Przejdź do treści

„Często nie zdajemy sobie sprawy, jak bolesne są takie niewinne słowa, które odnoszą się do naszego własnego doświadczenia posiadania matki” – mówi Mira Marcinów, autorka książki „Bezmatek”

Dzień Matki bez matki. Zdj: Priscilla du Preez/Unsplash
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Bezmatek to rodzina pszczela pozbawiona matki pszczelej. „Bezmatek” to powieść Miry Marcinów, która tak jak bohaterka książki straciła mamę. – Przez długi czas wolałam więc rozmawiać o matce w kategoriach uniwersalnych, bezczasowych. Łatwiej było mi mówić, co lubiła, jaka była, jakich lekcji mi udzieliła. Dość późno zrozumiałam, że nie musi tak być, bo przecież miałam mamę, która towarzyszyła mi przez 32 lata mojego życia – mówi Marcinów.

Nina Harbuz: Napisała pani apel do „właścicielek matek”: „Nie obnoście się z nimi tak bezkarnie. Róbcie to po kryjomu. Ja też kiedyś byłam właścicielką takiej matki, w której idzie się zakochać na zabój. Każda chciała taką mieć”. 26 maja, w Dzień Matki, z Facebooka wylewają się zdjęcia matek znajomych, a  kwiaciarnie i sklepy z upominkami pilnują, żeby nie zapomnieć o prezencie dla mamy. Jaki ten dzień jest dla pani, 4 lat po śmierci mamy?

Mira Marcinów: To dla mnie bardzo trudny dzień. Muszę się przyznać, że zanim sama nie doświadczyłam śmierci mojej mamy, nie zdawałam sobie sprawy, że osobom, które straciły matkę, te wielkie bilbordy z napisami „Dzień Matki – zrób jej przyjemność, kup prezent”, mogą sprawiać wielką przykrość. Myślę, że często nie zdajemy sobie sprawy, jak bolesne są takie niewinne słowa, które odnoszą się do naszego własnego doświadczenia posiadania matki.

Mira Marcinów. Zdj: archiwum prywatne

To jaka jest ta lista bolesnych słów po stracie matki?

To pewnie zależy od wrażliwości danej osoby i umiejętności zrozumienia, przyjęcia, że inni mają prawo mówić o swojej matce. Kiedy rozmawiam z osobami, które stosunkowo niedawno straciły mamę, często słyszę, że bolą takie najbardziej spontaniczne sytuacje, kiedy ktoś np. odbiera na ulicy telefon i zwraca się do osoby po drugiej stronie: „No co?! Mamo, nie mogę teraz rozmawiać”. Ktoś pozbawiony matki nie może już liczyć na taki telefon i to kłuje. Na wczesnym etapie żałoby trudno jest słuchać narzekania na matkę, że było się z nią, powiedzmy, na zakupach i zachowywała się w irytujący, męczący sposób. Gdy rozmawiam z bliskimi, czy znajomymi, co jakiś czas przewija się temat ich mam, tego, co z nimi aktualnie zrobili, czy zaplanowali. Są momenty, kiedy wydaje mi się, że nie mogę się do takiej dyskusji włączyć, bo moje „tu i teraz” z mamą już nie istnieje. Trochę jak w dzieciństwie, kiedy dzieci na podwórku rozmawiały o ojcach, a ja za bardzo nie wiedziałam, kto to jest tata. Myślę, że wiele osób, z tak zwanych rozbitych rodzin, spotyka się z tego rodzaju wykluczeniem. To uczucie teraz do mnie wróciło. Przez długi czas wolałam więc rozmawiać o matce w kategoriach uniwersalnych, bezczasowych. Łatwiej było mi mówić, co lubiła, jaka była, jakich lekcji mi udzieliła. Dość późno zrozumiałam, że nie musi tak być, bo przecież miałam mamę, która towarzyszyła mi przez 32 lata mojego życia. Mam się więc do czego odnieść. Dwa dni temu dojechałam do rodzinnej miejscowości, w której pochowana jest moja mama. Kupię jej kwiaty i znicze i mogę już o tym w miarę swobodnie rozmawiać.

A jaki był ten pierwszy Dzień Matki bez mamy?

Mama umarła 16 marca 2017 roku. W pierwszy Dzień Matki po jej śmierci zrobiłam wystawę obrazów, które namalowała. To był dla mnie ogromny wysiłek i do końca nie wiedziałam, czy tego 26 maja dam radę się podnieść. Mówiąc językiem psychologicznym, zachowywałam się maniakalnie. Nigdy wcześniej nie stworzyłam żadnej wystawy, nie miałam w tym doświadczenia, a wcieliłam się w rolę kuratorki, która podjęła się zrobienia wielkiej wystawy w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. I dokonałam tego, udało się. Może chciałam ją w ten sposób ocalić? To oczywiście naiwne myślenie, ale było wtedy silniejsze od racjonalnego podejścia. Ludzie, widząc datę śmierci mojej mamy, podchodzili do mnie i opowiadali o stratach swoich mam. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że inni też tracą swoje matki.

Po każdym leczeniu mama czuła się lepiej, ale na ostatnim etapie, kiedy już bardzo się męczyła i nic nie wskazywało na to, żeby mogła jeszcze mieć dobre życie, zdecydowałam się na coś najtrudniejszego, na coś wbrew atawistycznemu odruchowi, czyli nie wydłużać jej życia na siłę, nie ratować jej

Mira Marcinów

Pamięta pani jakieś spotkanie z tamtego dnia?

Pamiętam rosłego mężczyznę, starszego ode mnie o jakieś 15 lat, który na moich oczach zmienił się w małego, osieroconego chłopca. Opowiedział mi o śmierci swojej mamy, a ja zupełnie nie byłam wtedy gotowa na słuchanie. Obrazy mojej mamy bardzo go poruszyły, chciał je kupić, ale nie zgodziłam się. Nie sprzedaję jej obrazów.

Madonna z dziewczątkiem. Autorka: Lila Bug

Dlaczego?

Po pierwsze, coś mi zgrzyta w tym pomyśle. Moja mama zmagała się przez większość życia z trudną sytuacją finansową i nie wyobrażam sobie, żebym teraz miała się bogacić na jej twórczości. Poza tym, one wpasowują się w moją estetykę, więc wiszą jeden obok drugiego w moim mieszkaniu. Po drugie, poza kilkoma kosmetykami, to są jedyne materialne rzeczy, jakie odziedziczyłam po mojej mamie, więc nie chcę się z nimi rozstawać. Mam wiele cudownych wspomnień z Dnia Matki,  z przeszłości, kiedy jeszcze żyła. Kiedy zaczęłam zarabiać pieniądze, zapraszałam ją na wspólne wyjazdy do Toskanii, Budapesztu. Robiły się z tego tygodniowe święta. Dzisiaj sama jestem mamą, więc to jest też moje święto. 26 maja pójdę na grób mojej mamy na cmentarz, a potem spędzę czas z moimi dziećmi. To dla mnie słodko-gorzki dzień.

Czytając pani książkę, „Bezmatek” myślałam o mojej bardzo bliskiej koleżance, która 1,5 roku temu nagle straciła mamę. Ciągle jest w żałobie. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie sprezentować jej tej powieści, opartej w dużej mierze o pani własne doświadczenie. Pomyślałam, że może ją to wesprze, kiedy przeczyta o doświadczeniach innej kobiety, w jakimś stopniu podobnych do jej własnych przeżyć. Zastanawiam się, czy pani, półtora roku po stracie własnej matki, chciałaby przeczytać taką książkę?

Mogę opowiedzieć o mojej najbliższej przyjaciółce, która jest psychoterapeutką. Jej koleżance zmarła, po długiej chorobie, mama. To był czas, kiedy „Bezmatek” jeszcze się nie ukazał, ale przyjaciółka już go czytała i zapytała mnie, czy mogłabym udostępnić lekturę tamtej dziewczynie. Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, czy ją to wesprze. Nie myślałam nawet, że moja książka mogłaby być pocieszeniem dla kogoś. Zgodziłam się jednak i potem dostałam bardzo długiego maila od niej, w którym pisała, że cieszy się, że mogła to przeczytać. Nie dlatego, że doświadczała swojej żałoby podobnie, ale dowiedziała się, że można tak różnie przechodzić przez ten proces. Teraz piszą do mnie czytelnicy. Najczęściej dzielą się pozytywnymi odczuciami, ale zwierzają się też z bólu lub złości, które ich dopadają, bo np. nie spędzili ostatnich dni z umierającą mamą tak, jak by tego chcieli. Ja sama też dużo czytałam, kiedy umierała moja mama. Sięgałam po książki psychologiczne i literaturę starszych kolegów, jak choćby Marka Bieńczyka, który w bardzo dojrzałym wieku stracił mamę. Dowiadywałam się, że z jednej strony to może być tak bardzo analogiczne doświadczenie, a z drugiej, rodził się we mnie wewnętrzny bunt. Jak to, miałeś mamę o tyle dłużej? To trochę tak, jakby negocjować z losem. Że ten, kto stracił matkę w wieku 19 lat ma gorzej.

A „Matka odchodzi” Tadeusza Różewicza, czytała pani?

Oczywiście.

Pamięta Pani ten fragment: „Widzę, jak się ona męczy i powinienem jej życzyć śmierci. A tak pragnę, by jeszcze żyła, żebym mógł wyżebrać chociaż pół roku jeszcze; żebym mógł na nią czasem popatrzeć. Czy to jest egoizm – nie, przecież można tak kochać… niech się męczy strasznie, ale niech oddycha, niech ma otwarte oczy, niech patrzy, niech mówi – jeszcze trochę ciepła w tym biednym, pokaranym, zmaltretowanym ludzkim ciele”.  Bliskie jest pani takie myślenie?

To jest pięknie napisane, ale nie jest mi to bliskie. Przez doświadczenie mojego męża, który jest chirurgiem i dzięki temu, że wiedziałam, że dla mojej mamy bardzo ważna była jakość, a nie długość życia, patrzyłam na umieranie mamy inaczej. Po każdym leczeniu mama czuła się lepiej, ale na ostatnim etapie, kiedy już bardzo się męczyła i nic nie wskazywało na to, żeby mogła jeszcze mieć dobre życie, zdecydowałam się na coś najtrudniejszego, na coś wbrew atawistycznemu odruchowi, czyli nie wydłużać jej życia na siłę, nie ratować jej. Może w tym tkwi różnica między córkami i synami? Nie oceniam tego rodzaju miłością, jaką kochał swoją matkę narrator książki „Matka odchodzi” – każdy kocha jak chce i potrafi, ale nie było to moje doświadczenie. Ja byłam, skoncentrowana na tych potrzebach, które komunikowała mi moja mama. Na tym, że nie chciała cierpieć. Przyszedł moment, kiedy miałam jej nie ratować, nie reanimować. Czasem najwięcej siły wymaga to, żeby czegoś nie robić.

Napisała pani, że inaczej sobie wyobrażała brak matki.

Tego nie da się przewidzieć, ani wyobrazić. Jakkolwiek byśmy się przygotowywali na ten brak, czy przez lektury, rozmowy, własną psychoterapię, to się nie uda. Ta pustka mnie zaskoczyła. Ale zaskoczył mnie też odbiór „Bezmatka”. To też inaczej sobie wyobrażałam. Zabawne jest to, że w książce opisałam, jak mogłyby wyglądać nagłówki w gazetach po śmierci mojej mamy, a teraz, czytam te prawdziwe w prasie recenzującej „Bezmatek”. Są niezwykłe i śmieję się z nich, bo brzmią np. tak: „Martwa matka mówi o seksie” albo „Matka nie żyje, ale mówi o seksie”. Następny tytuł: „Książka o umieraniu wypełnia lukę w literaturze dla córek”. I ostatni, stworzony z trzech haseł, które mają chyba zwiększyć klikalność: „Onkodziwka, córka, młoda matka”. To są bardzo dobre recenzje, za które jestem wdzięczna. Ale ta poetyka nagłówków jest rozbrajająca.

Okładka książki „Bezmatek”., Wyd. Czarne

Być może temat śmierci matki młodej córki sam w sobie jest za mało „sexy” dla wydawców i trzeba podkręcić tytuł, żeby czytelnicy w niego kliknęli?

Już przy poprzedniej mojej książce „Historia polskiego szaleństwa” opowiadającej o polskiej psychiatrii w XIX wieku słyszałam, że to mało sexy temat. W „Bezmatku” przemyciłam trochę tego, co nazywa się „American way of dying”, czyli „amerykański sposób umierania”. Obejmuje on funeralne gesty, tanatokosmetykę, toaletę pośmiertną. Zmarły ma wyglądać jak żywy. Pojawiają się porównania, że taki sposób opowiadania o śmierci mówi nam o niej tyle, ile pornografia o prawdziwym seksie – czyli nic albo niewiele. Z rozmysłem więc pisałam o zmysłowej, cielesnej, tej żywej stronie śmierci, bo do niej, czuję, jedynie mamy dostępu. Być może między wersami albo na stronach książki, które nie zostały do końca wypełnione tekstem, jest miejsce na to, żeby ktoś, kto więcej myśli i wie o śmierci, mógł dopisać swoje własne refleksje. Ja, tą książką, próbuję zmierzyć się z natrętną myślą o śmierci, a dzięki temu, z myślą o życiu. Paradoksalnie jest to książka o życiu, życiu z mamą i o życiu bez niej.

Od początku wiedziała pani, że to będzie książka?

Nie, początkowo nie pisałam tego jako książki. Po śmierci mamy zdarzało mi się napisać coś autoterapeutycznie, o czym potem rozmawiałam na własnej psychoterapii. Ślad tych notatek można znaleźć w „Bezmatku”. Kilka dni temu znalazłam kartkę z datą 10.04.2017 w książce Philipa Rotha „Kiedy była porządną dziewczyną”. Ta kartka była zakładką i napisałam na niej kilka zdań, które potem trafiły do „Bezmatka”. Czyli zaczęłam notować niedługo po śmierci mamy i trwało to przez dwa i pół roku. Nadawałam tym rytm myślenia o mojej relacji z mamą, ale też starałam się patrzeć szerzej na to, czym jest żałoba, śmierć i co po niej zostaje. Podważałam siebie i konfrontowałam z tymi pytaniami. W pewnym momencie poczułam, że chcę, żeby to była opowieść. Żeby to była historia, którą podzielę się z bliskimi. We wrześniu zeszłego roku skończyłam pisać „Bezmatek”.

Mama już nie śni mi się codziennie. Przez pierwsze dwa, dwa i pół roku, śniła mi się każdego dnia. Tęsknię za tym, smutno mi, że tak sporadycznie się pojawia

Mira Marcinów

Mama śni się pani?

Tak, chociaż już nie codziennie. Przez pierwsze dwa, dwa i pół roku, śniła mi się każdego dnia. Tęsknię za tym, smutno mi, że tak sporadycznie się pojawia. Teraz babcia, mama mojej mamy, która umarła nieco ponad pół roku temu, codziennie zjawia się w snach. Od niedawana śnią mi się razem: matka i matka mojej matki. Jednym z powracających snów z moją mamą, który bardzo lubię, był sen o odwracalności śmierci. Ona w nim nie umarła. Żyje, tylko się ukrywała. A gdy widzi, że tak bardzo ją kocham, to mówi, że głupio jej, że tak się chowała i gdyby tylko wiedziała, jak wielka była moja miłość, to by tego nie robiła. Lubię też sny o podróżach, których nie odbyłyśmy, a które miałyśmy w planach. Jedną z takich wycieczek miał być Paryż. Moja mama była zakochana w tym mieście, w dzielnicach malarzy: Montmartre i Montparnasse. Jednocześnie, sabotowała nasze wspólne wyjazdy do tego miasta, mówiąc, że może niektóre podróże, szczególnie tak symbolicznie naznaczone, jakimiś wyobrażeniami, nie powinny odbyć się w rzeczywistości, bo przyniosą tylko rozczarowanie. I ta podróż, która w końcu nie odbyła się, bo mama, nie wiedzieć czemu, jakoś się przed nią broniła, zrealizowała się w moich snach. Często w tym cholernym Paryżu, ląduję w nocy z mamą we śnie. Wydaje mi się, że to jest sen wieloznaczny, w którym kompensuję sobie różne braki. Im mniej za dnia, tym więcej w snach.

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: