chwastów”. To np. pokrzywy czy bylice, które w najlepszym razie mijamy, nie poświęcając im uwagi. W najgorszym – pryskamy roundapem. Zależy mi, żeby ludzie poznali świat roślin, zachwycili się nim i o niego dbali. Kiedyś większość tych tzw. chwastów była uważana za rośliny święte lub magiczne, obdarzone potężnymi mocami. Ludzie używali ich nie tylko w celach leczniczych ale także dla ochrony przed złymi mocami czy piorunami. Poprzez mandale staram się pokazać ich piękno, przypomnieć o nich, zwrócić na nie uwagę.

Nauczycielka Movement Medicine

Co to właściwie jest mandala?

Mandala to jest termin z buddyzmu, który pozwoliłam sobie „ukraść”. To także ważne pojęcie w psychologii Jungowskiej, moment zjednoczenia przeciwieństw, tego co świadome i nieświadome, całości i jednostki. Mandala, w procesie rysowania czy malowania, wydobywa na powierzchnię podświadome treści. To obraz, który pokazuje to, co ziemskie i boskie czy niebiańskie. Mówi o połączeniu tych dwóch porządków, materialnego i niematerialnego. To wieczność w teraźniejszości. W tradycji buddyjskiej mandale nie są malowane tylko usypywane z piasku. Liczy się proces, a nie efekt końcowy. Moje mandale to też praca ze świadomością i podświadomością, z tym co większe od nas, co w nas wieczne, ale także z tym co tu i teraz. Podobnie jak te buddyjskie, moje mandale są nietrwałe, blakną im kolory, zasuszone rośliny kruczą się. Nie ma skończonej mandali – koniec i kropka. To proces. Mandala stale się zmienia. Z czasem zupełnie zniknie.

Mandala, to obraz, który pokazuje to, co ziemskie i boskie czy niebiańskie

Mayra Wojciechowicz. Zdj: archiwum prywatne

Mandala, to obraz, który pokazuje to, co ziemskie i boskie czy niebiańskie

Czyli tworzenie mandali to proces psychologiczno – artystyczny?

Tak. Można ją tworzyć z różnych miejsc. Jako ładny obrazek – z myślą o kompozycji, kolorach, nie wchodząc w niego głębiej. Można też układać mandalę z konkretną intencją. Zachęcam, żeby najpierw z taką myślą po prostu pochodzić po lesie czy łące, dając sobie czas na odkrycie, czym ona (intencja) naprawdę jest. Szczęście, miłość, poszukiwanie siebie, bogactwo… Jakbym się czuła, gdyby udałoby mi się ją zrealizować? Jak wówczas bym myślała, mówiła, jaką relację miałabym ze światem? Jednym zdaniem, co by się w moim życiu zmieniło, co by się wydarzyło, gdyby ta intencja była już w moim życiu zrealizowana? Kiedy uda nam się to naprawdę poczuć, mamy punkt wyjścia, z którego układamy mandalę. Każde miejsce w przyrodzie ma swoją energię, wibracje. Tak samo człowiek. Kiedy jesteśmy „jacyś” – emanujemy określoną wibrację. Kiedy jestem szczęśliwa moja energia jest inna, niż wtedy, gdy zatapiam się w melancholię. Pracując z intencją, przybliżamy się do niej i jej częstotliwości. Układanie mandali z miejsca takiej częstotliwości, pozwala lepiej nam urzeczywistnić tą „jakość” w naszym życiu.

Z jakimi intencjami układasz mandale dla siebie?

Różnie. Często układam je, kiedy mam trudniejszy czas w życiu. Np. grudzień zeszłego roku upływał mi pod szyldem: „co dalej?”. Czułam się zagubiona. Niepewna przyszłości, tego co chcę robić, co powinnam, w jakim iść kierunku. To bardzo niekomfortowa sytuacja., która budzi obawy, nawet lęki. Nie jest łatwo, kiedy gubimy jakiś azymut, tracimy jasny ogląd naszych celów, zamierzeń, a otacza nas jedynie mgliste przeczucie tego, co chcemy robić. Nie jest łatwo, a przynajmniej mi nie jest łatwo, spokojnie czekać na taki moment, kiedy znów pojawi się jasne przekonanie jaką drogą chcę iść, nie rzucając się w między czasie w pierwszą lepszą ścieżkę, prowadzącą w niewiadomym kierunku, tylko dlatego, że nie można już dłużej znieść niepewności. Nie jest łatwo, kiedy trzeba usiąść i czekać, aż „coś” się objawi w nas lub na zewnątrz. Było mi z tym naprawdę ciężko, więc ułożyłam taką mandalę, która patronuje czasowi przejścia jednego miejsca w drugie, żeby wytrwać i na spokojnie wybrać to, co wydaje się najlepsze. To mandala na czas przejścia, na czas w którym stare już nie działa, a nowe jeszcze się nie pojawiło. To mandala o zauważaniu i byciu z tym, co jest i z tym czego nie ma, nawet jeśli nie jest to wygodne. Mandala przewodniczka przez czas, w ktòrym nie znamy kierunku, nie widzimy drogi, czasu zawieszenie. To także mandala o zaufaniu i byciu, bez strachu, miotania się i szukania na siłę. Opiekunka przestrzeni dla tego co nowe, by mogło i miało gdzie się pojawić.

Aldona Filipiuk, instruktorka Ashtanga joga

Czyli mandala to cierpliwość?

Różnie to bywa, czasem układam mandale, żeby dowiedzieć się, o co mi chodzi, skąd we mnie takie, a nie inne uczucia. Zdarza się jednak i tak, że po prostu chcę dać upust różnym uczuciom i emocjom, jakoś się z nimi poukładać. Na wiosnę ułożyłam mandalę o odzyskiwaniu mocy, bo czułam się po prostu bezsilna na różnych płaszczyznach. Układałam ją, nie zastanawiając się, co układam i dlaczego, nie miałam wtedy w głowie większej intencji. Prosiłam o taką mandalę, która byłaby przewodniczką na ten czas. Pojawiło się w niej bardzo dużo pokrzywy. Łacińska nazwa pokrzywy to Urtica co oznacza dosłownie „paląca”, ale także „palenie złych energii”. Dawniej wieszano w izbie pęk pokrzyw, aby chronił dom przed negatywnymi energiami.

Z jakich roślin tworzysz swoje ulubione mandale?

Wszystkich, które znajdę (śmiech). Uwielbiam bylicę. W kręgach słowiańskich uważana była za potężną roślinę, mającą właściwości magiczne i ochronne. Jej pęki wieszano w domach, żeby odstraszać złe spojrzenia i moce. Dziewczęta wiły z niej wianki na Noc Kupały. To zielona roślina z rozczapierzonymi listkami, od spodu srebrnymi lub białymi. Przepięknie wygląda na czarnym tle, przypomina płatki śniegu lub kwiaty szronu na szybie. Przywołuje odmienne stany percepcji – wyśnione i magiczne. Pachnie intensywnie, smakuje gorzko. Można ją wieszać w domu, aby odstraszać muchy czy innych nieproszonych gości ze świata insektów typu mole. Są zresztą różne rodzaje bylicy – bylica piołun, bylica estragon, bylica boże drzewko, bylica pospolita. Na Warmii rosną głównie te dwie ostatnie. Lubię też gwiazdnicę. Ma zielone listki i drobne białe kwiatki. Kiedy kwitnie, wygląda jak niebo pełne gwiazd tylko, że zielone. Ususzona, jest bardzo delikatna, filigranowa. Wdzięczne są również wszelkie kwiatostany traw. Symbolizują dla mnie wieczność w teraźniejszości – przemijają i odradzają się w nieskończoność. Rzadko patrzymy na trawy jako na pojedyncze źdźbła, zwykle nasz wzrok przyciąga cała łąka, która dla mnie śpiewa o rozpuszczeniu się w wielości, o byciu pojedynczym elementem większej całości. Trawy są jednocześnie takie pospolite i wyjątkowe. Liście lipy, skrzyp, krwawnik, kwiaty jabłoni i czarny bez – z nich najczęściej korzystam tworząc moje mandale, także dlatego, że rosną wokół mojego domu. Cenię też pokrzywę, przez rdzennych Amerykanów uważaną za roślinę matkę, która pojawia się w miejscach zdegradowanych i oczyszcza ziemię przed pojawieniem się innych roślin. Uważa się ją za jedno z siedmiu świętych ziół.

Mayra Wojciechowicz prowadzi warsztaty z układania mandali

Tworzenie mandali

Mayra Wojciechowicz prowadzi warsztaty z układania mandali

Rośliny to magia czy biologia?

Jedno i drugie.

Mandala grudniowa, o której mówiłaś, była częścią kalendarza. Co to za projekt?

Co roku przygotowuję kalendarz z mandalami ułożonymi w danym roku, z opisami użytych w nich roślin oraz intencji, wokół której były układane. Można go nabyć na mojej stronie internetowej lub na moim fanpageu na FB. Czasem na kiermaszach świątecznych np. w Muzeum Etnograficznym w Warszawie czy Gdańsku. Każdego roku kalendarz ma dodatkowo jakieś przesłanie. Kalendarz 2019 był zadedykowany zmianom, małym i dużym, wewnętrznym i światowym. Umieściłam w nim daty urodzin ważnych dla mnie i dla świata kobiet, niekoniecznie znanych. Były to biolożki, naukoznawczynie, poetki jak również pierwsza kobieta, która wzięła udział w zawodach Formuły 1. W październiku urodziny ma na przykład Ursula K. Le Guin – amerykańska pisarka, autorka książek SF i fantasy. W kalendarzu jest też m.in. Dian Fossey, prymatolożka, której pamiętniki „Goryle we mgle” (Gorillas in the Mist), stały się kanwą dla filmu o tym samym tytule. Zamieściłam też amerykańską malarkę Georgię Totto O’Keeffe. Tematem jej obrazów są głównie kwiaty, skały, muszle, kości zwierząt i krajobraz. Te kobiety są dla mnie ważne. Zrobiły bardzo dużo dla świata, a nie są bardzo znane jeszcze. Ten kalendarz mówi dużo o wielu fajnych dziewuchach.

Siebie też uważasz za fajną dziewuchę?

Tak! (śmiech). I mam to szczęście w życiu, że znam dużo fajnych dziewuch, dzięki którym sama stałam się fajną dziewuchą. Zresztą na moje warsztaty z układania mandali przychodzą głównie dziewczyny, rzadko zdarzają się chłopaki, choć są wyjątki. Najmłodsza uczestniczka miała 5 lat, najstarszą około siedemdziesiątki. Ludzie przychodzą na warsztaty z różnych powodów. Niekiedy szukają siebie, czasem czują, że czegoś im brakuje. Często okazuje się, że mandale odpowiadają na tą nieuświadomioną potrzebę np. kreatywności. Układanie mandali, obcowanie z roślinami i piórami, to niezwykły i głęboki proces. Mogę śmiało powiedzieć, że mandale karmią duszę i ratują zdrowie.

Znalazłaś piękne miejsce na ziemi, które dało ci równowagę i pomogło odkryć nową życiową drogę, nową pasję. A jednak wiem, że niedługo planujesz opuścić Warmię…

To prawda. Zmusiła mnie do tego rzeczywistość. A raczej rzeczywistość, w której żyję, tak teraz wygląda, że wyprowadzka wydaje mi się najlepszym dla mnie i moich bliskich, rozwiązaniem. W tym roku u mojej mamy została zdiagnozowana choroba Alzheimera. Jestem jedynaczką, mój tata nie żyje, nie ma nikogo, kto mógłby się nią zająć. Kursowanie między Warmią a Gdańskiem, skąd pochodzę, jest bardzo męczące i prowadzi do braku równowagi. A trudno układać mandale, kiedy nie ma się w sobie pokoju. Żeby ułożyć mandalę, trzeba połączyć się z czymś większym niż my sami, trochę oderwać, trochę rozpuścić. Sprzedaję zatem swój ukochany mój dom i przenoszę się do Gdańska. Z jednej strony mogłabym się załamać, że mi się życie przewraca do góry nogami. Tego domu długo szukałam, remontowałam, wrosłam w Warmię, a teraz muszę wszystkie korzonki z niej wyrwać. Mam już jednak nowy pomysł. Chcę kupić campera, i zabrać w podróż mamę, kota i dwa psy. Będziemy jeździć w piękne, słoneczne miejsca, zbierać rośliny z całej Europy i układać z nich mandale. Z jednej strony chcę wykorzystać ten czas, jaki mi został jeszcze z moją mamą. Czas kiedy mama jeszcze wie, kim jestem i cieszy się tak jak ja naszymi wspólnymi przeżyciami. Z drugiej strony chcę pokazać ludziom, że diagnoza Alzheimera nie musi oznaczać natychmiastowego końca, zamknięcia się w czterech ścianach i rezygnacji z życia. My chcemy wykorzystać nasz wspólny czas do końca. Najpiękniej jak tylko się da.

Mayra Wojciechowicz, absolwentka filozofii i kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Studium psychologii procesu w Warszawie  i fotografii na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Stypendystka na wydziale fotografii FAMU.
Kocha naturę, a zwłaszcza drzewa i lasy, które uważa za przestrzenie święte. Uwielbia słuchać małych rzek i pływać w leśnych jeziorkach. Dlatego w 2013 roku porzuciła miasto i zamieszkała w lesie, na skraju malutkiej warmińskiej wioski o uroczej nazwie Jeziorko. Zaangażowana w liczne działania na rzecz ochrony przyrody i praw zwierząt. Jedna z inicjatorek inicjatywy obywatelskiej GMO to NIE to, Obecnie aktywnie działa w Obozie dla Mierzei Wiślanej – oddolnej inicjatywie sprzeciwiającej się dewastacji terenów natura 2000 na terenie planowanego przekopu. Jej prace znajdują się między innymi w kolekcji Zachęty Sztuki Współczesnej.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: