Przejdź do treści

„Nie ma czystego altruizmu. Coś sobie po prostu tym pomaganiem kompensujemy” – mówi Kasia Nicewicz, która od kilku lat rozdaje bezdomnym herbatę i ciepłe posiłki

Kasia Nicewicz. Zdjęcie: archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Kasia Nicewicz ma 28 lat, z zawodu jest nauczycielem wspomagającym i kuratorem, z pasji – założycielką fundacji „Daj herbatę”, która pomaga bezdomnym m.in. co poniedziałek pod Dworcem Centralnym rozdając ciepłe posiłki, herbatę i kupony na darmowe obiady w sieci restauracji „Kuchnia za ścianą”. – Staramy się nie mieć pretensji, że ktoś wrócił na dworzec. Ani tym bardziej, że nie wyszedł z bezdomności – mówi Nicewicz.

 

Aneta Wawrzyńczak: Bezdomni mówią o tobie: Pani Kasia od poniedziałków. Jak się nią stałaś?

Kasia Nicewicz: Kilka lat temu zaczęłam pracę w pasażu podziemnym na Dworcu Centralnym, w sklepie z galanterią, biżuterią, torebkami i tak dalej. Była zima, a ja codziennie widziałam przechodzących w tę i we w tę kilkudziesięciu bezdomnych. Któregoś dnia wyszłam się przewietrzyć, a było z minus piętnaście stopni, i zobaczyłam, że w moją stronę idzie bezdomny mężczyzna z nogą w gipsie. Odruchowo sięgnęłam po paczkę papierosów, myślałam, że zaraz mnie o jednego poprosi. A on stwierdził, że nie chce papierosa, za to chciałby się czegoś ciepłego napić. I to był szok.

No tak, bezdomni zazwyczaj chcą papierosa albo żeby poratować ich paroma grosikami.

Właśnie. A ja sobie wtedy uświadomiłam, że powinni mieć możliwość napicia się gdziekolwiek herbaty, kawy, czegokolwiek ciepłego. Niezależnie od tego, dlaczego się tu znaleźli, co nabroili w życiu herbata, zwłaszcza zimą, to jest coś bardzo podstawowego dla drugiego człowieka. Poszłam więc do sklepu, zrobiłam herbatę do swojego kubka termicznego i mu ten kubek dałam, sama wróciłam do pracy. Ale ta myśl, że podarowanie drugiemu człowiekowi herbaty, żeby się ogrzał, że to jest coś bardzo ludzkiego, nie dawała mi spokoju. W ciągu dwóch dni miałam jeszcze kilka takich akcji, więc w końcu założyłam na portalu społecznościowym wydarzenie, żeby zorganizować taką akcję na większą skalę, choćby jednorazowo, ale przez kilka godzin. Wiedziałam, że nie mogę zatytułować tej akcji „Pomóżmy osobom bezdomnym”, bo wtedy nikt by się tym nie zainteresował. Wymyśliłam więc hasło: „Daj herbatę”.

I co?

Wydarzenie założyłam wieczorem, a rano było już z pięćdziesiąt komentarzy w stylu: „super,  zróbmy to”. I znów byłam w szoku, tym razem z powodu tak pozytywnego odzewu.

Na odzewie się nie skończyło, zrobiliście pierwszą akcję.

Poszliśmy na dworzec, każdy z własnymi kubkami i termosami z herbatą i kawą, czysto streetworkingowo, po prostu chodziliśmy z miejsca na miejsce, częstowaliśmy bezdomnych, rozmawialiśmy z nimi. A po zakończeniu akcji stwierdziliśmy, że trzeba zacząć robić to regularnie. To nawet nie był mój pomysł (śmiech). Ale tak zostało, zaczęliśmy chodzić co drugą niedzielę, bo studiowałam wtedy zaocznie i nie mogłam brać udziału w akcji co tydzień, a potrzebna była cała logistyka, bo zaczęliśmy też robić i rozdawać kanapki, później doszły też ubrania i środki czystości, od 2014 roku jesteśmy już co poniedziałek pod Dworcem Centralnym, rozdajemy ciepłe posiłki, a od roku także kupony na obiady w „Kuchnia za ścianą”.

I tak od kilku lat non stop?

Właściwie tak, tylko przez cztery miesiące parę lat temu mieliśmy przerwę, już nie pamiętam nawet, czym to było spowodowane. Ale po tych czterech miesiącach wróciliśmy, tylko w inne miejsce, skąd nas już ochrona nie przeganiała.

Jak przeganiała? Tak życzliwie, „drodzy państwo, przenieście się, proszę, bo tu was widać na kamerach i będziemy wszyscy mieli problemy”, czy napastliwie, w stylu: „spadajcie, bo przez was już w ogóle nie opędzimy się od bezdomnych”?

Różnie, to zależało od ochroniarzy.

Przychodzą tylko bezdomni?

Nie tylko. Myślę, że jedna czwarta osób, które przychodzą do nas po obiady, herbatę, kupony, to „tylko” potrzebujący. To znaczy mają dach nad głową, ale jednocześnie trudną sytuację finansową i mogą dzięki temu zaoszczędzić na jedzeniu.

Daje się tę małą armię ogarnąć na tyle, żeby każdy wziął tylko jeden obiad, tylko jeden zestaw kuponów? Pilnujecie tego?

Zdarzają się kombinacje w stylu że ktoś stanie w kolejce raz w kapturze na głowie, a później drugi raz już bez. Ale, spójrzmy prawdzie w oczy, tego się nie da wyeliminować. I to nie jest, wbrew pozorom, domena wyłącznie bezdomnych, tylko kalka tego, co się dzieje w społeczeństwie. Widziałaś pewnie, co się dzieje, gdy są w sklepach ogłaszane promocje…

Widziałam na przykład nagranie z wyścigu po darmowe hamburgery. Oraz tarzających się po posadzce w markecie kobietę i mężczyznę, którzy walczyli o robota kuchennego.

Ja uwielbiam nagranie, na którym panie pobiły się o odkurzacz na promocji tym właśnie odkurzaczem. No, ale tak to właśnie wygląda. I ani bezdomni nie są pod tym względem gorsi, ani my jako społeczeństwo nie jesteśmy lepsi. Przy czym pamiętaj, że mówimy tutaj o najbardziej podstawowej potrzebie, jaką jest jedzenie. Dlatego czasem dajemy jednej osobie kilka kuponów, bo wiemy, że mieszka z mamą, która jest chora, albo że zawsze przychodziła z kolegą, którego tego dnia akurat nie ma. Chociaż nigdy nie mamy pewności, że ktoś bierze te kupony nie dla kogoś, tylko dla siebie, to jednak ktoś ten darmowy obiad zje. Ale trzeba też wziąć pod uwagę to, że jeśli ktoś był od małego uczony, że trzeba kombinować, to tak właśnie będzie robił. Na przykład chłopak wychowywany na 20 metrach kwadratowych przez matkę z problemem alkoholowym, która świadczyła usługi seksualne w mieszkaniu, a on udawał, że śpi. A oprócz tego dostawał kablem po głowie, gdy jej coś nie pasowało.

To jest autentyczny jednostkowy przypadek czy robisz kompilację kilku historii?

To jest jedna historia, z życia wzięta. Matka tego chłopaka w przebłyskach trzeźwości pracowała w garmażerii i on widział, jak po pracy sprzedaje sąsiadom to, co stamtąd przyniosła. I on miał kradzież we krwi, nie umiał funkcjonować inaczej. Ludzie mogą się na to burzyć, mnie już to niespecjalnie rusza.

I burzą się?

No tak, wolontariusze też się burzą. A ja mówię wprost: nie wyeliminujemy wszystkiego, bo nie na wszystko mamy wpływ. Owszem, możemy zaostrzać kontrolę, różne wymogi, ale to działa tak samo, jak w szkole, gdzie na co dzień pracuję z dzieciakami: im bardziej zaostrza im się rygor, tym bardziej chcą uciekać i szaleć.

A ludzi nie irytuje, że w ogóle jesteście co poniedziałek pod Centralnym, że rozdajecie za darmo jedzenie, herbatę, kupony na obiady? Nie denerwują się, że dajecie rybę, a nie wędkę, że trzeba tych ludzi zmusić do pracy?

Oczywiście, że tak. Ale jak ktoś mi mówi, żeby taki bezdomny poszedł do roboty, to opowiadam między innymi historię tego chłopaka, o którym wspomniałam ci wcześniej, a który niestety nie żyje, miał 34 lata, jak się po prostu zapił. I pytam, jak ma do pracy pójść osoba, której nikt nie nauczył, że trzeba pracować, która wręcz się tego boi, bo praca jest dla niej czymś nowym. Ile lat my sami siedzimy nieraz w pracy, której nienawidzimy, ale nie mamy odwagi, żeby to zmienić? Albo tkwimy w związku, który nie ma sensu, ale wolimy mieć coś niż nic?

To co, trzeba przymknąć na to oko, nie warto nawet próbować?

Oczywiście, że należy próbować. Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że na takim człowieku naprawdę trudno jest wymusić zmianę. Nie powinniśmy wręcz jej wymuszać, ale po prostu w niej wspierać, najlepiej bez oceniania. Co jest trudne, zdaję sobie z tego sprawę, bo ocena towarzyszy nam wszystkim. Ale staramy się nie mieć pretensji, że ktoś wrócił na dworzec. Ani tym bardziej, że nie wyszedł z bezdomności.

Dlaczego tak łatwo oceniamy innych ludzi – a zwłaszcza bezdomnych?

To wynika przede wszystkim z lęku.

Boimy się ich?

Boimy się, że sami możemy wylądować na ulicy.

Myślisz, że przeciętny człowiek naprawdę myśli, że może to kiedyś i jego spotkać? Ja mam wrażenie, że jest zupełnie na odwrót, wszyscy tylko nie ja.

Myślę, że to jest głęboko zakorzenione w podświadomości. Podobnie jest chociażby z homofobią, mężczyźni często boją się gejów, bo gdzieś głęboko mają schowane swoje własne predyspozycje, których nie są nawet świadomi, agresja jest w takiej sytuacji automatyczna. To samo dotyczy zresztą twierdzenia, że istnieje coś takiego jak czysty altruizm.

?!

No, nie ma czystego altruizmu, choć niektórzy twierdzą, że pomagają tylko z dobrego serca, nie mają z tego żadnej korzyści, niczego prywatnie sobie tym nie załatwiają. A to nieprawda, zawsze jest coś pod spodem, zawsze robi się to z określonego, choć często nieuświadomionego powodu. Coś sobie po prostu tym pomaganiem kompensujemy.

Ty wiesz, co sobie tym pomaganiem prywatnie załatwiasz?

Wiem. I to mi nie przeszkadza. Chociaż często jest tak, że kiedy się ludzie dowiadują, dlaczego pomagają, to przestają to robić, bo już nie mają takiej potrzeby.

Mówisz tak oględnie, bo nie chcesz się wdawać w szczegóły?

To prawda, wolałabym nie wnikać, ale nie ze względu na to, że robię z tego tajemnicę, tylko dlatego, że jest to po prostu wielopłaszczyznowa kwestia.

Wiedziałaś już o tym, gdy inicjowałaś akcję „Daj Herbatę”?

Nie, dowiedziałam się w międzyczasie.

To myślałaś jeszcze wtedy, że kieruje tobą czysty altruizm?

Nie, ja mam rodziców pedagoga i psychologa, więc u mnie w domu chyba funkcjonowało się jakoś inaczej. I ja po prostu tak mam, zawsze byłam takim typem…

Że leciałaś ludziom z pomocą?

Jakoś tak.

Oberwało ci się za to kiedyś?

No pewnie!

Żałowałaś?

Nie żałowałam, nie traciłam też zaufania do ludzi, po prostu stawałam się ostrożniejsza. Traktowałam to jako nowe doświadczenie i szansę wyostrzenia zmysłu obserwacji i refleksyjności też. Po prostu na przyszłość wiedziałam, jak działać w danej sytuacji i z daną osobą.

I nigdy nie byłaś tym zmęczona? Nie przeszło ci przez myśl, że masz dość, że to chrzanisz, nie angażujesz się więcej.

Miałam taki moment, miałam już ochotę zamknąć fundację, po prostu ulało mi się od tego, że ciągle ktoś coś ode mnie chce. Miałam dosyć odpowiedzialności, którą ponoszę na każdej płaszczyźnie. I tego, że ja jestem dla wszystkich, a sama z kolei nie mam takiego zaplecza, nie dostaję od innych tego, co sama daję.

Pozytywna Dyscyplina

Odbija się to na twoim systemie odpornościowym?

Odbija, choruję średnio co miesiąc. Ale nauczyłam się już, żeby szanować siebie i swój czas. Kiedyś, jak byłam chora, to i tak siedziałam przy komputerze, choćby mi ciekło mi z nosa ciurkiem i choćbym ledwo co widziała na oczy przez zapalenie zatok. Teraz albo odpisuję tylko, że odezwę się, jak wyzdrowieję, albo odzywam się dopiero, jak już dobrze się czuję.

Sama do tego doszłaś czy ktoś ci powiedział: weź się ogarnij, bo długo tak nie pociągniesz?

Koleżanka rzuciła kiedyś: u ciebie ciągle tylko „Daj herbatę” i „Daj herbatę”. I w tym momencie doszłam do wniosku, że faktycznie nic innego dla mnie nie istnieje poza fundacją. Popracowałam nad tym – i dlatego teraz tak się wściekam, jak jestem przez znajomych przedstawiana nowym osobom jako „Kasia z Daj herbatę”.

Dlaczego?

Bo ktoś mnie ustawia w określonym świetle i wystawia na automatyczną ocenę mnie przez nowo poznanego człowieka, który w ogóle mnie przecież nie zna. Nie chcę, żeby mnie ludzie postrzegali przez pryzmat pracy.

Ale to jest chyba dobra ocena! Społeczne skrypty myślowe są generalnie przecież takie: o, to jest bezdomny, więc jest roszczeniowym alkoholikiem, a to jest Kasia z fundacji, która mu pomaga, jest miła i dobra.

Mnie to denerwuje. Ja się tak nie przedstawiam, chyba że jest to spotkanie „biznesowe” albo wśród ludzi ze środowiska organizacji pozarządowych. Ale jeżeli idę na piwo ze znajomymi i kogoś poznaję, to chcę być po prostu Kasią, a nie Kasią z fundacji. Raz, że ktoś niejako chwaląc się, że mnie zna coś sobie prywatnie tym załatwia. Dwa, że działa tak zwana magia pierwszego wrażenia i co bym nie zrobiła, jaka bym nie była, ta nowo poznana osoba nie będzie już chciała poznać mnie, tylko całą otoczkę. Zwłaszcza że sparzyłam się dwa czy trzy razy na osobach, które są publicznie uznawanymi „autorytetami dobra”, a przy spotkaniu twarzą w twarz, bez kamer aż mi szczęka opadała.

Bo?

Bo ludzie, którzy uśmiechają się w telewizji i powtarzają na okrągło, że dobro jest wspaniałe, że dobro zawsze wygrywa, w życiu codziennym okazywali się napuszonymi, zadufanymi w sobie, z pretensjami do całego świata, że nie oni są najważniejsi.

Czyli sodówka…

Tak. Byłam zażenowana, odczułam niesamowity dysonans, wręcz zaliczyłam załamkę światopoglądową, bo uświadomiłam sobie, że bardzo często w pewnym momencie organizacje pozarządowe przeradzają się po prostu w firmy, a osoby stojące na ich czele stają się de facto figurantami, wręcz aktorami, którzy są po to, żeby się uśmiechać w odpowiednich momentach. A to, czym zajmuje się fundacja, co robi, zaczyna je już mało interesować.

Boisz się tego, żeby ciebie to nie spotkało?

Po jednym z tych spotkań obdzwoniłam wolontariuszy, z którymi mam bliższy kontakt i dopytywałam, czy ci ludzie ze świecznika zawsze tacy byli, czy im uderzyła sodówka do głowy, to raz. A dwa, że prosiłam, żeby mi powiedzieli, gdyby i mnie zaczęło to dotyczyć.

Założę się, że często słyszysz pytanie: dlaczego akurat bezdomni? I komentarz: skoro już chcesz pomagać, to nie możesz wybrać tych, którzy bardziej na to zasługują, chociażby śmiertelnie chorych dzieci czy bezdomne psy?

Często. I zawsze opowiadam wtedy historie, które pokazują, że ci ludzie sobie na to nie zasłużyli. Między innymi tę, o której mówiłam wcześniej. Generalnie myślę, że trzeba w jakiś sposób „lubić” patologię, to nigdy nie jest przypadek, że dany wolontariusz przychodzi na dworzec do osób bezdomnych. Powody są różne, często bardzo osobiste. Pamiętam na przykład dziewczyna, która się odezwała, bo sama miała ojca bezdomnego, więc pewnie ruszył mechanizm, że chciałaby komuś innemu pomóc, skoro ojcu nie mogła.

Co komu do tego, komu i jak pomagasz?

Bo ludzie oceniają. A oceniają, kierują się stereotypami, bo to nam jakoś porządkuje świat.

A nie dlatego, że można się wtedy dowartościować, pomyśleć: jestem lepszy, nie stoczyłem się?

Też, ale więcej jest w tym lęku, o którym mówiłam wcześniej: że sami możemy wylądować na ulicy. Wolontariusz, który współpracował z nami na początku, powiedział mi kiedyś, że przyszedł na dworzec, bo najbardziej boi się w życiu bezdomności i więzienia. Miał dużą świadomość, bo generalnie każdy na pozór myśli, że jego to nie dotyczy.

dziewczyna z psem

Co z wychodzeniem z bezdomności? To jest często powtarzane hasło.

Są sytuacje, kiedy jesteśmy pewni, że ktoś rokuje na wyjście z bezdomności. A później okazuje się, że pomyliliśmy się o 180 stopni i jest dno totalne. I są osoby, które w naszej opinii zupełnie nie mają szans, a wychodzą na prostą tak, że jesteśmy w szoku. Nie można się natomiast oszukiwać, że osoby w różnych kryzysach, w tym bezdomne, wyjdą z tego. Dlatego nie biorę udziału w projektach uzależnionych od grantów, bo tam muszą być pokazane efekty. A co innego jest efektem dla urzędnika, a co innego dla mnie. I dlatego nienawidzę, kiedy ktoś się mnie pyta, ile osób wyszło z bezdomności dzięki „Daj herbatę”. Raz, że naprawdę nie wiem, bo ci ludzie wychodzą czasem na prostą i później wracają z powrotem na ulicę. A dwa, że to nie jest moja odpowiedzialność.

Po prostu robisz swoje? A jak to się potoczy, to już nie zależy tylko od ciebie, ale wielu różnych czynników?

Tak. I dlatego będę robić wolontariuszom szkolenie z dialogu motywującego. Bo my jesteśmy tylko od tego, żeby wspierać i motywować do zmiany.

„My ci dajemy, ty masz dać coś w zamian” – u ciebie ten warunek nie działa?

To jest system drabinkowy, w którym my jako Polska wciąż tkwimy. W Skandynawii działa to zupełnie inaczej, tam się urzędnicy i organizacje pozarządowe zastanawiają, jak urozmaicić kulturowo dzień osób bezdomnych, jak dać im coś bez stawiania warunków. My jako fundacja nakreśliliśmy pewne zasady uczestnictwa, oczywiście, musimy zadbać także o nasze bezpieczeństwo, a jeżeli jest ponad sto osób, to naturalnie robi się chaos. Ale musimy pamiętać, że to my wchodzimy do ich środowiska, więc te zasady nie mogą ingerować w ich styl życia.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: