Przejdź do treści

„Ciała po balsamacji żadna mucha nie tknie. Zwłoki nie gniją, a wysychają i na końcu zamienią się w proch” – rozmowa z Adamem Ragiel, balsamistą

Adam Ragiel, fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Najważniejsze w tej pracy jest uporządkowanie swojego myślenia o śmierci, ułożenie sobie tego w głowie. (…) Nie mniej ważna jest empatia, myślenie o rodzinie, o tym, że na koniec to ona będzie żegnać bliskiego po tym, jak my go przygotujemy – mówi Adam Ragiel, balsamista, specjalista technik funeralnych, technik sekcji zwłok i instruktor tanatopraktyki. W rozmowie opowiada o swojej pracy, która wśród zwykłych śmiertelników nierzadko budzi jednocześnie i zainteresowanie, i niepokój.

 

Anna Sierant: Jak zrodziło się w panu zainteresowanie pracą, w której na co dzień obcuje się ze śmiercią innych, ze zwłokami?

Adam Ragiel: Ta historia rozpoczęła się 23 lata temu, choć wtedy nie myślałem, by swoim życiem zawodowym pokierować właśnie w ten sposób. Można powiedzieć, że było wręcz przeciwnie – chciałem pomagać żywym i pracować jako ratownik medyczny. Ukończyłem wymagane kursy, miałem niezbędne kwalifikacje, otrzymałem nawet ofertę zatrudnienia, jednak zależało mi na tym, by pracować w moim rodzinnym mieście. A to okazało się nie najprostsze – ogłoszeń nie było, a gdy jedna propozycja się pojawiła, to tylko pod warunkiem, że zrobię jeszcze prawo jazdy kategorii C, by pracować jako kierowca-ratownik. Wtedy stwierdziłem, że jednak rezygnuję – istniało ryzyko, że ponownie wydam pieniądze na naukę, zdam egzamin, a potem okaże się, że – jak bywało wcześniej – jednak nie będzie dla mnie miejsca.

W tym samym czasie pojawiła się luźna propozycja z innej strony i możliwość dorobienia kilku złotych na pomocy przy organizacji pogrzebów, np. w niesieniu trumny. Chętnie z niej skorzystałem, zwłaszcza że nie miałem innych zobowiązań. I tak to się zaczęło. To, co obserwowałem, spowodowało, że zacząłem myśleć, by rozwijać się właśnie w tym kierunku. Nieraz widziałem, że rodzina, która przecież jeszcze niedawno z tym zmarłym była bardzo blisko: przytulała go, dotykała, teraz patrzy na to ciało jak na kogoś obcego, z mieszaniną lęku, obrzydzenia. Nierzadko ciała te miały wycieki czy widoczne plamy opadowe, co budziło w ludziach, nawet najbliższych zmarłemu, strach.

I pojawiła się chęć zmiany tego stanu rzeczy?

Tak. Przypomniało mi się też, jak – jeszcze jako dziecko – czasem chodziłem z babcią na pogrzeby, a wcześniej na czuwania w domach, gdzie w trumnie wystawione było ciało. Widok tego wszystkiego, atmosferę panującą w tych ciemnych, ponurych, rozjaśnionych tylko gromnicami pomieszczeniach, można by określić jako traumatyczną. Zmarły czasem był siny, unosił się znad niego nieprzyjemny zapach. Zacząłem więc myśleć, że temu, kto odszedł, nie da się już pomóc, ale jego rodzinie przecież nadal można, sprawiając, że ten ostatni kontakt z bliską osobą nie wzbudzi w nich niechęci czy wręcz obrzydzenia.

Po jakimś czasie obdarzono mnie w pracy jeszcze większym zaufaniem i mogłem pracować już bezpośrednio ze zmarłymi. Widziałem, jak wygląda ich przygotowanie do pogrzebu, a było to bardzo proste: nałożenie odzieży, zablokowanie ciała przed wyciekami, ewentualnie ogolenie – to wszystko. Dodatkowych czynności estetycznych, kosmetologicznych w zasadzie nie wykonywano. I tu znów zacząłem się zastanawiać, co można by w tym kierunku robić. Miałem też jednak wątpliwości: „Ale czy jakaś rodzina w ogóle się na to zdecyduje?”, „Nie zadziwią ich te pomysły?”, „Czy tak rzeczywiście będzie lepiej?”.

Katarzyna Boni /fot. Mikołaj Starzyński

Potem nastąpił trzeci etap mojej pracy w tamtym miejscu, czyli kontakt z rodzinami zmarłych. Zacząłem więc opowiadać im o możliwościach, pytać, czy chcieliby z nich skorzystać. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tak. Mówili np., że pamiętają pogrzeb sąsiadki i ona nie wyglądała za dobrze. Głośno zostało stwierdzone coś, o czym myśleli, ale bali się wspomnieć, nie wiedzieli, że można inaczej, sądzili, że się nie da. Zacząłem więc wprowadzać pierwsze zmiany, aby zmienić wizerunek zmarłych: kosmetykę pośmiertną (zasłonięcie plam opadowych, zasinień), mycie i dezynfekcję całego ciała, mycie włosów, obcinanie i czyszczenie paznokci. Po to, by człowiek, który rusza w ostatnią drogę, był do niej dobrze przygotowany.

Efekty były coraz lepsze, a największe wynagrodzenie stanowiło dla mnie podziękowanie od rodziny. Najczęściej bowiem po uroczystości nie słyszałem za dużo o samym pogrzebie, za to o przygotowaniu zmarłego. Cieszyłem się tym bardziej, że – choć pracowałem w zakładzie pogrzebowym – nikt mi za dodatkowe kursy, szkolenia nie płacił. Opłaty pokrywałem z własnych funduszy.

Nie każdy znosi dobrze bliski kontakt ze zmarłymi. Czy uważa pan, że aby pracować w branży pogrzebowej, trzeba wyróżniać się konkretnymi cechami charakteru? Pracuje pan nie tylko jako balsamista, ale i szkoleniowiec – czy spędzając krótki czas z danym kursantem, jest pan w stanie określić, że dana osoba nadaje się do tej pracy lub nie?

Najważniejsze w tej pracy jest uporządkowanie swojego myślenia o śmierci, ułożenie sobie tego w głowie. Osoba, która podejmuje się pracy ze zmarłymi, powinna podchodzić do tego spokojnie, nie reagować panicznym strachem na widok ciała. Choć jednocześnie podkreślę, że ten strach w dawkach „naturalnych” widzę u każdego, kto przychodzi na szkolenie. Nic w tym dziwnego: kontakt ze śmiercią to nowa sytuacja w życiu, która stanowi dla nas – nim sami jej nie doświadczymy – jedną wielką tajemnicę. To kwestia tabu, a zwykli, nomen omen, śmiertelnicy nie mają z nią tak częstego i bezpośredniego kontaktu. Dlatego moim zadaniem jest przełamanie oporu przed tym, co te osoby zobaczą, poczują, sprawienie, by kursanci czuli się swobodnie, bezpiecznie, spokojnie, by niepokój odszedł w zapomnienie.

Nie mniej ważna jest empatia, myślenie o rodzinie, o tym, że na koniec to ona będzie żegnać bliskiego po tym, jak my go przygotujemy. Jak wspomniałem, zmarłemu już nie pomożemy, ale jego bliskim – jak najbardziej. Kolejna kwestia to choć minimalne zdolności manualne – niektórzy po prostu nie są w stanie utrzymać igły w ręku, nie mówiąc o np. zrobieniu makijażu, choć to już sprawy techniczne i wiele osób jest w stanie je wyćwiczyć.

A jak przebiega sam proces balsamacji zwłok? Jakie narzędzia, produkty są potrzebne do tego, by go przeprowadzić? Mnie szczególnie zaintrygowała tzw. chemia pogrzebowa.

W procesie balsamacji wykorzystywany jest układ krwionośny, a konkretnie układ tętniczy i żylny. Przez tętnicę (najczęściej szyjną lub udową) wprowadzany jest do ciała płyn odkażająco-konserwująco-kosmetyczny, czyli właśnie ta chemia pogrzebowa, która ma za zadanie wypchnąć z tkanek, organów, z całego ciała krew. Ta z kolei ma zostać przez układ żylny wyprowadzona na zewnątrz. Przez wspomnianą tętnicę wprowadza się do układu tętniczego, za pomocą kaniuli, płyn balsamacyjny, a układem żylnym wyprowadza się krew, która jest potem utylizowana. To ona powoduje procesy gnicia, powstawanie plam opadowych. Efekt jest taki, że zmarły zyskuje wygląd zażyciowy, kolorystykę lepszą niż ma niejeden żałobnik. Dzięki temu procesowi zatrzymaniu ulegają naturalne procesy pośmiertne, które pojawiają się po zgonie.

Temu, kto odszedł, nie da się już pomóc, ale jego rodzinie przecież nadal można, sprawiając, że ten ostatni kontakt z bliską osobą nie wzbudzi w nich niechęci czy wręcz obrzydzenia

Czy to prawda, że balsamacja może uchronić nas przed tym, że po śmierci podgryzają nas małe białe robaczki?

Dokładnie! Podczas balsamacji dezynfekujemy ciało wewnętrznie i zewnętrznie, przez co owady nie chcą go nawet tknąć. Ani wtedy, gdy zmarły nie został jeszcze pogrzebany – nie latają nad nim żadne muszki, ani wtedy, gdy ciało jest już w grobie. Tam też nic się nie będzie działo. Nie będzie żadnych wycieków, gnicia, które zwabia organizmy żywiące się gnijącym mięsem. Balsamacja sprawia bowiem, że ten proces nie zachodzi – ciało nie gnije, a ulega wysuszeniu.

No właśnie. Przy rozmowach o balsamacji najczęściej porusza się kwestię tego, że jej celem jest nadanie zmarłemu wyglądu bliskiego temu za życia, ale balsamacja ma też swoje zalety, jeśli chodzi o bezpieczeństwo pożegnania zmarłej osoby i coraz bardziej zmniejszającą się liczbę wolnych miejsc na cmentarzach.

W płynie, który znajduje się w ciele po balsamacji w miejscu krwi, zawartych jest wiele składników, w tym te, które mają właściwości kosmetyczne czy zmiękczające ciało, ale są również formaldehydy – to właśnie one zabezpieczają, konserwują, dezynfekują. Sprawiają, że ciało wysycha, rozpada się, zamienia w proch. Pozostają kości, ale je można złożyć po 10 latach do mniejszych trumienek. Grób, w którym są już więc dwie trumny, można dalej eksploatować nie po 20 latach, a po czasie o połowę krótszym, a jeśli to pierwsze ciało również było poddane balsamacji – jeszcze wcześniej. Czas się skraca nawet o 20-30 lat, dlatego miejsc na cmentarzach będzie się więcej zwalniać.

A jak pan ocenia wiedzę społeczeństwa czy samej branży pogrzebowej na temat balsamacji? Czy mierzy się pan z jakimiś stereotypami poza branżą? Ja słyszałam te głoszące, że balsamacja czyni ze zmarłych mumie, a podczas samego procesu łamane są kości.

Twierdzenia, że łamiemy kości (a nie łamiemy – rozciągamy, zginamy, rozprostowujemy) lub mumifikujemy zwłoki, mogę zrozumieć, jeśli padają od osób, które nie są związane z branżą pogrzebową. Wtedy mnie nawet nie dziwią, bo jeśli ktoś obawia się tego tematu, nie chce go poruszać, nie czyta poświęconych mu artykułów, to zrozumiałe.

Niestety, większość osób w branży pogrzebowej również jest odporna na wiedzę, nie chce jej posiąść, twierdząc, że „cóż tu nowego można by wymyślić”. Ich zdaniem wystarczy przecież włożyć ciało do trumny i zawieźć na cmentarz. Chcą zrobić wszystko szybko, sami sobie to tempo narzucili. Polskie prawo pogrzebowe, które jest już przestarzałe i należałoby je zmienić, mówi o tym, że pogrzeb powinien być zorganizowany w ciągu 72 godzin od śmierci. Po tym czasie proces rozkładu znacznie przyspiesza z dnia na dzień, a przecież nierzadko pogrzeb odbywa się dopiero po 5-7 czy nawet więcej dniach. Gdy więc pożegnanie odbywa się później, warto, by zmarłego zachować w niezmiennym stanie aż do dnia pochówku. Zakłady pogrzebowe tymczasem często nie chcą sobie narzucać dodatkowej pracy lub nie mają do niej odpowiedniej wiedzy oraz zaplecza technicznego. Niektórzy myślą bowiem, że jeśli oni czegoś nie robią, to nikt tego nie zrobi. Nie poświęcą chwili, by dowiedzieć się, że w Polsce są wykwalifikowani balsamiści, którzy na telefon dokonują zabiegu balsamacji.

Dlatego, gdy ktoś przyjdzie do zakładu pogrzebowego, zapyta o wykonanie zabiegu balsamacji dla swojego bliskiego i nie uzyska na ten temat pełnej informacji, a obsługa mówi o łamaniu kości czy mumifikacjach, to powinna się u niego zapalić lampka i myśl o tym, czy na pewno powierza zmarłego w ręce profesjonalistów.

Przez tętnicę wprowadza się do układu tętniczego, za pomocą kaniuli, płyn balsamacyjny, a układem żylnym wyprowadza się krew, która jest potem utylizowana. To ona powoduje procesy gnicia, powstawanie plam opadowych. Efekt jest taki, że zmarły zyskuje wygląd jak za życia

Jak wygląda przygotowanie balsamisty do pracy ze zwłokami? Musi się odpowiednio zabezpieczyć?

Oczywiście w pracy obowiązuje odpowiedni ubiór – przebieramy się do pracy z ciałem – zakładamy uniform właściwie identyczny z medycznym, a także dodatkową ochronę zewnętrzną – fartuchy, rękawiczki, maseczkę, okulary lub maskę z przyłbicą, by żaden płyn nie wpadł do oka. To podstawowe zabezpieczenie przy pracy. Ba! Czasem rodzina chce przy tym być, więc nie można jej odmówić, trzeba zrozumieć tę potrzebę, wtedy również każdy otrzymuje fartuch ochronny i pozostałe środki ochrony osobistej, które potem należy wyrzucić do utylizacji. W przypadku odbioru ciał osób zmarłych na COVID-19 wymagane były również dodatkowo kombinezony zabezpieczające całościowo.

Skoro mowa o śmierci, nie mogę nie zapytać o jej wymiar metafizyczny – czy obcowanie ze zmarłymi, codzienne obserwowanie kruchości ludzkiego życia nie budzi w panu czasem zbyt melancholijnych myśli typu: „Po co to wszystko”? Czy może motywuje do czerpania z życia jak najwięcej?

Moja praca uświadamia i udowadnia mi, że życie jest jedno – jest tutaj i teraz należy z niego korzystać. Zdecydowanie uważam, że nie warto marnować dni na kłótnie, bo to nas oddala od korzystania z dnia następnego, który spędzimy na tym, by te kłótnie naprostować. Dzień przeżyty to już historia, ponownie nie nastąpi, warto wyciągnąć z niego wnioski i tak rozpocząć kolejny. Liczy się tu i teraz, a jeśli będzie coś później, to w dalszy etap przejdziemy spokojniej, gdy ten zakończymy ze wszystkimi sprawami zamkniętymi, bez żalu, wyrzutów.

 

Adam Ragiel – specjalista technik funeralnych, technik sekcji zwłok i technik balsamacji, instruktor tanatopraktyki. Założyciel pierwszej niezależnej polskiej szkoły funeralnej Polskiego Centrum Szkolnictwa Funeralnego, prekursor techniki czasowej konserwacji zwłok, wykładowca, autor książki „Bez strachu. Jak umiera człowiek”. Z branżą funeralną związany od 1999 roku

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: