Przejdź do treści

“Znajoma po przerwie ‘na dzieci’ stwierdziła, że łatwiej znaleźć pracę po wyjściu z więzienia. Wtedy się śmiałam, dziś już nie”

na zdjęciu: Kasia Żywioł wyglądająca zza krat
Kasia Żywioł /fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Na więźnia ani matkę nikt nie czeka pod bramą z bukietem kwiatów: ‘Nareszcie wychodzi!’. HR-y widzą moją dekadę z dziećmi jako nieusprawiedliwioną dziurę w CV i zmarnowane lata. Nie zrobiłam przy dzieciach doktoratu, więc co ja właściwie robiłam?”. O szukaniu pracy po 10 latach na macierzyńskim, życiu we Francji i tworzeniu zabawkowego biznesu opowiada Kasia Żywioł, mama czwórki.

 

Podczas rozmów o pracę pada czasem to magiczne pytanie: jak się pani widzi za 10 lat? Czy 10 lat temu wyobrażałaś sobie siebie jako mamę czwórki dzieci?

Absolutnie nie. 10 lat temu byłam koło trzydziestki i zależało mi na tym, żeby się z kimś związać, a dzieci to była sprawa drugorzędna. Zawsze byłam „skazana” na młodszych ludzi – najstarsza z kuzynostwa na podwórku, potem na studiach pracowałam z dziećmi – więc się nimi nasyciłam. Ale gdy urodził się Benio, to już wiedziałam, że będzie kolejne. W życiu bym jednak nie przypuszczała, że wejdę tak mocno w rolę matki i tak długo będę “siedzieć” z dzieciakami w domu. Ta Kaśka sprzed 10 lat popukałaby się w głowę.

Planowałaś szybki powrót do pracy?

Wydawało mi się, że będę tą mamą, która odprowadzi dziecko do przedszkola, pomacha mu na pożegnanie i zajmie się sobą. Kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo macierzyństwo jest angażujące. Nagle patrzyłam na moje dzieci i czułam, że one muszą jak najdłużej mieć mamusię, jak najdłużej być przy piersi. Na mlecznym posterunku spędziłam osiem lat i wciąż mi smutno na myśl, że ta przygoda jest już za mną. Mamą stawałam się naturalnie i weszłam w to po kokardę.

Nie będę ukrywać: czwórka to sporo.

Gdybym była młodsza i Robert byłby młodszy – bo między nami jest 15 lat różnicy – to mielibyśmy więcej dzieci. Do teraz przechodzę rodzaj żałoby po tym, że tego już nie będzie. Żal mi, gdy widzę dziewczyny w ciąży, choć w ciąży być nie lubiłam. Ale też czuję, że kolejne dziecko to byłby za duży wysiłek fizyczny. Robert jest Amerykaninem, poznaliśmy się, bo był moim couchsurferem. Podeszliśmy do sprawy na luzie – uda się albo nie uda, wiadomo, jak jest z zachodzeniem w ciążę, różnie. Nam poszło bardzo szybko.

Po trójce wydawało mi się, że chyba już starczy. Jak masz trzech chłopaków, to się nie łudzisz: kolejny też będzie penis (śmiech) Ale dziewczynka, córeczka, za mną chodziła. I pamiętam, poszłam do szczepienia z najmłodszym. Była tam pani, która też miała trójkę chłopców i jedną dziewczynkę. Powiedziała mi: “Pani musi mieć jeszcze jedno, to będzie dziewczynka. Ja pani powiem, jak to zrobić”. Doradziła mi pozycje i pory na seks. (śmiech)

Zadziałało!

Nie wykonałam tych zaleceń. (śmiech) Ale ona mnie zaczarowała. Wróciłam z tej przychodni absolutnie pewna, że musimy mieć czwarte dziecko. Mając trójkę nawet przy stole czułam, że kogoś brakuje. Teraz czuję, że jesteśmy w komplecie.

Poczułaś, że jesteście w komplecie – piękne zdanie. A kiedy poczułaś, że chcesz już wracać do pracy?

Zawsze lubiłam pracować i to jest coś, czego mi stale brakowało. Ale raz, że dawaliśmy radę finansowo, a dwa, ja naprawdę nie potrafiłam łączyć macierzyństwa z pracą, tego było za dużo. Podczas tych 10 lat brałam czasem zlecenie, ale były to drobinki, które mnie tylko męczyły. Jedyną rzeczą, którą udało mi się zacząć i skończyć, była książka dla dzieci, którą napisałam i wydałam – “Wioska na Ulicy Małej”. Prawie w tym samym tygodniu, w którym wyszła, urodziłam Felę. Szaleństwo. Dlatego tak strasznie podziwiam mamy, które potrafią ogarnąć dom, być fantastycznym rodzicem i jeszcze robić tzw. karierę, czy po prostu rozwijać się zawodowo.

Nie mogłam się doczekać, kiedy "wrócę", kiedy "zacznę", kiedy "znowu". Napompowałam sobie balon optymizmu i on pękł w zderzeniu z ostrzem rzeczywistości. Zniknęłam na 10 lat i ludzie o mnie zapomnieli. Dawni kontrahenci mają już nowych zleceniobiorców albo zamknęli firmy.

W międzyczasie jeszcze się przenieśliście za granicę.

Życie za granicą zawsze mnie kusiło. Kocham Polskę i dobrze mi, ilekroć wracam do Nowego Sącza, ale, jak to kiedyś powiedział mój znajomy: nostalgia jest fajna, jeśli w niej nie mieszkasz. Wolę za Polską tęsknić, niż na co dzień na nią narzekać. Kilka tygodni przed urodzeniem Feli doszliśmy do wniosku, że jeśli przeprowadzka, to teraz albo nigdy. Po pierwsze, robiło nam się coraz wygodniej w Warszawie, wszystko ułożone, znajomi pod ręką. Po drugie, dzieci były coraz starsze, może jeszcze nie miały korzeni, ale już puszczały pędy. Daliśmy Feli trzy miesiące, żeby była bardziej przenośna i ruszyliśmy w nieznane.

Jak to w nieznane?

Nie wiedzieliśmy w ogóle, dokąd jedziemy. Ja tylko tyle, że fajnie byłoby mieszkać pod palmami.

To ciekawe, bo mieszkacie w Pirenejach we Francji.

(śmiech) To jest właśnie moje życie, które pisze się samo i stale mnie zaskakuje. Najpierw miały być Włochy. Pojeździliśmy po nich kilka miesięcy, ale w ogóle tych Włoch nie poczuliśmy. Palmy okazały się jednak zbyt egzotyczne, tęskniłam za naturą, która przypomina Polskę. Dopiero we Francji zaskoczyło. To też był dla mnie szok, bo (Kasia ścisza głos) ja Francji nie lubiłam. Francuzi są specyficzni i dalej nie czuję się między nimi swojsko, ale coś takiego było zwłaszcza w Pirenejach, że poczułam: to jest to. Francuska estetyka przestrzeni bardzo mi odpowiada, chciałabym, żeby moje dzieci tym nasiąkły.

Kasia Żywioł z jedną z wyszukanych przez siebie lalek vintage - Hello Zdrowie

Kasia Żywioł z jedną z wyszukanych przez siebie lalek vintage /fot. archiwum prywatne

Ale czekaj, jeździliście po Europie i patrzyliście, gdzie wam się spodoba? To naprawdę tak wyglądało?

Tak. To było bardzo stresujące. Ta szalona metoda wyszła raczej ode mnie, bo ja muszę poczuć na własnej skórze. Kupiliśmy samochód i zatrzymywaliśmy się w Airbnb, tu trzy dni, tam tydzień. Gdy Włochy nie wyszły, Robert zaproponował: Kasia, jesteśmy blisko granicy z Francją, pojedźmy tam, żeby spojrzeć na wszystko z góry, nabrać perspektywy.

Udało nam się znaleźć mieszkanie na miesiąc, z dnia na dzień, w cudownym miasteczku. Francja jest dosyć dużym krajem, więc zrobiliśmy tour po kraju, ale też po szkołach. Tak trafiliśmy w Pireneje i jak się niektórzy śmiali: “Myślisz, że cię nagle oświeci?”, tak mnie oświeciło. Poczułam w ciele, że to tu. Powiedziałam, że tu zostajemy i tu szukamy. Coraz bardziej widziałam te codzienne bagietki i lokalne targi dwa razy w tygodniu. Nasz 150-letni dom był pierwszym, jaki obejrzeliśmy z agentką. Nie wiedziałam, czy można sobie tak kupić pierwszy dom – w życiu nie szukałam żadnej nieruchomości – więc jak głupki oglądaliśmy inne przez kilku miesięcy, żeby wrócić do pierwszego.

Dom remontujecie sami?

Samiuteńcy. Boże, ile to jest pracy… Jak teraz widzę na Instagramie minutowe rolki pt. „przemiana starego domu”, to klnę: Wy ci*le. (śmiech) My jednego pokoju nie możemy skończyć.

Magdalena Genow - Hello Zdrowie

Opowiedz, czym się zajmowałaś przed dziećmi.

Pracowałam w dużej firmie medialnej, potem poszłam na swoje, zajmowałam się pisaniem, copywritingiem, PR-em. Miałam dużo stałych zleceń, praktycznie ich nie szukałam. Rok temu założyłam działalność we Francji i szukam podobnych zleceń, ale w Polsce, bo mój francuski wciąż jest kulawy. Gdy tu przyjechaliśmy, umiałam się tylko przywitać i policzyć do 10. Staram się nie robić sobie presji, bo co z tego, że nauczę się francuskiego w pięć lat, a nie w dwa? Krępuje mnie, że ludzie mogą myśleć, że jestem idiotką albo gardzę ich językiem, ale trudno, naprawdę lubię się uczyć francuskiego, jednak coś muszę odpuścić, bo nie starcza mi czasu i na tę chwilę to odpuściłam.

Masz w ogóle okazję, żeby gadać z Francuzami?

Tak. Przede wszystkim dzięki szkole dzieci. To mała szkoła – w sumie tylko 17 dzieci, więc moje stanowią prawie jedną czwartą, haha! – założona i współtworzona przez rodziców. Czasem bywam w niej woźną. Nie tylko ja zresztą. Wszyscy rodzice muszą pracować na rzecz szkoły, sprzątać w niej, zmywać błoto z umywalek, rozpalać ogień, wszystko organizować, np. kiermasze, na których rodzice smażą frytki i naleśniki. Mój 10-latek spytał ostatnio siostrę: “Ej, chcesz torebkę?”, bo przez kilka miesięcy uczyli się robić na drutach i szydełkować. Takich szkół jest we Francji trochę i są oblegane. Ludzie czasem specjalnie się przeprowadzają, by posłać do nich dziecko.

Poza tym mieszkamy w naprawdę małej wiosce, 500 osób, wszyscy się znają. Z niektórymi udaje się zamienić dwa zdania po angielsku, ale jak Francuzi mówią po angielsku, to czasem dopiero po dłuższej chwili kapniesz się, że to już nie jest francuski. (śmiech)

Czwórka dzieci Kasi Żywioł - Hello Zdrowie

Czwórka dzieci Kasi Żywioł /fot. archiwum prywatne

Czy Francuzi lubią dzieci?

Nie. To nie są Włosi, którzy ubóstwiają bambini. Francuzi chcą zrobić z dzieci małych dorosłych i nie chcą ich widzieć w przestrzeni publicznej. Obowiązek szkolny jest od 3. roku życia, więc w ciągu dnia dzieci się nie widuje. Na placu zabaw? Tylko wieczorem i w weekendy. Dzieci są wykasowane z otoczenia. Gdy raz koło godziny 13 poszłam z dzieckiem do sklepu, podeszli do mnie ludzie z pytaniem, czemu ono nie jest w szkole. Zawsze myślałam, że Francja jest bardzo liberalna. Nie jest. Francuzi chcą mieć wszystko pod kontrolą. W naszej szkole jest bardziej dziko, nie narzuca się tej kindersztuby.

Jako sześcioosobowa rodzina jesteście dla Francuzów egzotyczni?

Na pewno, bo tu raczej ma się jedno dziecko, góra dwoje. Poza tym Polka, Amerykanin, dzieci trzyjęzyczne… Ostatnio dołączył pies pasterski Pączek. Chyba jeszcze tylko smoka nam brakuje. Francuzi zawsze wzdychają: tyle pracy, uff, tyle pracy, i tak wydymają ustka. (śmiech) Ostatnio Benio zaczął tak wydymać. Zabroniłam!

Czegoś ci brakuje we Francji?

Rodziny i przyjaciół, a poza tym Rossmanna, BLIK-a, „Gazety Wyborczej” i lodów. We Francji nie możesz sobie wejść do sklepu i kupić loda dla siebie, są tylko w wielopakach. Nie ma lodziarni. My w Polsce mamy na punkcie lodów fioła, dopiero z czasem to zrozumiałam.

Brakuje mi też polskiego podejścia do dzieci. Byliśmy teraz w Paryżu po paszporty dla dzieciaków, poszliśmy do polskiej ambasady je odebrać. Pani w okienku od razu: “Dzień dobry, a jak masz na imię? Jaki ty duży jesteś!”. Zaraz by krówkę wyjęła niemalże. Brakuje mi takiego bycia ociociowaną przez obcych ludzi. Francuzi mają dystans.

Życie za granicą zawsze mnie kusiło. Kocham Polskę i dobrze mi, ilekroć wracam do Nowego Sącza, ale, jak to kiedyś powiedział mój znajomy: nostalgia jest fajna, jeśli w niej nie mieszkasz.

Historia o Francji mnie wciąga, ale wróćmy do pracy. Jak się wraca do pracy po dziesięciu latach?

Nie jest łatwo. Lata temu amerykańska znajoma, która wracała do aktywności zawodowej po długiej przerwie „na dzieci”, powiedziała mi, że łatwiej znaleźć pracę, jak się wyjdzie z więzienia niż z domu. Wtedy mnie to rozbawiło, dziś ją rozumiem i dostrzegam wspólnotę doświadczeń “kwok domowych” i “kryminalistów”, choć w więzieniu nie byłam.

Chwytliwe, ale na czym polega ta wspólnota doświadczeń?

Po pierwsze, zbyt długo i zamaszyście fantazjowałam o pracy przez czas “odsiadki”. Nie mogłam się doczekać, kiedy „wrócę”, kiedy „zacznę”, kiedy „znowu”. Napompowałam sobie balon optymizmu i on pękł w zderzeniu z ostrzem rzeczywistości. Zniknęłam na 10 lat i ludzie o mnie zapomnieli. Dawni kontrahenci mają już nowych zleceniobiorców albo zamknęli firmy.

Po drugie, jestem profesjonalną mamą. Zainwestowałam w to 10 lat życia, robiłam nocki i nie brałam urlopów. Teraz wychodzę z przestrzeni, w której czuję się jak ryba w wodzie, do świata, dla którego to doświadczenie nie ma żadnej wartości. Na więźnia ani matkę nikt nie czeka pod bramą z bukietem kwiatów: “Nareszcie wychodzi!”. HR-y widzą moją dekadę z dziećmi jako nieusprawiedliwioną dziurę w CV i zmarnowane lata, a nie atut. Nie zrobiłam przy dzieciach doktoratu, więc co ja właściwie robiłam? Startuję z pozycji kosmitki i intruzki. Scrolluję ogłoszenia o pracę i czasem ich nie rozumiem, bo zmieniły się nazwy stanowisk, skille, oczekiwania. Nawet CV nie pisze się już w Wordzie, tylko potrzebujesz kolorowego portfolio w Canvie. Jakiej Canvie?! Człowiek, którego wszyscy kojarzą już tylko z tym, że ma czwórkę dzieci, ma wrażenie, że nic nie umie. Na rynek pracy nie da się “wrócić”, bo tego, co pamiętam, już nie ma. To wali emocjonalnie. Nie spodziewałam się, że to będzie aż takie wyzwanie.

Chyba najwięcej blokad mam w sobie. Muszę sobie przypomnieć i na nowo uwierzyć w to, że coś umiem, mam kwalifikacje. Przy okazji, właśnie skończyłam pierwsze zlecenie na napisanie edukacyjnej bajki, klient zadowolony i dmuchnęło mi w skrzydła.

Jaka jest twoja wymarzona praca?

Bezczelnie i romantycznie marzę o tym, by zostać drugą J.K. Rowling lub trzecią Astrid Lindgren. Ale powolutku. W międzyczasie szukam roboty, którą mogłabym dobrze wykonywać za fajne pieniądze. Pozostającej w zgodzie ze mną i że tak powiem “z sensem”. Najlepsza jestem w wymyślaniu i pisaniu. Ale gdyby praca woźnej w naszej szkole była na stałe i była płatna, brałabym ją bez wahania! Na francuskiej wsi nie ma wielu ofert, jeśli nadal będzie źle, zacznę sprzątać albo pracować na kuchni. Nie boli mnie to na poziomie ego. Jasne, wolę robić coś, co mnie inspiruje, rozwija i daje frajdę, ale mogę tak pracować, byle tu zostać.

Marta Będzikowska z mężem i córkami: Amelką i Tolą

Jesteś też dobra w wyszukiwaniu cudownych rzeczy vintage. We Francji założyłaś swój mały biznes: Bonbon Pompon.

Gdzieś po drodze poczułam, że muszę zacząć coś swojego i tak było z Bonbonem, czyli wyszukanymi starymi zabawkami i mebelkami dla dzieci, które wystawiam na sprzedaż w internecie. Ładne rzeczy vintage to mój absolutny konik. Wszystko, co posiadamy, jest używane: ubrania, zabawki, naczynia… Ostatnio zabrałam mojego 8-latka do obuwniczego i on był w szoku, że ma sobie znaleźć swój rozmiar wśród dziesiątek identycznych nowych butów. To tak można?! (śmiech)

We Włoszech zaczęłam podejrzewać, że chyba kupuję zabawki bardziej dla siebie, niż dla dzieci. Włosi mają całe hale z rzeczami z drugiej ręki, czułam tam, że jestem w raju. I że chcę mieć swój sklep z zabawkami, ale taki jak z filmu. We Francji vintage cuda są na każdym strychu, nie robią na nikim wrażenia. Co innego w Polsce. A że ja ciągle coś kupowałam i już nam się kończyło miejsce, postanowiłam podzielić się z innymi.

Niesamowite lalki, krzesło-miś, ceramiczna gąska z wielkim brzuchem. Gdzie wynajdujesz te rzeczy?

W internecie i na vide-grenier. To takie francuskie garażówki – zwykli Francuzi wystawiają niepotrzebne rzeczy, dzieci pozbywają się zabawek. Jest cała strona internetowa, na której można sprawdzać, gdzie jest najbliższa vide-grenier, a zawsze w zasięgu 20 km jakaś jest.

Kocham twoje rolki, mogłabym je oglądać godzinami.

Dziękuję. Mam taką naturę, że się nie przygotowuję, po prostu zaczynam coś robić. Nie wiem, do końca, jak się robi te internety, ale przecież się nauczę w trakcie. Wolę zrobić 100 nieudanych rolek i jedną OK, niż spędzić 100 godzin na czytaniu o tym. Rewolucja, jaka dokonała się w technologii, to kolejna rzecz, która mnie zszokowała. Myślę, że dzisiejsze 10 lat niebytu to jak 30 lat kiedyś. Poza tym niektórzy robią dziś w social mediach rzeczy na takim poziomie, że myślisz sobie: z czym do ludzi? Ale próbuję.

Do wyświetlenia tego materiału z zewnętrznego serwisu (Instagram, Facebook, YouTube, itp.) wymagana jest zgoda na pliki cookie.Zmień ustawieniaRozwiń

Kocham i celebruję dzieciństwo, przez co Bonbon zaczyna dryfować w kierunku profilu z treściami o dzieciństwie właśnie. Ale nie o parentingu, czyli jak dziecko “obsłużyć” i ukształtować, tylko o tym niezwykłym okresie życia, który ja przy moich dzieciach przeżywam na nowo, schodząc na podłogę i do piaskownicy. Bo jestem ich mamą, wrzeszczę: “Zjedzcie marchewkę!”, ale za chwilę się bawimy, inspirują mnie i dają mi energię. Teraz mam jeszcze taką wygadaną trzylatkę, ona mnie zarazem bawi i zachwyca swoją dziecięcą mądrością. Uwielbiam przysłuchiwać się temu, o czym dzieci gadają.

Łatwo ci wyceniać bonbonowe zabawki?

Bardzo trudno. Dopiero uczę się tego “tupetu”, w którym żądam za drewnianego konia 300 złotych, bo wiem, ile włożyłam czasu i pracy w to, by go w ogóle znaleźć.

A czy to jest dla ciebie ważne, żeby twoje dzieci widziały, że pracujesz zawodowo?

Kiedyś usłyszałam takie pytanie: “Jaki przykład dajesz Feli? Że kobieta siedzi w domu?”. Ku**a, jakoś nie czuję się wypoczęta, nie czuję się na wakacjach. O wielu rzeczach rozmawiamy z dziećmi, wiedzą o moich dylematach i trudach związanych z szukaniem pracy, wiedzą, że na razie nie zarabiam. Ale gdy idę do pokoju, zamykam się, klepię w komputer albo telefon, to wiedzą, że mama pracuje. Ja też nie mam takich ambicji, żeby określać się przez pracę. Niestety mam wielu ambitnych i zdolnych znajomych, nie zliczę, ile napisali już książek. Może po prostu zmienię znajomych. (śmiech)

Też napisałaś książkę.

I dlatego umrę spełniona! (śmiech)

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?