Justyna Szyc-Nagłowska: „Wolę dom, w którym czasem podnosi się głos, niż taki, w którym panuje cisza i tłumione są emocje”

– Nasz dom żyje. Kiedy jest gwarno, jest rumor, dużo się dzieje, mówimy „dom wariatów”. Ale to znaczy, że możemy być autentyczni, nie musimy się kontrolować. Dzięki temu czujemy się ze sobą bezpiecznie – mówi Justyna Szyc-Nagłowska, dziennikarka, autorka i producentka podcastów „Nagłowska podcasty”, która wydała debiutancką książkę „Nagłowska na głosy dwa. Autobiografia emocji”. W rozmowie z Martą Dragan opowiada o rodzicielstwie, odwadze w nazywaniu uczuć i o tym, dlaczego emocje są fundamentem jej życia rodzinnego.
Marta Dragan: Dlaczego to emocjami, a nie konkretnymi wydarzeniami z życia, wolała pani opowiedzieć o sobie? Autobiografia emocji wydała się tą atrakcyjniejszą formą przekazu?
Justyna Szyc-Nagłowska: Jeśli mamy tutaj coś stopniować, to wydaje mi się, że najprawdziwszą. Opowiadam wydarzeniami, ale opowiadam o nich z poziomu czucia, nie tylko i wyłącznie faktów. Wybrałam tę formę, bo mało rozmawiamy o emocjach, mało dajemy sobie nawzajem czuć. Częściej zaprzeczamy emocjom drugiego człowieka. Z łatwością potrafimy wysnuwać wobec siebie sformułowania typu „nie powinnaś się tak czuć”, „może źle to odebrałaś”, „wyolbrzymiasz”. Dla mnie to, co czuje człowiek, jest nie do podważenia. Możemy decydować o tym, co zrobimy potem z tymi emocjami, w co je zamienimy, ale nie jesteśmy w stanie zapanować nad tym, co poczujemy. Pierwsze zawsze przychodzi uczucie i jest ono wynikiem bardzo wielu rzeczy. Dlatego ja postanowiłam dzielić się moimi uczuciami, żeby innych ludzi, a właściwie kobiety – bo ta książka jest skierowana głównie do nich – zainspirować do tego, żeby przestały bać się tego, co czują. Żeby skonfrontowały się ze swoimi uczuciami, bo one są prawdą o nich samych.
Czy pisaniu tej książki przyświecała też idea podsumowania, pewnego rozliczenia się z przeszłością?
Nie miałam potrzeby rozpamiętywania czy rozliczania się, bo dzięki terapii dawno mam to poporządkowane. Nie wymazuję ani nie wypieram tego, co było. Przeciwnie, dzielę się tym, bo wiem, że przeszłość ukształtowała teraźniejszość. Ta książka była dla mnie raczej uznaniem przeszłości, nadaniem jej miejsca.
Wiele osób mówiło mi, że spisywanie myśli, pisanie dziennika może być terapeutyczne, ale nie pisałam książki z taką intencją. To wydarzyło się bardzo naturalnie. Książka jest tak naprawdę zbiorem różnych wycinków, notatek, kartek z dziennika i felietonów, które pisałam i gromadziłam przez lata.
Jestem osobą chaotyczną i raczej jak by spotkała mnie pani na ulicy, to nie miałabym segregatora z poukładanymi kartkami, tylko torebkę pełną małych fruwających fiszek. Dlatego wszystkie te wyrwane z kontekstu notatki trzeba było ułożyć w spójną całość. I tym zajęła się moja redaktorka, Joanna Szulc. To ona wpadła na pomysł, by nadać autobiografii formę dwugłosu.
Porządkowanie tych wydarzeń z mojego życia, które zdecydowałam się opisać, sprawiło, że sama faktycznie też podomykałam sobie wiele spraw i ponazywałam z poziomu czucia. Już tego nie noszę w sobie, tylko mam poukładane. I teraz mogę z tego czerpać, bo wiem, którą „teczkę” mam otworzyć.

Justyna Szyc-Nagłowska podczas premiery swojej książki / Zdjęcie: Vlad Baranov
Dokonała pani czegoś niesamowitego, bo podjęła się próby opisania emocji, często uznawanych za subiektywne, trudne do uchwycenia, trochę nienamacalne. I demokratycznie opisała pani zarówno te przyjemne, jak i trudniejsze, intymne momenty z życia, jak epizody depresji czy bycie w relacji, w której na porządku dziennym był krzyk i agresja. Jakie emocje uruchamiały powroty do tych wydarzeń, ponowne ich przeżywanie? Czy był w tym ból, czy raczej poczucie ulgi, że można je nazwać i opisać?
Wracanie do wspomnień było takim spokojnym, ale wymagającym sprzątaniem, porządkowaniem tego, co od lat nosiłam w sobie. Były momenty, że musiałam robić sobie przerwy od tej książki, ale nie z powodu bolesnych wspomnień, a raczej z faktu bycia tak blisko ze sobą, ciągłego pytania siebie o siebie. Z poziomu emocji to było trudne.
Jeśli chodzi o konkretne wydarzenia z mojego życia, to patrząc wstecz, widzę, że podjęłam szereg dobrych decyzji. I nawet jeśli wcześniej wydawały się dramatycznie trudne, to dziś te wybory przynoszą mi spokój i radość. Widzę w tamtej kobiecie kogoś naprawdę silnego. Mam bardzo dużo pokory do drogi, którą przeszłam. Doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem dziś. Niczego nie żałuję, nawet pierwszego, momentami niełatwego małżeństwa. Ono również wiele mnie nauczyło i wiele mi dało. Gdyby nie tamte doświadczenia, cała moja historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Jak wyglądał proces podejmowania decyzji o tym, co opublikować, a co zachować tylko dla siebie?
To była w dużej mierze kwestia czucia. Jeśli pojawiała się we mnie niewygoda czy stres, traktowałam to jako sygnał, by w dany temat nie wchodzić głębiej. W tym procesie ogromną rolę odegrała wspomniana Asia Szulc. Patrzyła na tekst chłodnym okiem, bez tych emocji, które ja miałam. Dużo dyskutowałyśmy. Dzięki temu jeden z rozdziałów ostatecznie nie znalazł się w książce. I dziś wiem, że to była dobra decyzja.
Autobiografia jest już na rynku parę tygodni i dostaję mnóstwo wzruszających, pozytywnych wiadomości od czytelniczek. To potwierdza, że wspólnie z Asią wybrałyśmy najlepiej. Niczego nie żałuję – ani tego, co znalazło się w książce, ani tego, czego w niej nie ma. Mam poczucie, że jest tak, jak powinno być. To poczucie przenosi się też na moje życie.
W jakim momencie jest pani obecnie?
Nie mam wielkich tęsknot ani poczucia niespełnienia. Nauczyłam się czerpać radość z codziennych momentów. W trakcie naszej rozmowy wyszłam na sekundę do ogrodu, żeby ściąć przekwitnięte rośliny. Bycie z naturą wzmacnia moją uważność, też na siebie. Wiedza o tym, w jakim jestem stanie, i umiejętność komunikowania tego bliskim, ale przede wszystkim sobie – daje mi poczucie sprawczości. Dzięki temu jestem dużo bardziej spokojna.
Praca nad emocjami w rodzinie patchworkowej jest bardziej wymagająca? Jak pani bliscy – mąż i dzieci – podchodzą do tego zadania: z otwartością czy dystansem?
O rodzinie patchworkowej można by napisać osobną książkę, ale ja tego nigdy nie zrobię. Moją rodzinę tworzą też inni ludzie, którzy mają swoje emocje i swoje historie. Dlatego w książce skupiłam się wyłącznie na sobie, na tym, co czuję i jak sobie z tym radzę. To jest moja własność, którą mogę w dowolny sposób zarządzać. W patchworku pojawiają się rodziny „z drugiej strony”, które powstały na bazie wcześniejszych związków. To delikatna materia, pełna silnych emocji, więc staram się opowiadać o niej ostrożnie, tylko z własnej perspektywy. Jednocześnie wiem, że wiele osób szuka wskazówek i wsparcia w temacie rodzin patchworkowych. Rzeczywiście początki bywają trudne.
W mojej obecnej rodzinie rozmowa o emocjach jest codziennością. Śmiejemy się, że czasem bywa ich aż za dużo, bo każdy chce się wyrażać i mówić, co czuje. Ale dla mnie to, że moje dzieci mają odwagę mówić, co czują, że nie boją się nazywać swoich emocji, że ufają i przychodzą z tym do mnie i mojego męża, to jedna z najważniejszych rzeczy, jaką udało mi się osiągnąć w życiu.
W naszym domu najpierw są emocje, potem refleksja. Jeśli zdarzają się sytuacje, że komuś puszczą nerwy, to wtedy pojawia się magiczne słowo – przepraszam. Uczymy się, że każdy ma prawo zachować się nieidealnie, a przeprosiny są oznaką dojrzałości i autorefleksji.
Każdy z nas ma inny ton, inną ekspresję słowną, ale naprawdę wolę dom, w którym czasem podnosi się głos, niż taki, w którym panuje cisza i tłumione są emocje. Nasz dom żyje. Kiedy jest gwarno, jest rumor, dużo się dzieje, mówimy sobie „dom wariatów”. Ale to znaczy, że możemy być autentyczni, nie musimy się kontrolować, a dzięki temu czujemy się ze sobą bezpiecznie.
Na trudne pytania dzieci stara się pani znać odpowiedź, czy dawać przestrzeń do szukania rozwiązań?
Myślę, że najważniejsze jest towarzyszenie. Powiedzenie: „jestem, jeśli mnie potrzebujesz”. Dzieci często świetnie same znajdują rozwiązania, a rolą dojrzałego rodzica nie jest podsuwanie gotowych recept, tylko wspieranie. Oczywiście to bardzo trudne, bo chcemy oszczędzić im błędów, podać instrukcję „zrób tak i tak”. Ale ja wolę, żeby moje dzieci dochodziły do własnych wniosków. To nie znaczy, że nigdy nie daję rad. Naturalnie, że czasem odzywa się we mnie mama, która mówi: „Załóż kurtkę, bo jest zimno”. Ale uczę się odpuszczać i zamiast tego mówić: „Byłam przed chwilą na zewnątrz, jest naprawdę chłodno”.
W swojej autobiografii podkreśla pani, że wszystko inne można zmienić, ale bycie rodzicem to pewna stała, nie do ruszenia. Co wniosło macierzyństwo w pani życie, jak zmieniło panią jako osobę?
Zmieniło mnie absolutnie w każdym aspekcie. To dla mnie największe wyzwanie i jednocześnie najważniejsza lekcja. Dzięki moim dzieciom dowiedziałam się o sobie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. One konfrontują mnie każdego dnia, z nimi nie ma półśrodków, wszystko jest zero-jedynkowe. Czasem żartuję, że moje życie bez dzieci byłoby nudne, choć niejeden raz bardzo mi brakuje czasu samej ze sobą.
Bywają chwile, gdy tęsknię za beztroskimi podróżami bez dzieci, ale kiedy uda nam się z mężem na taki wyjazd wybrać, to szybko pojawia się we mnie tęsknota za tymi „gałganami”. To potwierdza, że w rodzicielstwie ważny jest balans – potrzebujemy odpoczynku i chwil rozłąki, żeby później wracać do siebie z otwartym sercem.
Łączenie wielu życiowych ról często wiąże się z dobrą logistyką i sprytnym żonglowaniem tym czasem tylko dla siebie. Jak to wyglądało w pani przypadku? Czy szybko udało się znaleźć w tym równowagę, czy była to raczej długa droga, okupiona poczuciem winy i wyrzutami sumienia?
Cały czas się uczę tego bycia nie tylko dla innych, ale także dla siebie – raz wychodzi mi to lepiej, raz gorzej. Mam wrażenie, że matki już na starcie mają trochę pod górkę, a na ojców wciąż patrzy się inaczej. My, kiedy robimy coś dla siebie, często czujemy, że zabieramy ten czas dzieciom. Ten wyrzut sumienia dość długo tlił się także we mnie.
Dziś coraz lepiej potrafię bez poczucia winy wykorzystywać czas, gdy dzieci są w szkole czy przedszkolu, nie tylko na obowiązki, ale także na przyjemności. Dzięki temu rodzicielstwo daje mi poczucie spełnienia, a nie staje się źródłem frustracji. Chociaż i tak mam poczucie, że mamy mają ciężej niż ojcowie, może wynika to z tego, że dużo więcej rzeczy nas martwi? Dużo więcej mamy w sobie lęku o dzieci? Nie wiem… Szukam odpowiedzi, dlaczego tak jest, w rozmowach z innymi mamami. Dobrze wiedzieć, że nie jestem w tym sama.
W książce pisze pani też o presji „bycia za dużo”, to znaczy zbyt wrażliwą, zbyt emocjonalną. Co pomogło pani zaakceptować tę wrażliwość jako siłę?
Kluczowe było uznanie prawdy o sobie, przyjęcie tego, jaka jestem, bez prób dopasowywania się do cudzych oczekiwań. I zrozumienie, że to nie jest wyraz arogancji czy próżności, tylko po prostu życie w zgodzie ze sobą. Podzielenie się tą prawdą o sobie z innymi dało mi niesamowitą wolność. Nie spodziewałam się, że aż taką. To nie wydarzyło się z dnia na dzień, tylko to była droga, podczas której powoli czułam, jak zmieniają się moje wartości, jak sama się zmieniam, jak zmienia się moje życie. Jak przestaję ścigać się z kimkolwiek o cokolwiek.
Był taki etap?
Byłam przez chwilę w takim poczuciu „musizmu”, jak ruszyłam ze swoim podcastem i zaczęły pojawiać się statystyki na Spotify. To było sześć lat temu. Nie miałam za bardzo z kim się ścigać, bo właściwie jeszcze nikt wtedy nie nagrywał, a mimo to pojawiała się presja, że muszę coś dowieźć, zrobić kolejny odcinek, być w rankingu… Dziś robię swoje i w ogóle nie rozmyślam o tym, czy jestem wystarczająca.
Nauczyłam się być dla siebie lepszą szefową. Kiedyś o 21:30, po położeniu synka spać, usiadłabym w poczuciu winy dalej do pracy, „bo trzeba”. Teraz pytam siebie, czy mam na to siłę, czy to naprawdę coś zmieni. I dla przykładu wczoraj zamiast przygotowywać podcast, włączyłam sobie odcinek ulubionego serialu, który mnie relaksuje. Potrafię sobie odpuszczać, bo wypoczęta jestem skuteczniejsza. Rano zrobiłam to dwa razy szybciej z ochotą, a nie „bo muszę”.
Pani autorskie podcasty to rozmowy o emocjach, relacjach, psychice, najczęściej z kobietami. Czy w pani odczuciu kobiety mają dziś dostęp do własnych emocji? Czy mówią z głębi serca, czy raczej językiem tego, co wypada? Jak dużo jest prawdy w kobiecym głosie?
Coraz więcej, ale wciąż za mało. Coraz więcej kobiet odważa się mówić o swoich słabościach, nie demonizując ich, tylko uznając za pewną część życia. Sama poczułam niesamowitą wolność, kiedy skończyłam prace nad książką, kiedy powiedziałam na głos wszystko to, co leżało mi na sercu.
Kobiety jednak wciąż czują presję, że ktoś od nich czegoś wymaga. Choć najczęściej to my same wymagamy od siebie najwięcej. Wpadamy w codzienny pęd – praca, zakupy, dzieci, zajęcia dodatkowe – i wydaje nam się, że jeśli na chwilę się zatrzymamy, to wszystko runie. A to nieprawda. Świat toczy się dalej, może nie zawsze po naszemu, ale się toczy. Warto więc zdejmować z siebie te nieustanne oczekiwania. Sama się czasem tak zapędzam i latam po domu z obłędem w oczach, że tyle jest do zrobienia i ogarnięcia. Mąż mnie z tego wyciąga, tłumacząc, że wszystko się ułoży. Czasem mówię mu, że jest ignorantem, ale potem emocje opadają i idę się przytulić, i przeprosić…
Podczas spotkań autorskich, jak wypisuję dedykacje, to często pytam kobiety, czego im najbardziej brakuje. Najczęstsze odpowiedzi to spokój, poczucie wiary w siebie i odwaga. I tego życzę każdej kobiecie, która przeczyta tę rozmowę, bo jest to uwalniające i warte naprawdę każdej drogi. Każdego zrobionego pierwszego kroku, który nam się wydaje przeskoczeniem na drugą stronę przepaści, a jest po prostu podjęciem decyzji i stanięciem w swojej prawdzie.

Justyna Szyc-Nagłowska wypisuje dedykacje w swojej książce „Nagłowska na głosy dwa. Autobiografia emocji”
Czy mamy dziś społeczną zgodę na pełnię kobiecych emocji? Czy kobiety nadal je chowają?
Społecznie jeszcze nie. Kobieta, która otwarcie mówi o swoich emocjach, bywa odbierana jako „histeryczna” czy „nadwrażliwa”. Myślę, że często bierze się to stąd, że te emocje ujawniają się dopiero w skrajnych momentach, po latach chowania i tłumienia.
Zwykle kobieta musi dojść do ściany, żeby powiedzieć naprawdę, co czuje. Wtedy wybucha, wyrzucając z siebie złość i frustrację. Gdybyśmy uczyły się mówić o emocjach regularnie, nie kumulowałyby się w nas i byłyby odbierane zupełnie inaczej.
„Obecność w mediach społecznościowych zawsze ma jakiś koszt” – pisze pani w książce. Ile panią osobiście kosztowała ta otwartość i szczerość wobec odbiorców?
Kiedyś bardzo liczyłam się z ocenami innych na mój temat, bo wydawało mi się, że ignorowanie to oznaka próżności, zadufania w sobie. Dziś wiem, że w dobie Instagrama, kiedy jesteśmy zewsząd bombardowani krytyką, liczenie się z każdym komentarzem, byłoby czystym masochizmem. Dzięki terapii jestem w stanie racjonalizować komentarze pod moimi wpisami. Potrafię oddzielić, co jest o mnie, a co jest wyłącznie projekcją innych na mój temat.
To nie oznacza, że zamknęłam się na opinie – przeciwnie, jestem bardzo otwarta. Jeśli komentarz został wypowiedziany w sposób kulturalny i idzie za nim jakiś przekaz, to biorę do serca. Natomiast nie wchodzę w polemikę z osobami, które nie wykonały pracy, żeby przeczytać chociażby to, co jest napisane pod moimi zdjęciami. Ostatnio na przykład dostałam wiadomość, która zaczynała się od słów: „Pani ciągle taka smutna”. Osoba, która to napisała, oceniła jedynie zdjęcie, nie zagłębiając się w treść wpisu. Dla mnie od ładnego kadru ważniejsze są emocje. Dlatego skrupulatnie opisuję, co czuję w danym momencie. I o tym są te zdjęcia.
Instagram wprowadza nas w taki chaos emocjonalny. Z łatwością oceniamy ludzi na podstawie tego, co widzimy. Zapominamy jednak, że to jest tylko fragment czyjegoś życia, często wyreżyserowany na potrzeby zdjęcia. Panuje przekonanie, że skoro „ktoś ma wszystko”, to nie ma prawa czuć smutku. A przecież nasze emocje nie są adekwatne do stanu posiadania. Jesteśmy dużo bardziej skomplikowani.
Zobacz także

Katarzyna Zdanowicz: „Nauczyłam się mówić 'nie’. To jedna z najtrudniejszych i najważniejszych rzeczy, jakie zrobiłam dla siebie”

„To nie jest zmęczenie, które minie po weekendzie, pysznej kawusi i trzech afirmacjach. To emocjonalne wyczerpanie i poczucie, że nic nie zależy ode mnie” – mówi Marta Młyńska o wypaleniu zawodowym

„Gdy jest mi smutno, gdy jest mi źle, rozmawiam z chatemGPT”. Dr Beata Rajba o swoim eksperymencie: „Wyniki zjeżyły mi włos na głowie”
Polecamy

Anna wychowuje swoje dzieci w ciszy. „Kiedy urodziłam pierwszego syna, obawiałam się, czy będę słyszeć dziecko w nocy”

Coraz więcej dzieci jest jedynakami. Coś tracą, czy coś zyskują? Rozmowa z psychoterapeutką Magdaleną Kolasą

Bathroom camping. Pokolenie Z i jego nowy-stary sposób na radzenie sobie ze stresem i przeciążeniem
04:07 min
Ewa Woydyłło: „Nie rozpamiętuj złej przeszłości. To najgłupsza rzecz, jaką sobie można robić”
się ten artykuł?