Przejdź do treści

„Najbardziej bolesne nie są rany fizyczne” – mówi Agnieszka Zwiefka, reżyserka filmu „Blizny”

"Najbardziej bolesne nie są rany fizyczne" – mówi Agnieszka Zwiefka, reżyserka filmu "Blizny"
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Agnieszka Zwiefka, znana jako reżyserka nagrodzonego na wielu festiwalach (w tym Nowe Horyzonty we Wrocławiu) dokumentu „Królowa ciszy” o głuchoniemej romskiej dziewczynce, swój nowy film „Blizny” również poświęciła kobietom. To pierwsza na świecie produkcja, której bohaterkami są eks-wojowniczki należące do Tamilskich Tygrysów. Zapomniane przez świat i własną społeczność, budzące sympatię, ale i zgrozę. Bo w ich przypadku zaciera się granica między byciem oprawcą a ofiarą.

 

Marta Krupińska: Jak trafiła pani na temat tamilskich weteranek wojennych?

Agnieszka Zwiefka: Byłam z rodziną na wakacjach w rajskiej, ale niezbyt uczęszczanej turystycznie części Sri Lanki. Pewnego dnia spotkałam na plaży człowieka, który opowiedział mi, że ta plaża, gdzie właśnie beztrosko się opalam i popijam drinka, sześć lat temu była miejscem ludobójstwa, jednej z najbardziej krwawych rzezi podczas wojny, która trwała 25 lat. Uderzył mnie kontrast tego pięknego miejsca z tak brutalnym okrucieństwem i że to się wydarzyło zaledwie sześć lat temu. Trudno mi było o tym zapomnieć. Ale ten mężczyzna nie opowiedział mi tej historii tak sobie. Gdy usłyszał, że jestem reżyserem, podążył jej tropem, żeby poruszyć mnie tym tematem. Tamile nam, ludziom Zachodu mają za złe, że nie obchodziło nas, co się tam działo nawet wtedy, gdy ta wojna była w punkcie kulminacyjnym, a co dopiero teraz. Niedawno od koleżanki, która jest dziennikarzem, dowiedziałam się, że wśród dziennikarzy wojennych istnieje pojęcie „trupokilometr”, im dalej od nas dzieje się coś strasznego, tym mniej się tym przejmujemy. Myślę, że też dlatego o tej wojnie wiemy tak niewiele, mimo że był to jeden z najbardziej krwawych konfliktów XX i XXI wieku. Zaczęłam się interesować tym tematem, ale im więcej zadawałam pytań, tym częściej po drugiej stronie słyszałam ciszę.

Dlaczego?

Ze strachu o własne życie. Osoby, z którymi rozmawiałam to byli głównie obrońcy praw człowieka, współpracującymi z ofiarami wojny. Podczas rozmowy siadali tyłem do ściany, żeby móc obserwować, czy ktoś niepożądany nie wchodzi. Wiele z nich mówiło mi, że super, że ten temat mnie interesuje, że świat musi usłyszeć tę historię, ale nikt się nie zgodzi wystąpić przed kamerą. Do dziś na Sri Lance ludzie potrafią nagle zaginąć w biały dzień i nikt nie wie, co się z nimi dzieje. To temat bardzo delikatny i nie każdy by się zgodził o tej historii opowiedzieć. Miałam więc ogromne szczęście i zaufanie głównej bohaterki. Pomógł też jej status, bo ona wśród tamilskiej społeczności jest ikoną. Gdyby cokolwiek jej się stało, to wywołałoby już grubą aferę na arenie międzynarodowej. Na Sri Lance albo się siedzi cicho, nie wychyla, albo się krzyczy głośno. A Vetri należy zdecydowanie do tej drugiej kategorii.

A mimo to i tak spotyka ją ostracyzm, i to ze strony jej własnej społeczności. W filmie mówi znaczące zdanie, że tamilska tygrysica jest na samym dole tamtejszej hierarchii społecznej.

Na Sri Lance panuje bardzo patriarchalna kultura, zgodnie z którą kobieta powinna siedzieć w domu i zajmować się dziećmi, a nie brać karabin i iść na wojnę. Dlatego Vetri i inne kobiety muszą się mierzyć z odrzuceniem czasami nawet wśród swoich ludzi. Również ze względu na brutalne metody, jakimi walczyły.

Stąd pomysł Vetri na stowarzyszenie, które wspiera kobiety takie jak ona.

Nie jest to organizacja zakrojona na wielką skalę. Bardziej chodzi o to, aby byłe Tamilskie Tygrysice miały gdzie przyjść, spotkać się i wymienić swoimi lękami, traumami i bólem, a nieraz i pośmiać się. Najbardziej bolesne nie są rany fizyczne, choć widoczne na pierwszy rzut oka, bo jedna z naszych bohaterek nie ma nogi, druga ręki a trzecia połowy twarzy, ale te psychiczne. Jako matka dwóch nastoletnich córek często zadaję sobie pytanie, na ile moje bohaterki wstępując do tej organizacji w tak młodym wieku, wiedziały, co je czeka. Mając 14-15 lat, nie podejmuje się zbyt racjonalnych decyzji. A dziś, gdy minęło 20 lat, a wojna została przegrana, są kobietami w średnim wieku, bez szans na zamążpójście, normalną pracę, bo jedyne, co potrafią, to walczyć.

Vetri i inne kobiety muszą się mierzyć z odrzuceniem czasami nawet wśród swoich ludzi. Również ze względu na brutalne metody, jakimi walczyły

Znalazła pani odpowiedź na to pytanie?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, ale dla nich to była walka o normalność, by móc funkcjonować w tym kraju. Chcieliśmy w filmie stworzyć swego rodzaju morfologię buntu, co sprawia, że ten bunt dojrzewa u dziewczynki, która jest uczona uległości, a zachowuje się w zupełnie inny sposób. Myślę jednak, że najbardziej istotnym czynnikiem był brak nadziei. Gdy taka dziewczynka nie ma nadziei, że jutro pójdzie do szkoły, kiedyś założy rodzinę, pozna miłość, czuje się bezsilna. I z tej desperacji, braku nadziei rodzą się takie decyzje. Poza tym, gdy ma się naście lat, to koniec nie istnieje, wszystko jest początkiem. To był dla nich początek walki o lepsze jutro, tylko, że ono nigdy nie nadeszło. Smutne jest to, że sytuacja Tamilów dziś niewiele się różni od tej sprzed wojny, a dla niektórych jest nawet gorsza.  Dlatego chciałam zrobić film antywojenny, żeby pokazać, że z żadnej wojny nic dobrego nie wynika. Chociaż jedna z moich bohaterek twierdzi co innego, że nawet jeśli wojna została przegrana, to dzięki niej na Sri Lance nastąpiła emancypacja kobiet. Faktycznie, widać tam kobiety w spodniach, z krótkimi włosami, ale są to byłe wojowniczki. Nie jest to emancypacja całej społeczności, moje bohaterki odstają od niej na pierwszy rzut oka.

Inna z kobiet mówi, że na wojnie codziennie bały się śmierci, ale były szczęśliwe.

Tak, bo miały cel, czuły się potrzebne, były wśród swoich. Najgorsza jest teraz dla nich samotność. Zresztą jest pewien paradoks w tym, że najtrudniejsze jest życie w świecie powojennym. Gdy trwa wojna, ludzie są nastawieni, by przetrwać. A gdy się kończy i zostaje wygrana przez rządzących, którzy nie próbują uruchomić żadnych procesów integracji, to ten lęk rośnie i ludzie czują się nawet bardziej zastraszeni niż w trakcie wojny.

Vetri i inne bohaterki filmu wydają się sympatyczne, a jednocześnie mówią o wojnie w tak naturalny i swobodny sposób, że jest to przerażające.

Pamiętam, jak nagrywaliśmy jedną scenę a ja wówczas w ogóle nie rozumiałam tamilskiego. Moje bohaterki chichotały, jakby rozmawiały o zakupach czy mężczyznach. Byłam przekonana, że to jakaś banalna historyjka, ale jak spojrzałam na moją tłumaczkę, która całkowicie zbladła i siedziała oparta o ścianę, od razu zrozumiałam, że to coś innego. Wówczas jedna z nich opowiadała, jak płonęła żywcem i rzuciły się na nią trzy koleżanki, próbując ją uratować. Wszystkie zginęły, jedna z nich leżała na niej bez głowy. Mówiąc to cały czas się śmiała. To jest ich mechanizm obronny.

Nie chciałam ich oceniać. Moim celem było pokazać bohaterkę, która nie jest ani dobra, ani zła, jest po trochu oprawczynią i ofiarą. Brakuje takich bohaterów w kinie. Bardzo często staramy się bohaterów przypudrować tak, aby nie mieli ani jednej rysy, a ja nie znoszę pudru. Widzę w tym fałsz, pracę montażysty. I brakuje mi prawdy.

Żeby pokazać tę prawdę, musieliście poświęcić na pracę nad filmem pięć lat?

Tyle trwało zdobywanie dofinansowania, do tego doszły liczne obostrzenia, w wielu miejscach musieliśmy kręcić nielegalnie, bo gdybyśmy aplikowali o wizę dziennikarską, powstałby zupełnie inny film, ta historia nie ujrzałaby światła dziennego. Dlatego udawaliśmy surferów lub przedstawicieli organizacji humanitarnej. Ale głównie chodziło o zbudowanie zaufania i zrozumienie tej kultury, bo łatwo o uproszczenia, gdy jest się gdzieś tylko gościem.

Nieraz okazywało się też, że tam, gdzie kręcicie, jest pole minowe.

Do dziś istnieje takie miasto duchów, gdzie stoją zrujnowane, poharatane kulami domy, których nikt nie chce odbudować a pośrodku zniszczona świątynia z posągiem bogini bez jednej ręki i kawałka nosa. Parę lat po wojnie w tych ruinach leżały jeszcze buciki dziecięce, zdjęcia, pamiątki rodzinne, naczynia. Tych obrazów nie sposób zapomnieć.

Najbardziej bolesne nie są rany fizyczne, choć widoczne na pierwszy rzut oka, bo jedna z naszych bohaterek nie ma nogi, druga ręki a trzecia połowy twarzy, ale te psychiczne

Większość osób kojarzy Sri Lankę jako rajską wyspę, idealną na wakacje. Jak pani dziś postrzega to miejsce?

W trakcie kręcenia filmu Sri Lanka stała się moim drugim domem. Znam tam każdy kąt, mam swoje ulubione miejsca. Ale to jest trudna relacja. Niemcy nazywają to „hasse-liebe”, miłość połączona z nienawiścią. To chyba najbardziej trafne określenie tego, co czuję. To kraj wspaniałych, gościnnych ludzi, ale i mrocznej historii, która do dziś zbiera żniwa. Rządzący krajem bracia Rajapaksa, odpowiedzialni za rzeź cywilnej ludności z końca wojny, dziś przejmują ziemie należące do Tamilów, a najpiękniejsze plaże są właśnie w tej części.

Od ponad trzech lat na ulicach Sri Lanki codziennie protestują matki synów i córek porwanych przez armię syngaleską. Każdego dnia pojawiają się na ulicy, godzinami siedzą w upale i kurzu, a turyści myślą, że to jednodniowy protest i jadą dalej. Nie wiedzą, że te kobiety każdego dnia ryzykują swoim życiem domagając się sprawiedliwości.

Innym problemem jest fakt, że na Sri Lance turystyka zasila armię – tą samą, która zaledwie 10 lat temu zabijała niewinnych cywilów, a na jej czele stał Gotabaya Rajapaksa, dzisiejszy prezydent Sri Lanki. Mam problem z etyką wakacji w takim miejscu. Myślę, że powinniśmy nauczyć się podróżować bardziej odpowiedzialnie. Znajomych namówiłam, żeby na urlop pojechali gdzie indziej, choć jest to piękny kraj pięknych ludzi. Oni ze sobą potrafią się dogadać.

Bez ich pomocy wasz film by nie powstał. Kim byli wasi lokalni współpracownicy?

Muszą zostać anonimowi, bo grozi im niebezpieczeństwo. To młodzi ludzie, wolontariusze i pracownicy organizacji praw człowieka, którzy w trakcie wojny byli dziećmi. Choć nie walczyli, do dziś zmagają się z PTSD (syndrom stresu pourazowego), bo pracują z tymi kobietami. Zresztą każdy, kto jedzie w miejsce, gdzie ludzie są tak bardzo dotknięci traumami, poniekąd obrywa nimi rykoszetem. To też jest cena, o której należy pamiętać, zaczynając taką podróż. Ja sama wiem, że już drugiego takiego filmu nie zrobię.

Może pani trochę opowiedzieć o pracy nad filmem? Na Sri Lance wasza ekipa z Polski liczyła tylko trzy osoby, łącznie z panią.

Byliśmy w okrojonym składzie, tylko z operatorem i dźwiękowcem. Staraliśmy się być niewidoczni, co nie jest łatwe, gdy jako biała osoba podróżuje się po nieturystycznych rejonach, do tego z kamerą. Aby się nie wyróżniać, chodziłam w tradycyjnym stroju i stałam się mistrzynią w szybkim wiązaniu sari.

Czuliście, że jesteście w niebezpieczeństwie, baliście się o siebie?

Bardziej baliśmy się o film. Gdyby nas skontrolowano na lotnisku, to zabraliby nam dyski i odcięli od możliwości powrotu. Dlatego zawsze szliśmy osobno, ja udawałam samotnie podróżująca zachodnią turystkę w dużym kapeluszu i miałam ze sobą wszystkie dyski z materiałami, a ekipa ze sprzętem, który wzbudzał największe zainteresowanie, szła osobno. Na ich kartach jednak były tylko ładne zdjęcia, widoki. Najbardziej problematyczny był ostatni wyjazd. Zapomniałam wymienić paszport, miałam ósmą pieczątkę wizy, co wzbudziło zdziwienie u kontrolującego. Wziął mnie na przesłuchanie, ale w końcu uwierzył, że jestem surferką, która tak kocha ich plaże, że co i rusz wraca. Z naszą bohaterka mieliśmy taką umowę, że gdyby ktoś nas zatrzymał, to ona po prostu idzie dalej i udaje, że w ogóle się nie znamy. Dlatego też większość zdjęć powstawała w miejscach zamkniętych, odizolowanych, których nawet nie można rozpoznać.

Ma pani kontakt z Vetri i innymi bohaterkami filmu? Myśli pani o powrocie na Sri Lankę?

On jest teraz jeszcze bardziej utrudniony, przez lockdown. Obecny rząd wykorzystał koronawirusa, żeby jeszcze bardziej kontrolować Tamilów. Nawet oni nie mają teraz ze sobą łatwego kontaktu. Ja z kolei po filmie nie mogę już wrócić na Sri Lankę, chyba że się władze zmienią i dojdzie do pojednania a ja pojadę tam wreszcie na prawdziwe wakacje i odwiedzić przyjaciół.

 


Film Agnieszki Zwiefki „Blizny” był pokazywany na tegorocznym festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Trafi też do kin w dystrybucji Againts Gravity.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: