Przejdź do treści

Rodzicu, nie musisz wiedzieć, co to „krindż”. Możesz brzmieć dziadersko, ale bądź obecny

Kadr z serialu "Dojrzewanie"
Stephen Graham jako Eddie Miller i Owen Cooper w roli Jamiego Millera w serialu "Dojrzewanie" / Zdjęcie: Materiały prasowe Netflix
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Nie chodzi o to, żeby znać aktualne młodzieżowe słowo roku i używać go namiętnie przy każdej nadarzającej się okazji. Tylko o to, żeby nawet tym – jak to mówią młodzi – dziaderskim językiem okazać swoją uważność. Pamiętajmy jednak, że młody człowiek wie, kiedy dorosły udaje zaangażowanie, a kiedy pyta na serio” – mówi dr Piotr Rycielski, psycholog z Uniwersytetu SWPS, współautor systemu RESQL i raportu o bullyingu w polskich szkołach. Z ekspertem rozmawiamy o tym, jak wygląda współczesna przemoc rówieśnicza, jak działa manosfera i co wspólnego ma bullying z… ekonomią.

 

Marta Dragan: Po premierze serialu „Dojrzewanie” obraz młodych ludzi, funkcjonujących w świecie szybkich treści, chłodnych relacji i często niezrozumienia ze strony dorosłych, poruszył wielu widzów – w tym ekspertów, którzy zwracali uwagę na przepaść pokoleniową między dorosłymi a nastolatkami. Czy pan też to dostrzega?

Dr Piotr Rycielski: Nie jestem zwolennikiem hipotezy ogromnej przepaści. Internet jest z nami już dość długi czas i mam wrażenie, że demokratycznie korzystamy z jego dobrodziejstw. Kiedy jeżdżę metrem, widzę, że nie tylko młodzi scrollują telefony, ale też cała masa dorosłych ludzi coś klika, coś wysyła, coś ogląda. To, co nas różni, to doświadczenia. Dorośli w swoim repertuarze mają więcej umiejętności i nawyków, bo zanim zaczęli prowadzić rozmowy online i wysyłać do siebie wiadomości przez komunikatory, przez wiele lat prowadzili komunikację werbalną na żywo. Korzystanie z internetu dziś jest dla nich jedną z wielu codziennych czynności. Młodzi traktują telefon jako nieodłączny element życia, bo nie znają rzeczywistości sprzed smartfonów. I choć oczywiście rozmawiają ze sobą, to sytuacje, w których ktoś zagaduje do nich na ulicy czy w komunikacji miejskiej, są dla nich trudniej dostępne poznawczo. Dawniej czymś oczywistym było, że w przedziale pociągu ludzie ze sobą rozmawiali, dyskutowali, dzielili się wrażeniami. Teraz w przedziale panuje cisza, bo wyciągamy telefony.

Ten kontakt międzypokoleniowy bywa też utrudniony przez brak wspólnego języka. Młodzi często nie chcą nawiązywać rozmowy z rodzicami, bo czują się niezrozumiani. Dorośli nie rozumieją tego, co mówią do nich dzieci i jak komunikują się w internecie. I rodzi się pytanie, czy powinni bardziej nadążać?

Dostrzegam tu dwa zjawiska. Jedno z nich jest błahe, drugie bardzo poważne. Nie przejmowałbym się tym, że młodzi mają swój specyficzny sposób mówienia. Tak było zawsze. Podstawowym celem slangu jest próba szyfrowania komunikacji, chęć odróżnienia się, dlatego nadążanie za bieżącymi sformułowaniami jest pozbawione sensu. Podobnie zresztą nadmierne próby używania młodzieżowych zwrotów, bo to zwykle wywołuje u młodych poczucie zażenowania i kończy na prośbach o natychmiastowe zaprzestanie tej praktyki. Dorośli w tym turnieju są z góry na przegranej pozycji, bo te słowa zmieniają się co dwa tygodnie albo i częściej.

