Czy w Polsce da się zajść w ciążę bez partnera? “Musi być chłop. Choć śmiejemy się, że począł dziecko długopisem”

– Inseminatorka singielek, oto zawód, którego w Polsce brakuje – mówi 44-letnia Joanna*, dziś samodzielna mama Józi*. Gdy w klinice leczenia niepłodności Asia usłyszała, że musi wrócić z partnerem, bo inaczej zapłodnienie jest nielegalne, trzy pierwsze inseminacje nasieniem dawcy wykonała u siebie w domu, aplikatorem do syropu dla dzieci. Potem było tylko ciekawiej. Starania o zajście w ciążę bez partnera pochłonęły dwa lata życia Joanny i blisko 50 tysięcy złotych.
Kiedy poczułaś, że chcesz zostać mamą?
Chyba pierwszy raz poczułam to będąc w relacji, z którą wiązałam życiowe plany. Wtedy jeszcze myślałam, że najpierw powinien być związek, potem dziecko. Nie podobało mi się odwracanie kolejności i nie brałam pod uwagę samodzielnego macierzyństwa. Ale związek się rozpadł. Byłam już przed 40-tką i dotarło do mnie, że jeżeli chcę mieć dziecko, to powoli kończy mi się czas. Miałam też doświadczenia, że nie jest mi łatwo znaleźć odpowiedniego faceta, więc nie chciałam dokładać sobie presji pod tytułem: ma być z miejsca gotowy na związek, ojcostwo i najlepiej jeszcze z dobrym nasieniem. Absurd. Odpuściłam szukanie i wtedy zaświtała mi myśl, że dziecko i związek można rozdzielić. Mogę najpierw zostać mamą na swoich warunkach, a partnerką, gdy poznam kogoś odpowiedniego. Pewna siebie i zadowolona uderzyłam do kliniki.
Polskiej?
Polskiej. Zobaczyłam na stronie internetowej cennik i tam widniało zapłodnienie z nasienia dawcy. Nawet nie takie drogie, bodajże osiemset złotych za jedną porcję nasienia. Zarezerwowałam termin konsultacji, przyjechałam i usłyszałam w gabinecie: “A gdzie pani partner?”. “Jaki partner?”, zapytałam. “Przychodzę po nasienie”. “Ale czy partner jest bezpłodny?”. Wybałuszyłam oczy i szczerze wyznałam, że chcę mieć dziecko w ten sposób, bo jestem sama. “Proszę pani, to jest nielegalne, my nie robimy takich rzeczy”. “Ale macie to w cenniku”. “Tak, ale to jest cennik dla par”.
Czyli jeżeli jest para i facet jest bezpłodny albo bardzo długo nie mogą zajść w ciążę i jest to udokumentowane, to mogą skorzystać z nasienia. Nie możesz przyjść ze swoim kolegą i powiedzieć: “To jest mój partner, chcemy mieć dziecko, ale on ma wstręt do stosunków”. Albo „On nie chce dziecka, ale ja chcę, to go namówiłam” i OK. Nie, trzeba przedstawić teczkę z dowodami.
Na staranie się.
Tak. Co jednak najważniejsze, żeby klinika mogła podjąć jakiekolwiek działania, musi być podpisana z tym mężczyzną w Urzędzie Stanu Cywilnego deklaracja ojcostwa, która oznacza, że mężczyzna bierze prawną odpowiedzialność za dziecko, które pojawi się w wyniku procedury. Tak samo jest w przypadku konkubinatów.
”Jeśli jestem w życiu z czegoś naprawdę dumna, to z tego, że na żadnym etapie starania się o przyjście mojej córeczki na świat się nie poddałam. Na razie Józia wie tyle, że w naszej rodzinie nie ma taty”
Czyli kobieta sama nie podoła. Musi być chłop.
Musi być chłop i to nie może być taki tam chłop, że sobie przyjdzie i powie, że on by chciał. Musi to poświadczyć w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Cyrograf.
Dosłownie. Od razu ci zdradzę zakończenie tej historii: ja ostatecznie wylądowałam w USC z moim byłym partnerem Mirkiem*, który podpisał tę deklarację ojcostwa i raz pojawił się w klinice, żeby dowieść, że istnieje i tam wszystko pokwitować. Tylko dzięki temu mam dziś córeczkę. Bo zrobił mi przysługę i na papierze zobowiązał się, że będzie dla niej ojcem. No i w papierach jest ojcem. Śmiejemy się, że począł dziecko długopisem.
Co się działo po tym, jak usłyszałaś, że bez partnera w Polsce w ciążę nie zajdziesz?
Odpuściłam temat na rok. Po roku poszłam do zaprzyjaźnionej lekarki. Powiedziała mi: “Bardzo dobrze, że byłaś w tamtej klinice, masz dowód, że od roku się staracie”. Po czym podsunęła mi nową możliwość. Powiedziała, że jako osoba prywatna mogę zamówić nasienie z europejskiego banku spermy, są takie dwa do wyboru, obydwa zlokalizowane w Danii. Wówczas mogłabym podać sobie takie nasienie sama w domu. Tylko że zgodnie z duńskim prawem bank nie może mi go wysłać na prywatny adres, tylko na adres lekarza.
Aha…
Lekarka, która zgodziła się przyjąć przesyłkę, była laryngolożką. (śmiech). Sama była w związku jednopłciowym, przeszły ze swoją partnerką przez podobną procedurę i po prostu zgodziła się mi pomóc, użyczając adresu i numeru uprawnień. Wszystko trzeba było idealnie skoordynować: nasienie zamawiasz z dwudniowym wyprzedzeniem, sama musisz być w najbardziej płodnym dniu cyklu. Nie jeździłam wtedy samochodem, przyjechałam po przesyłkę autobusem. Gdy dziewczyny zapytały: “Ale w co to zabierzesz?”, odparłam: “No w plecak”. Spojrzały na siebie i wytaszczyły z pokoju wielki pojemnik z ciekłym azotem, który wyglądał jak R2D2 – ten robocik z Gwiezdnych Wojen. Z wielkim napisem: “Warning! Human tissue” [“Uwaga! Ludzkie tkanki” – przyp. red.]. Wracałam z tym pojemnikiem Uberem.
Wcześniej próbowałam znaleźć pielęgniarkę, która pomoże mi z zapłodnieniem w domu, ale nie znalazłam takiej osoby. To jest brakujący zawód – inseminatorka singielek.
Inseminację musiałaś więc wykonać samodzielnie?
Tak i to był dalszy ciąg komedii. Wiedziałam, że muszę wykonać ją wieczorem, ale jak w ogóle wyjąć tę malutką fiolkę z ciekłego azotu i się nie poparzyć?! Bo ciekłego azotu nie przewidziałam. Wyciągałam rurkę wielkimi kuchennymi rękawicami, w strachu, że mi się zbyt szybko rozmrozi albo potłucze, a jedna taka próbeczka kosztuje 3,5-4 tysiące złotych.
Materiał przyszedł w cieniutkiej słomeczce zaklejonej z dwóch stron. Bez żadnej instrukcji i oprzyrządowania. Czym to sobie, do cholery, podać? Jak wycisnąć i nie uronić ani jednej cennej kropli? Wymyśliłam, że naciągnę spermę strzykawką do syropu dla dzieci, która ma taki gładki koniec. W aptece poprosiłam o jak najdłuższy aplikator, więc farmaceutka patrzyła na mnie, jak na nienormalną. Wyparzyłam ten aplikator milion razy i wstrzyknęłam. Przechodziłam przez tę procedurę trzy razy. Mamy już na liczniku niemal 20 tysięcy złotych.
Wiesz, czemu te inseminacje się nie udały?
Analizowałyśmy to z moją lekarką i nie znalazłyśmy przyczyn medycznych. Miałam dobre wyniki, nasienie było ponadprzeciętnej jakości, nawet ten aplikator do syropu był najlepszym, czego mogłam sama użyć. Po prostu się nie udało. Znajoma larynglożka po drugim odbiorze nasienia się wycofała. Nie chciała problemów z sąsiadami, którzy widzieli, jak wychodzę od niej z lodówką na ludzkie tkanki. Zaczęłam pytać, kto jeszcze zna niekonserwatywnego lekarza. Czyjaś lekarka – internistka – zgodziła się zamówić na siebie spermę odpłatnie, w cenie wizyty. Oczywiście przystałam na to.
Gdy znowu nie udało mi się zajść w ciążę, moja lekarka powiedziała, że słyszała o lekarzu w innym mieście, który aż tak się nie boi przepisów i poda mi nasienie domacicznie w swoim gabinecie. Taka domaciczna inseminacja ma dużo większe szanse powodzenia, niż zwykła w domu. Lekarz też musiał mieć co prawda w papierach, że mam partnera, ale nie wymagał zaświadczenia z USC. Ryzykował, ale widocznie miał to ryzyko wkalkulowane. Więc zaczęłam jeździć do niego, ponad 100 km w jedną stronę. I znowu za każdym razem to musiał być idealny pik mojej płodności.
Ale logistyka.
Tak, tym bardziej, że ten lekarz – typ “solarium i sygnety” – widział, że jestem zdesperowana i nadużywał władzy. Mówił na przykład: “To musi być jutro? Jutro nie mam dla pani czasu”. Albo zgadzał się łaskawie: “Dobrze, pomogę, jeśli będzie pani o 6 rano, przed otwarciem gabinetu”. I ja jechałam do niego na szóstą. Gdy już siedziałam na fotelu, robił, co trzeba, ale za każdym razem z komentarzem: “Moim zdaniem to się nie uda”.
”Zobaczyłam na stronie internetowej cennik i tam widniało zapłodnienie z nasienia dawcy. Nawet nie takie drogie, bodajże osiemset złotych za jedną porcję nasienia. Zarezerwowałam termin konsultacji, przyjechałam i usłyszałam w gabinecie: “A gdzie pani partner?”. “Jaki partner?”, zapytałam.”
Krzepiące.
Twierdził, że mogę tak sobie próbować do skutku, bo konieczne jest in vitro. Moja lekarka uważała inaczej. Miałam dobre wyniki, a stymulowanie ciała hormonami to ogromna ingerencja w organizm. Robiąc in vitro strzelałybyśmy z armaty do mrówki.
Ale trzy inseminacje u tamtego lekarza się nie udały i ja już miałam dość. Pojechałam na weekend odpocząć i zebrać myśli. I zrozumiałam, że bez chłopa tego nie przeskoczę. A jedynym, z którym byłam na tyle blisko, by opowiedzieć mu swoją historię, był Mirek. Czyli mój były.
Jak zaczęłaś tę rozmowę?
Zbierałam się do niej tydzień albo dwa, układam sobie w głowie, jak mu to powiem, w dodatku przez telefon, bo mieszkał wtedy na drugim końcu Polski. Wypisałam sobie wszystko na kartce punkt po punkcie. Wyrecytowałam może trzy pierwsze zdania, na co Mirek: “Asia, ja ci wszystko podpiszę. A co poza tym słychać?”. “Ale czekaj, ty zrozumiałeś, o co ja proszę? Jakie są konsekwencje?”. “No tak, chcę ci pomóc, nie widzę problemu. To co słychać?”.
Wow, co za reakcja. Czy Mirek też musiał zebrać teczkę badań?
Nie, liczyła się moja historia starań, tych wszystkich inseminacji, które w papierach widniały jako próby z partnerem, choć były samodzielne. W klinice wpisaliśmy, że Mirek nie może spłodzić potomka z powodów psychicznych. Na końcu jednak musieliśmy pójść do USC, do sali ślubów, i przed wielkim białym orłem podpisać jego zobowiązanie ojcostwa. Przytuleni, za rączkę, z moim byłym facetem, którego kiedyś bardzo kochałam i który złamał mi serce, a teraz dawał mi największy prezent. Pani urzędniczka pouczyła nas, że po tym podpisie już nie można się rozmyślić, na parkingu przybiliśmy sobie piątkę i każde poszło w swoją stronę.
Czyli zatoczyłaś koło.
Tak, wróciłam do kliniki, z której dwa lata wcześniej odprawiono mnie z kwitkiem, uzbrojona w kwit z USC. Klinika mogła już legalnie zamówić dla mnie nasienie z banku spermy i przeprowadzić procedurę in vitro.
Kto wybierał dawcę?
Wymóg nakazuje, by dawca był fizycznie podobny do partnera, który będzie wychowywał dziecko. Musiałam więc podać wzrost, kolor włosów i oczu Mirka. Żeby dziecko, które się urodzi, miało szansę być jakkolwiek podobne do formalnego taty. Gdy podczas procedury pielęgniarki pytały: “Czy tata będzie zadowolony?”, uśmiechałam się, a w duchu myślałam: “W dupie to mam”.
Wybierałaś dawcę z katalogu?
Gdy w początkowej fazie starań o zajście w ciążę zamawiałam nasienie sama, to znaczy na adres lekarki, wybierałam je z najdziwniejszej strony internetowej. Wyglądała trochę jak sklep, a trochę jak serwis randkowy dla pedofilów – przy każdym dawcy widniało jego zdjęcie z wczesnego dzieciństwa. Dawcy są anonimowi, ale dzięki temu możesz sobie wyobrazić, jak może wyglądać twoje dziecko. Dawcy to zwykle młodzi mężczyźni, którzy dorabiają sobie do studiów, bo niektóre banki spermy im płacą. Powiedziano mi, że tylko siedem procent chętnych przechodzi wszystkie testy medyczne. Oprócz zdjęcia i opisu na stronie były też odręczne notatki, a czasem próbka głosu – rozmowa z pracownikiem banku o motywacji dawcy. Gdy dawca jest już wybrany, wrzucasz jego nasienie do koszyka. Serio, jak sukienkę albo żółty ser.
Potem, przez klinikę, już oni wybierali według kryteriów fizycznego podobieństwa do “ojca”, nie miałam wtedy dostępu do szerszej informacji o dawcach, o próbkach głosu nie wspominając. Dostałam do wyboru dawców z kilku krajów. Wybrałam Duńczyka, bo lubię Skandynawię i skandynawską mentalność. Nie był wprawdzie najbardziej podobny do Mirka, ale lekarka prowadząca się zgodziła.
To musi być trudne: wybrać ojca dla swojego dziecka. Jakie miałaś kryteria, oprócz tych odgórnych wymogów fizycznych?
Chciałam, żeby przynajmniej brzmiał inteligentnie. Intuicyjnie musiałam też poczuć, że to dobry człowiek. Bank poświadcza, że każdy z dawców jest zdrowy i z szybkimi plemnikami – choć bywają szybsze i wolniejsze, i mają przez to różne ceny! – więc to tyle. Ale w klinice, gdy znałam tylko kraj i kilka cech fizycznych, najistotniejszy był dla mnie chyba ten kraj pochodzenia.
Jak wspominasz in vitro?
Na szczęście miałam tylko jedno, bo jedno kosztuje kilkanaście tysięcy złotych. Nie mówiąc o kosztach po stronie ciała i psychiki. Prawie parsknęłam śmiechem, gdy zobaczyłam, że próbeczka jest identyczna jak te, które sama zamawiałam, tylko jest na niej imię i nazwisko mojego byłego. I chociaż w tamtym czasie moje złamane serce już się nieco zrosło, to jednak było to dodatkowe przeżycie. Tym bardziej, że byłam przestymulowana hormonami.
To jednak nie jest koniec historii.
Domyślam się.
Gdy Józia* przyszła na świat, chciałam wpisać jej w akcie urodzenia: ojciec nieznany. I tak wpisałam, wypełniając wniosek online. Po czym po tygodniu czy dwóch zadzwoniła do mnie urzędniczka z pytaniem, dlaczego poświadczam nieprawdę? “Ale jaką nieprawdę?”. “Że ojciec nieznany. Jest kłamstwo w papierach i my nie możemy wydać aktu urodzenia. Przecież jest podpisane uznanie ojcostwa”. Udałam głupią, zaczęłam mówić, że życie życiem, nie jestem z tego dumna, ale poszłam w tango i nie wiem, jak się nazywa ojciec dziecka. Na co urzędniczka, że nieważne, bo to dziecko i tak idzie na konto Mirka. Takie mamy prawo. Teoretycznie chroniące kobiety, które starają się o alimenty w przypadku, gdy ojciec odwróci się na pięcie, ale dla mnie kuriozalne. Ja o alimenty nigdy nie wystąpiłam.
Czyli Józia ma twojego byłego partnera w akcie urodzenia?
Tak, i to ma szereg konsekwencji. Józia po nim dziedziczy, jego podpis był wymagany, gdy chciałam wyjechać za granicę, wyrobić paszport, to samo by było przy zapisie do żłobka, przedszkola, szkoły. A ponieważ nasze ścieżki się dawno rozeszły, a sytuacja wymagała uporządkowania, musiałam wynająć prawniczkę i to ona mi wyjaśniła, że jedyna skuteczna opcja w mojej sytuacji to pozbawienie Mirka praw rodzicielskich.
Żartujesz.
Nie. Musiałam znowu płacić, tym razem prawniczce, a Mirka pozwać i wytknąć, że jest fatalnym ojcem, który nie był nawet na żadnym ciążowym USG i nie interesuje się dzieckiem. Wyciągnęłyśmy mu to, że chorował na depresję i ma inne dzieci. Sędzina przyklepała to na jednej rozprawie, choć czułam, że coś jej lekko śmierdzi. Zapytała na przykład: “Skąd u państwa taka zgodność?”.
Poszliśmy też do notariusza spisać testamenty. Gdyby coś mi się stało, Józią zajmie się moja siostra. Gdy Mirek umrze, Józia odziedziczy tylko zachowek, bo jest niezbywalny.
Czy dzisiaj już możesz się z tego wszystkiego śmiać?
Tak, ale cała ta urzędnicza karuzela odbija mi się jeszcze czkawką. Na przykład teraz Józia pierwszy raz chorowała i żeby wziąć na nią zwolnienie z pracy, musiałam odgrzebać dane i PESEL Mirka i wysłać do ZUS-u, który musi mieć pewność, że rodzice nie biorą L4 na dziecko w tym samym czasie. Zapytałam, czy jeśli ojciec jest pozbawiony władzy rodzicielskiej, też muszę wpisywać. Muszę. U lekarza, gdziekolwiek, zawsze muszę.
Podliczyłaś, ile pieniędzy wydałaś na to, by zajść w ciążę i urodzić Józię?
Około 50 tysięcy złotych. W dużej części pomogli mi rodzice. Jeśli jesteś sama i marzysz o dziecku, naprawdę wiele osób musi ci pomóc.
Opowiesz kiedyś Józi, skąd się wzięła?
Opowiem, bo najważniejsza historia mojego życia jest jej historią. I jeśli jestem w życiu z czegoś naprawdę dumna, to z tego, że na żadnym etapie starania się o przyjście mojej córeczki na świat się nie poddałam. Na razie Józia wie tyle, że w naszej rodzinie nie ma taty.
Byłam niedawno w Kopenhadze. Na ulicach przyglądałam się dzieciom w jej wieku, młodym dziewczynom, kobietom. Józia ma połowę tamtych genów, tę skandynawską świetlistość w wyglądzie. Bardzo, bardzo na nią czekałam. Nie zmienia to faktu, że gdy podali mi ją w szpitalu w ramiona, wpadłam w najprawdziwszą panikę. Ale to już osobna historia.
*Imiona w tekście zostały zmienione na prośbę rozmówczyni
Zobacz także

Agnieszka: „Jest społeczny przymus bycia szczęśliwą, bo jeśli nie jesteś szczęśliwą matką, robisz krzywdę dziecku”

Od dwóch lat wychowuje Malwinkę. Teraz sąd stwierdza, że jest za stara, by ją adoptować. „To jakieś kuriozum”

„Obcy facet zajrzał mi do wózka i spytał, czy to moje dziecko, czy jestem jego babcią”
Polecamy

Prof. Rafał Kurzawa: „Kobiety w wieku 45 lat wyglądają często tak jak 25-latki. Jednak atrakcyjność fizyczna nie idzie w parze z płodnością”

Miley Cyrus wspiera kobiety, które decydują się na życie bez dzieci: „Bycie matką to ogromna odpowiedzialność, poświęcenie i wysiłek. Mnie to nie kręci”

Anna Kiełbasińska: „Niestety sprawy intymne w sporcie wciąż pozostają tabu”
19:00 min
Lek. Róża Hajkuś: „Dzieci uczą się przez trzy rzeczy: przykładem, przykładem i przykładem”
się ten artykuł?