Jednak drugim, jak zaznaczyłem, poważniejszym zjawiskiem jest aktywne i szczere zainteresowanie się tym, co u młodych się dzieje. Nie chodzi więc o to, żeby znać aktualne młodzieżowe słowo roku i używać go namiętnie przy każdej nadarzającej się okazji, tylko o to, żeby nawet tym – jak to mówią młodzi – dziaderskim językiem okazać swoją uważność.

Nie trzeba mówić „krindż”, żeby być obecnym.

Pamiętajmy jednak, że młody człowiek wie, kiedy dorosły udaje zaangażowanie, a kiedy pyta na serio. Jeśli na zadane w biegu pytanie „co w szkole”, słyszymy odpowiedź „fajnie” i na tym ucinamy rozmowę, to dla dziecka jest jasny sygnał, że to nas zadowala, więc nie ma potrzeby wchodzić głębiej.

Jak rozpoznać, że za tym pozornym „fajnie” kryją się trudności?

Patrzymy na zmianę. Zastanawiamy się, czy to fajnie jest mówione innym tonem niż zawsze, jaka mowa ciała i jakie zachowanie temu towarzyszy, czy zmienił się tryb życia, sposób funkcjonowania, zmiany na poziomie energii, emocjonalności, reakcji. To wszystko da się wyczuć, ale zasadniczo i tak sprowadza się do jednego: czy ja interesowałem się swoim dzieckiem codziennie przez ostatnie miesiące i lata. Jeśli tak, to nie potrzebuję dobrych rad psychologów, żeby zauważyć zmianę. Budowanie silnej więzi wymaga czasu, zaangażowania i autentycznej uwagi.

Plakat serialu "Dojrzewanie"

Brzmi trochę jak towary deficytowe obecnych czasów…

Zgadza się, rodzice niekiedy bywają tak pochłonięci pracą i obowiązkami domowymi, że brakuje im przestrzeni na uważny kontakt z dzieckiem. Są też zaangażowani w świat wirtualny. Facebook przecież wcale nie jest zdominowany przez nastolatków, bo oni są np. na TikToku.

Młodzi nie chcą być tam, gdzie są milenialsi i boomerzy, a też swoją drogą w inny sposób konsumują treści.

Młodzi się oddzielają, bo to ich podstawowe zadanie rozwojowe. To takie opuszczanie gniazda. Dzieci wychowujemy głównie po to, żeby były sprawne w radzeniu sobie samodzielnie. Te same mechanizmy wewnętrzne, które najpierw każą im próbować raczkować, potem wstać i chodzić na dwóch nogach, w wieku nastoletnim mówią „odcinaj się od tej rodziny i idź gdzieś w świat”. W całym tym procesie usamodzielniania, bolesnego dla obu stron zwiększania dystansu w bliskiej więzi, niezwykle ważnym czynnikiem chroniącym jest świadomość, że w razie czego zawsze można wrócić.

O wyborze treści, które konsumujemy, decyduje dobrze znany mechanizm: wolimy szybkie, proste, krótkie i łatwe rzeczy. Jest dokładnie tak jak pisał Kopernik, gorszy pieniądz wypiera lepszy z obiegu. Ale dorośli mają tu zasób ochronny w postaci treningu uwagi. Był on co prawda czasami bardzo bolesny i przykry, bo wiązał się z koniecznością czytania wielotomowych lektur, ale jednocześnie przyniósł dorosłym umiejętność poświęcania czasu na coś, co nie przynosi natychmiastowego zysku w postaci atrakcyjnego obrazu czy dźwięku.

Czy młodzi zdają sobie sprawę z tego, jak wciągające bywają social media?

Przypominają mi się badania sprzed lat, które dotyczyły reklam w telewizji. Pytano ludzi, czy reklamy na nich działają. Odpowiadali, że nie. Typowy mechanizm ochrony ego: działają na wszystkich innych, ale nie na mnie. Inni po obejrzeniu będą kupować, ale ja nie, bo mam swój rozum. Wiem, że te chipsy nie są lepsze od innych, ta pasta do zębów nie ma magicznych właściwości jak reklamują. I analogicznie jest z podejściem do filmików na TikToku. Dziecko może mieć przekonanie, że ogląda dość świadomie, ale oddziaływanie mediów społecznościowych jest podobne jak w tej reklamie: działa mimochodem. Wielokrotne oglądanie tego samego, nie pozostaje bez wpływu na psychikę.

Jakie rodzic ma narzędzia, żeby móc uchronić dziecko przed negatywnym wpływem mediów społecznościowych?

Na pewno zamknięcie telefonu na klucz jest bez sensu. Internet nie jest sam w sobie zły. Możemy w nim zdobyć wiedzę o lekach, o terapiach, o nowych rozwiązaniach, o tym, jak coś naprawić. Pyta pani jednak o media społecznościowe, to głównym zagrożeniem jakie się z nimi wiąże jest to, że ludzie przestają prowadzić swoje własne życie, a zaczynają obserwować życie innych. Często w takiej wersji udawanej, nieistniejącej.

Posłużę się metaforą spaceru. Fizyczny spacer po lesie ma zupełnie inny ślad pamięciowy w naszej głowie, niż 30-sekundowa rolka o tym, jak ktoś spaceruje po lesie. Jak idziemy leśną ścieżką, to czujemy zapach, dostrzegamy przyrodę, uruchamiamy pamięć proceduralną, a to doświadczenie stanowi punkt orientacyjny w naszej głowie. Taki spacer pozostawia w mózgu bogactwo doświadczeń, ale też przynosi biologiczne efekty np. w układzie immunologicznym. Obejrzenie filmu na TikToku nie jest tak korzystne. Stąd pokusa, by oglądać kolejne i kolejne treści.

Serialowy ojciec Jamie'go siedzi na łóżku syna i zastanawia się, jakie błędy wychowawcze popełnił

Scena końcowa, w której ojciec nastolatka mówi: „Myślałem, że jak [syn Jamie – przyp. red.] jest za ścianą, to jest bezpieczny” / Zdjęcie: Materiały prasowe Netflix

Sygnałem ostrzegawczym dla rodzica powinno być, kiedy zauważy, że dziecku zamiast fizycznej jazdy rowerem wystarczy obejrzenie filmiku na ten temat w internecie. Jeśli nie jest to zwykły film o tym, jak ktoś jeździ na rowerze, tylko film o profesjonalnej jeździe na rowerze, może on uruchamiać mechanizmy destrukcyjne: „jak wszyscy potrafią tak jeździć na rowerze, a ja nie, to znaczy, że jestem do kitu, słabeusz; nie będę już więcej próbował”. Tego typu filmy mają tę wadę, że nie pokazują, że ktoś tysiąc razy próbował i mu nie wychodziło, tylko widać tę tysiąc pierwszą próbę, która się udała, co sprawia wrażenie łatwości. Jedyną sensowną odtrutką na to jest realne przeżywanie życia – kawałek po kawałku – wspólne gotowanie, rozmowa, spacer. I tu jest rola rodzica, który to może inicjować.

Serial „Dojrzewanie” na nowo rozpoczął też dyskusję o manosferze i incelach. Co kryje się za tymi słowami?

Określenia incel używa się najczęściej w odniesieniu do chłopaka, który jest aktywny w internecie, i który – mimo osobistych chęci – nie znajduje partnerki seksualnej. Z tego powodu często wyraża niechęć do kobiet, które za to wini. Manosfera to internetowy ruch, zrzeszający chłopców i mężczyzn sfrustrowanych niepowodzeniami w nawiązywaniu relacji romantycznych. Znaną zasadą manosfery jest „80/20”, w myśl której 80 proc. kobiet zwraca uwagę na zaledwie 20 proc. mężczyzn.

Mimo iż różnimy się od siebie, to mamy silną potrzebę przynależności, a funkcjonując w różnych grupach, przesiąkamy normami, które w nich panują. Nie wszystkie grupy są jednak dobre i serdeczne. Są takie, które tworzą osoby czerpiące radość z tego, że mogą nadawać ton dyskusji, przekazywać swoje poglądy, często radykalne. Takie grupy opierają się na mechanizmie władzy, a ich działanie często podporządkowane jest liderowi, lub grupie liderów – obecnie może to być np. influencer. To grupy znane od lat, mówiliśmy na nie sekty. Kiedyś taki manipulator, nawet najsprawniejszy, przeciętnie był w stanie przekonać maksymalnie 100, 200, może 300 osób. W dobie internetu każdy przekaz może być zwielokrotniony. To w znacznym stopniu ułatwia tworzenie takiej wspólnoty narzekania jak manosfera, która trafia na podatny grunt: młode osoby poszukujące swojej drogi w życiu, trochę sfrustrowane, z silnym poczuciem braku wsparcia. Takie osoby im częściej wzajemnie do siebie mówią o swoim poczuciu krzywdy, tym bardziej utwierdzają się w przekonaniu, że absolutnie realną prawdą jest to, że świat ich zawodzi i traktuje niesprawiedliwie. I w tym momencie pojawia się kolejny mechanizm psychologiczny: racjonalizacja krzywdy. Grupy, które mają przekonanie, że zostały niesprawiedliwie potraktowane przez świat, a w przypadku manosfery konkretnie przez kobiety, to uznają prawo odwetu za coś całkowicie naturalnego i oczywistego. Wyrównanie rachunków przybiera różne formy.

To, że dziecko otrze się w szkole o przemoc rówieśniczą, jest pewne. Jedyną niewiadomą jest to, w jakiej roli: sprawcy, ofiary czy świadka

Jedną z nich są hejterskie komentarze w internecie, które jak żrący kwas wypalają dziury w samoocenie młodych, wpływając na ich poczucie własnej wartości. O tragicznych skutkach przemocy rówieśniczej coraz częściej słyszymy w mediach. 

Jestem zwolennikiem ekonomicznej teorii przemocy rówieśniczej, w której bullying metaforycznie nazywamy pracą. Ten, kto prześladuje innych, wykonuje za wynagrodzenie pracę na rzecz grupy. Świadkowie nagradzają go lajkami, share’owaniem, uwagą, atencją, czytaniem tego, co pisze albo słuchaniem, co mówi. To współczesna forma aplauzu. Przemoc rówieśnicza jest często wynikiem struktury grupy. Osoba, która ją świadczy, może w ogóle nie mieć  osobistej niechęci do ofiary. Istotne jest to, że grupa wypłaca mu za wszelkie przemocowe zachowania uznaniem, podziwem.

13-letni Jamie Miller w trakcie rozmowy z psycholog sądową

Serial „Dojrzewanie” opowiada historię 13-letniego Jamiego Millera, oskarżonego o morderstwo swojej koleżanki z klasy / Zdjęcie: Materiały prasowe Netflix

Jakie mamy narzędzia, żeby zapobiegać bullyingowi?

Grupa klasowa, która powie „ej przestań, nie robimy takich rzeczy, zwariowałeś”, powoduje, że bullying ginie. Bo agresor nie jest głupi, jak mu nie płacą, to on nie będzie za darmo pracował. Kiepską strategią jest próba zrzucenia wszystkiego na agresora, dociśnięcia takiego dziecka, żeby natychmiast przestało. To często rodzi opór i nie działa. Jeśli jest grupa, która jest gotowa zapłacić uznaniem, śmiechem, żartami, to na miejsce tego konkretnego agresora zawsze znajdzie się kilku innych. Kluczem jest budowanie odpowiedzialności grupy. Zacząłbym od edukacji. Proszę zwrócić uwagę, że jak mamy małe dzieci, to bardzo dużo energii wkładamy we wpajanie zasad bezpieczeństwa: tu jest zielone światło, więc możesz iść, tu czerwone, więc stój, albo: nie baw się zapałkami. Nad relacjami jakoś tak przechodzimy bezwiednie. Mówimy: jak ktoś cię uderzy, to broń się albo krzycz. Problem w tym, że przemoc rówieśnicza bardzo rzadko jest fizyczna. Najwięcej jest przemocy relacyjnej, a tu często młodzi są pozostawieni sami sobie. Ze spotkań w szkołach wiem, że uczniowie nie znają procedur radzenia sobie z prześladowaniem relacyjnym.

Tłumaczymy dzieciom, jak bezpiecznie przejść przez ulicę, ćwiczymy ewakuację przeciwpożarową, ale nie uczymy procedur radzenia sobie z prześladowaniem relacyjnym. W przypadku bullyingu młodzi są bezradni, bo nikt im tego nie nazwał, nie wyjaśnił mechanizmów, z czego to się bierze, kto napędza, jak reagować. Przemoc rówieśnicza to gwarantowane doświadczenie szkolne. Pewne jest, że dziecko otrze się w szkole o przemoc rówieśniczą. Jedyną niewiadomą jest to w jakiej roli: sprawcy, ofiary czy świadka. Puenta jest taka, że bezdyskusyjnie trzeba o tym rozmawiać.

Na czyich barkach ta rozmowa powinna spoczywać? Tylko na rodzica?

Rodzic oczywiście jest ważny, dostarcza umiejętności, kompetencji, zapewnia bezpieczną bazę, do której można wrócić w razie czego. Natomiast ma on niewielką wiedzę na temat dynamiki grupy szkolnej. Wie o tym, co dzieje się w szkole tylko przez zapośredniczoną relację od dziecka. Ona może być bardziej lub mniej rzetelna. I nie chodzi o to, że dzieci kłamią, tylko opowiadają historię ze swojej perspektywy. Rodzic powinien aktywnie wysłuchać dziecka dziś, jutro i w kolejnych dniach. Nie lekceważyć, nie mówić „oj tam, to normalne, zawsze tak było”. Jednak stoję na stanowisku, że o mechanizmach, które dotyczą grupy i klasy, powinien opowiadać opiekun, wychowawca. Zawsze zachęcam, żeby działać na samym początku roku szkolnego, kiedy ta dynamika grupowa dopiero się rozkręca. Wraz z zespołem SWPS opracowaliśmy system zapobiegania przemocy RESQL. Robimy szkolenia z wiedzy o bullyingu i mechanizmach grupowych dla kadry szkolnej, ale od razu dajemy też scenariusze lekcji dla klas, żeby ta edukacja szła też od dołu, żeby młodzi dowiadywali się o tym zjawisku i uczyli się, jak sobie z tym radzić.

Jest pan współautorem raportu „Obraz bullyingu w szkołach ponadpodstawowych”, który prezentuje wyniki badania przeprowadzonego z udziałem 18 590 uczniów z 96 szkół ponadpodstawowych. Jakie najważniejsze wnioski z niego płyną?

Bullying nie jest zjawiskiem marginalnym ani dotyczącym wyłącznie wybranych placówek. Jest zjawiskiem egalitarnym: w każdej klasie jest ktoś, kto doświadcza przemocy. I ta przemoc dotyczy zawsze nie jednej osoby, a całej grupy. Jest Janek, który jest prześladowany, jest osoba, która go nęka i ci, którzy się temu przyglądają, ale nie robią nic, żeby pomóc Jankowi. W zasadzie żadna z tych osób nie jest moralnym zwycięzcą. Niepokojąca jest silna relacja między bullyingiem i gotowością do uczenia się. Przez panującą w klasie atmosferę uczniowie nie chcą chodzić do szkoły, nie chcą się uczyć.

Co wynikało z relacji uczniów?

Spotkania z uczniami zwykle zaczynam od słów: słuchajcie, będę mówił o przemocy rówieśniczej, ale może w ogóle tego nie potrzebujecie, może trafiłem do szczęśliwej klasy, w której przemocy nie ma. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby klasa powiedziała „u nas to się nie dzieje”. Raczej wszyscy smutno kiwali głowami. Najbardziej dla mnie poruszające były pytania uczniów o to, co mogą zrobić dla swojego przyjaciela, który jest gnębiony, jak mogą mu pomóc. Z ich relacji wynika, że przemoc relacyjna to taka przemoc w białych rękawiczkach. Ona może wydawać się subtelna i mało widoczna, ale ból, jaki powoduje u dzieci, jest podobny do bólu wywoływanego przez agresję fizyczną. Uczniowie często deklarowali, że woleliby doświadczyć pobicia niż wykluczenia przez grupę czy klasę.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?