Przejdź do treści

Usłyszała od lekarza: „My już jej nie uratujemy”. 10 lat później wciąż jest, i pomaga. Basia Górska o walce z rakiem jajnika

Basia Górska / Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Jestem rozdarta pomiędzy pracą, prowadzeniem Stowarzyszenia Niebieski Motyl, gdzie dzieje się ogrom fantastycznych wydarzeń, a codziennością, którą zagryzam tonami leków, aby dało się wyciągnąć z tego życia ile wlezie”. To jeden z postów Barbary Górskiej, która walczy z rakiem jajnika – i pokazuje, że nawet z takim bagażem można być lekką jak motyl.

 

Historia jakich wiele: młoda dziewczyna (raptem 26 lat), pełna pasji, zapału do pracy, typ zadaniowca, co wszystko robi na tysiąc procent. Zdrowa i zadbana, nie tylko od zewnątrz – pilnuje, co je, bada się regularnie, nie odpuszcza zwłaszcza wizyt u ginekologa, w końcu niedawno, ponad półtora roku wcześniej, została pierwszy raz mamą. I zamierza nią zostać jeszcze co najmniej dwa razy.

Ale coś się dzieje – i dzieje się coraz gorzej. Biega po lekarzach, robi badania, chce, musi wiedzieć, skąd biegunki, wymioty, ból pleców i podbrzusza. Coraz silniejszy, z czasem aż nie może się wyprostować.

W końcu jest diagnoza, w pakiecie z szokiem i pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. I których, być może, w ogóle nie warto zadawać? To Basia wie dzisiaj. Wtedy wiedziała tylko, że nic o raku jajnika nie wie.

Abstrakcja

Fanpage Awantura o Basię, post z 31 marca 2021: „Badałam się regularnie! P-R-O-F-I-L-A-K-T-Y-K-A to było moje drugie imię. Czytając te wszystkie historie, może zapytacie: czy w takim razie warto się badać? Otóż tak! Nie tylko warto, ale TRZEBA!!! Prawda jest taka, że gdybym się nie badała, to dziś najpewniej by mnie tutaj już z Wami nie było…”.

Rozmawiamy parę miesięcy później, Basia Górska niemal na dzień dobry stwierdza: – Nie wiem właściwie, od czego zacząć…

Zaczyna więc od tego, że choroba ją zaskoczyła, miała zerową świadomość nowotworową, bo skąd – i w ogóle po co – miała ją mieć? – Byłam na etapie życia, kiedy człowiek absolutnie nie myśli o chorobach, nie bierze pod uwagę tego, że każdego dnia może go to spotkać. Skupiałam się zupełnie na czym innym, na córce, mężu, pracy – opowiada.

Jak pojawił się ból, później inne dolegliwości, skupiła się też i na tym, ślęczała u ginekologa, naciskała: „nie wyjdę, póki nie zostanę porządnie przebadana”. Bo czuła, wręcz wiedziała, że to nie stres, a tym bardziej fanaberia. Od „życzliwych” usłyszała wcześniej przecież, że „sobie wymyśla”, pewnie „nie chce się jej pracować”, nawet – że „młode pokolenie już tak ma, tylko myśli, jak żyć na koszt państwa”.

Od ginekologa z kolei, po wymuszonym dokładniejszym badaniu: „rzeczywiście coś na jajniku jest”. Może ciąża pozamaciczna, może torbiele, może rak. Tego ostatniego w ogóle nie brała pod uwagę. – Nawet o tym nie pomyślałam, to była czysta abstrakcja – przyznaje.

Był maj 2012 roku, Basia dostała wypiskę z listą badań do zrobienia, nie zdążyła przeprowadzić żadnego. – Poszłam z mężem i córką na spacer, nagle dostałam takiego bólu brzucha, że wylądowałam w szpitalu. Lekarz, który przyszedł zrobić mi USG, tylko na mnie spojrzał i powiedział: „pani tak szybko stąd nie wyjdzie”.

Stół

13 sierpnia, post-cytat za ks. Janem Kaczkowskim: „My, chorzy, wcale nie potrzebujemy pocieszactwa. Potrzebujemy bliskości. Potrzebujemy przekazu: nie bój się, jestem przy Tobie, kocham Cię, nigdy Cię nie zostawię”.

Basia zdążyła tylko zadzwonić do mamy, żeby przyjechała zająć się jej córką, i wysłać męża do domu, żeby przywiózł najpotrzebniejsze rzeczy. Dalej – jak po sznurku: konsylium, decyzja: za dwa dni operacja, otworzymy panią, zobaczymy, co znajdziemy w środku. Może trzeba będzie wyciąć jajnik, może trzeba będzie wyciąć wszystko. – Rozpłakałam się i w swojej naiwności zapytałam: „czyli najgorszą opcją jest to, że nie będę miała więcej dzieci?”. Lekarz spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „nie, to nie jest najgorsza opcja” – opowiada.

I dalej: – To mnie zabiło. Nie potrafiłam się po tej rozmowie odezwać, wróciłam do sali zapłakana. Nikt nie przyszedł ze mną porozmawiać, tak naprawdę byłam zostawiona sama sobie.

Zanim pogrążyła się w narkozie, tliła się w niej nadzieja, że operacja nie będzie radykalna, że jej córeczka doczeka się rodzeństwa. Zgasła, gdy wybudziła się parę godzin później i od czuwającego przy jej łóżku męża usłyszała: „niestety…”. – Mieliśmy w planach co najmniej trójkę dzieci. Ale życie pokazało nam, że plany planami, a ono i tak zweryfikuje je po swojemu. Nie mogłam się pogodzić z tym, że nie będę kolejny raz mamą. Do dziś nie mogę się z tym pogodzić.

Ale wtedy, tuż po operacji, na OIOM-ie, na takie myśli nie było jeszcze czasu, w brzuchu strzeliła tętnica, Basię obezwładnił koszmarny ból. I słowa lekarza, który znad aparatu do USG wycedził do pielęgniarki: „my już tej pani nie uratujemy”.

Basia pamięta tylko, że błagała pielęgniarkę o telefon, chciała zadzwonić do męża, mamy, kogokolwiek, ale wszystkie numery wyparowały jej z głowy. W końcu udało jej się przypomnieć numer i dodzwonić do mamy. Nie pamięta jednak, że powiedziała jej: „idę drugi raz na stół. Ale już z niego nie wrócę”.

Listy

Stowarzyszenie Niebieski Motyl, 3 sierpnia: „Moja córka nie zna zdrowej mamy. Dwukrotnie przechodziła ze mną przez golenie głowy, poprawia poduszkę, kiedy niemoc nie pozwala wstać z łóżka, i puszcza filmiki, żeby odwrócić uwagę. Ale do szału mnie doprowadza, kiedy moja córka pyta: mamo, czy ty umierasz, bo Antoś, Krzyś, Rafałek itp. powiedzieli, że słyszeli, jak ich rodzice zastanawiali się, jak długo jeszcze twoja mama pożyje”.

Z drugiej tego dnia narkozy Basię wybudziła myśl: jednak jestem. Później, gdy czekała na wyniki badań histopatologicznych, gdy je poznawała (nowotwór złośliwy), gdy przechodziła kolejne chemioterapie, wciąż wracała inna: jestem, ale ile jeszcze będę?

To dlatego jeszcze zanim poszła pod skalpel, próbowała przygotować wszystkich na najgorsze, przynajmniej od strony „technicznej”. Najbliżsi dostali szczegółowe instrukcje działania, rodzina przykaz, by trzymała się razem i wspierała, mąż – żeby ułożył sobie życie. – Powiedziałam mu, że jest mi obojętne, jaka to będzie kobieta, jak będzie wyglądała, czym się będzie zajmowała. Miałam tylko jeden warunek: że ma kochać bezwarunkowo moje dziecko – wyjaśnia Basia.

Najtrudniej było przygotować córeczkę (miała wtedy przecież raptem dwa lata) – i samą siebie. Dlatego Basia napisała do niej listy na najważniejsze okazje: Pierwszą Komunię, osiemnastkę, ukończenie studiów, ślub. – Chciałam, żeby nawet jak już mnie nie będzie fizycznie, to jednak czuła, wiedziała, że jestem z nią sercem, że nie zostawiłam jej, że nie jest mimo wszystko sama – wyjaśnia Basia.

Moja córka nie zna zdrowej mamy. Dwukrotnie przechodziła ze mną przez golenie głowy, poprawia poduszkę, kiedy niemoc nie pozwala wstać z łóżka, i puszcza filmiki, żeby odwrócić uwagę. Ale do szału mnie doprowadza, kiedy moja córka pyta: mamo, czy ty umierasz, bo Antoś, Krzyś, Rafałek itp. powiedzieli, że słyszeli, jak ich rodzice zastanawiali się, jak długo jeszcze twoja mama pożyje

– Dlaczego akurat listy? – pytam.

– W sumie nie wiem, przecież nigdy nawet nie prowadziłam pamiętnika – mówi najpierw. A za chwilę śmieje się: – Może dlatego, że pliki mogą gdzieś zaginąć w czasoprzestrzeni, zwłaszcza z moim szczęściem do sprzętów komputerowych.

– Mnie listy wydają się znacznie bardziej intymne. Szczególnie teraz, gdy wszystko jest cyfrowe – wtrącam, a Basia przytakuje. – To jest też coś, po co będzie mogła sięgnąć w każdej chwili. I, jeśli będzie chciała, zawsze mieć je przy sobie.

Jagódka nie dostała jednak żadnego z listów, nawet tego pierwszego, na Pierwszą Komunię, który przecież już się zdezaktualizował. – W pewnym momencie nawet chciałam je zniszczyć, ale w końcu tego nie zrobiłam. To mi daje trochę spokoju wewnętrznego, że cokolwiek by się stało, moje dziecko będzie wiedziało, jak było dla mnie ważne i jak bardzo je kochałam.

Siła

Awantura o Basię, 10 stycznia 2021: „Żyję jak na tykającej bombie, a moje życie momentami przypomina jazdę na rollercoaster, tyle tylko, że z uszkodzonymi hamulcami. Wskutek komplikacji choroby dostałam niedowładu ręki, przeżyłam ból, którego nie da się opisać, leczenie, które wydrenowało mój organizm do cna. Każdego dnia łykam mnóstwo leków przeciwbólowych. Ale… najważniejsze, że żyję! (…) I mocno wierzę w to, że to nie jest jeszcze mój czas, że jeszcze dużo przede mną!”.

Od operacji minęło dziesięć lat, a Basia wciąż walczy. – Ten dziad nie chce mi odpuścić, czwarty rok jestem praktycznie non stop na chemioterapii. Wciąż pracuję na etacie, na szczęście zdalnie, bo fizycznie nie jestem w stanie dojeżdżać, organizm jest wyczerpany. Rano mam problem, żeby się rozkręcić, muszę wziąć garść prochów, żeby móc wstać z łóżka, zanim się rozruszam, robi się południe.

W jednym ze swoich postów na stronie stowarzyszenia przyznała: „Nie szukam taryfy ulgowej z powodu choroby. Przyprawiam najbliższych o ból głowy nieumiejętnością odmawiania i brania wciąż czegoś nowego na siebie. Ogromnie ciężko mi prosić o cokolwiek, a walczyć o siebie zwyczajnie nie umiem”.

Teraz wyjaśnia, że tak już ma, jest tym typem osobowości, który troszczy się najpierw o innych, nikogo nie chce martwić, kłopotać, sprawiać przykrości. – Trochę zbudowałam sobie tym otoczkę cyborga, bo nauczyłam się kamuflować, jak bardzo mnie boli, jak słabo się czuję, nawet o tym, kiedy wymiotuję, nie wie nikt poza mężem, jego nie udaje mi się oszukać – mówi.

I zanim zdążę zapytać, sama dodaje: – Wiem, że to wcale nie jest dobre, bo duszę wszystko w sobie. A to się kumuluje i później wybucha ze zdwojoną siłą, najczęściej nocami, w poduszkę…

O tym trudno jej się opowiada, łatwiej wyliczyć, czego ją rak nauczył: że próżna jest gonitwa za lepszym autem czy domem, że nie warto odkładać niczego na później, że każdy dzień trzeba chwytać tak, jakby miał być ostatnim. – I że zdrowie, rodzina, chwile z najbliższymi to jest największa wartość. Bo co by się nie działo, tego nam nikt nie odbierze.

To Basia wie i czuje teraz. Tuż po diagnozie, a później operacji, było inaczej. – Miałam straszny żal do życia, że mnie to spotkało, że przecież miało być inaczej. Zadawałam sobie pytania, na które nie ma odpowiedzi.

– To znaczy, że nie warto ich zadawać? – dopytuję.

Basia przytakuje: – Teraz, po czasie wiem, że to nie ma sensu, bo odpowiedzi i tak nie znajdziesz. Tak się wydarzyło, trafiło akurat na mnie, po prostu.

Ta świadomość, gdy przebiła się przez szok, wyparcie i strach, przyniosła jej coś jeszcze: poczucie, że można to przekuć w siłę.

Dzwonili i zamiast zwykłego „hej, co słychać?”, oferowali płacz, zatroskane „ojej, jak mi ciebie szkoda” albo ponaglające „chciałbym z tobą jeszcze zdążyć sobie zrobić jakieś zdjęcie...”. Czułam się wtedy, jakby ktoś mnie żywcem pochował. Ja tak nie chcę, chcę, żeby zawsze tliło się światełko, że zdarzy się cud

Ponad 1000 Motyli

Strona niebieskimotyl.pl, wpis z 8 listopada 2016: „Kiedy założyłyśmy Stowarzyszenie, myślałyśmy intensywnie, co tak właściwie może pomóc naszym przyjaciółkom, koleżankom i po prostu innym nieznanym nam kobietom chorym na raka jajnika i inne nowotwory kobiece”.

I dalej: „Układając warsztaty, czerpałyśmy nie tylko z własnych doświadczeń, potrzeb i przekonań, ale także uważnie słuchałyśmy, co mówią do nas dziewczyny. Wiedziałyśmy, że każda z nas nosi w sobie wiele skrajnych i niechcianych emocji, w tym: strach, ból, czasami smutek, złość, a nawet żal i poczucie niesprawiedliwości”.

– Z kilkoma zaprzyjaźnionymi dziewczynami, które też zmagały się z rakiem jajnika, postanowiłyśmy założyć organizację, żeby zrobić coś dobrego dla innych. Żeby choć kilka kobiet, które dostają taką diagnozę, nie musiało błądzić, miało z kim porozmawiać, nie trafiało na nieprzesiane informacje w internecie, w których obliczu często człowieka łapie po prostu dół i poczucie beznadziejności – tak Basia mówi o początkach Stowarzyszenia Niebieski Motyl, które oficjalnie powstało w połowie 2015 roku.

Obecnie pod jego skrzydłami jest ponad 1000 kobiet, a sama Basia w działalności w stowarzyszeniu znalazła odpowiedź, jak pomóc sobie, skupiając się na pomocy innym pacjentkom – szczególnie tym, które są świeżo po postawionej diagnozie. Sama wie, że duszenie emocji w sobie i wypłakiwanie ich w poduszkę to złe rozwiązanie.

– Moim sposobem na bolączki jest po prostu towarzyszenie – wyjaśnia. Towarzyszenie to nie tylko wspieranie się nawzajem, pocieszanie, niekończące się rozmowy, ale także: pisanie maili, składanie pism i wniosków, szukanie sponsorów, organizowanie różnego rodzaju akcji, webinariów i spotkań z ginekologami, onkologami, fizjoterapeutami, dietetykami, wizażystkami i stylistkami w ramach warsztatów „Motyle w brzuchu – coś dla ciała i ducha”. Również – walkę o ich dofinansowanie, bo Basia z własnego doświadczenia wie, że przy leczeniu liczy się każde sto złotych.

Basia: – To pochłania ogrom czasu, ale wiem, że dzieje się po coś. Dzięki temu nie skupiam się na sobie, nie myślę, co i jak mnie boli, z czym nie daję rady i jak wyczerpana jestem.

Obuch

Awantura o Basię, 8 października 2021: „Zanim ocenimy drugiego człowieka i wyciągniemy pochopne wnioski – zastanówmy się kilka razy, na czym je opieramy! Na uśmiechu, makijażu, wyglądzie osoby chorej? (…) Skutki chemioterapii i radioterapii są ciężkie i często nieodwracalne, choć nie zawsze widoczne 'gołym okiem’! Pamiętajmy jednak, że NA WYGLĄD SIĘ NIE CHORUJE!”.

Jednym z celów, jakie sobie Basia postawiła w stowarzyszeniu, jest walka ze stereotypami. Przede wszystkim tym, który każe szufladkować chorych na tych, co „stosownie” wyglądają – i tych, co do tego obrazka nie przystają. – Wiele razy spotkałam się z reakcją pod tytułem: o rany, masz raka? Przecież się uśmiechasz, nosisz sukienkę, buty na obcasie! – opowiada.

Drugi stereotyp, z którym Basia wojuje, obniża ton głosu ludziom, gdy słyszą słowo „rak”. – Wiele osób nie wie, jak się zachować, gdy mają do czynienia z kimś chorym onkologicznie, wybierają więc strategię unikania – wyjaśnia Basia.

Inni, jak opowiada, nieraz do niej dzwonili i zamiast zwykłego „hej, co słychać?”, oferowali jej płacz, zatroskane „ojej, jak mi ciebie szkoda” albo ponaglające „chciałbym z tobą jeszcze zdążyć sobie zrobić jakieś zdjęcie…”. – Czułam się wtedy, jakby ktoś mnie żywcem pochował. To był hardcore emocjonalny, zbyt dużo nerwów i złej energii mnie to kosztowało, dlatego odcięłam się od takich ludzi. Bo ja tak nie chcę, chcę, żeby zawsze tliło się światełko, że zdarzy się cud.

Jest jeszcze jeden mit, z którym wzięła się za bary, poznała jego siłę, gdy jedna z chemioterapii okazała się nierefundowana. – To był koszt rzędu 4-5 tysięcy miesięcznie, w pewnym momencie nie byliśmy już w stanie udźwignąć tego finansowo, w końcu dałam się namówić na zbiórkę przez fundację – opowiada.

I przyznaje, że to była jedna z najtrudniejszych decyzji w jej życiu, w końcu miała od dziecka wpojone, że radzić musi sobie sama. – Umiem walczyć o dziewczyny ze stowarzyszenia, o siebie nie potrafię… Ale jak stanęłam pod murem, mój lekarz powiedział: „jeśli chce pani żyć, to trzeba podjąć tę decyzję”.

– Musiałaś schować dumę do kieszeni? – wtrącam, a Basia wyjaśnia, że nawet nie o dumę chodziło. – Zapierałam się, mówiłam, że jest przecież tyle dzieci, które bardziej potrzebują pomocy. I wtedy usłyszałam: „a pani dziecko nie potrzebuje matki?”. To było jak obuchem w łeb…

Niedługo później, gdy już fundacja nawiązała kontakt ze szpitalem (faktury za leczenie przechodziły między nimi bez jej udziału), Basia oberwała nim drugi raz. Od sąsiadki, która wcześniej nawet jej „dzień dobry” nie mówiła, a dzień po uruchomieniu zbiórki rzuciła w korytarzu szyderczo: „kupi się coś za te pieniążki, co nie?”.

Basia: – Zamurowało mnie. Ale już byłam na trochę innym etapie myślenia, niż wcześniej, odpowiedziałam więc: „Tak, kupi się leczenie. Być może kupi się życie”.

Obietnica

Stowarzyszenie Niebieski Motyl, post z 28 lipca 2021: „Tak ważne jest, żeby nie odkładać niczego, życia na później. Cieszyć się z najdrobniejszych rzeczy i tym, co mamy. Żyjmy pięknie tu i teraz”.

Choroba Basię nieraz ogranicza fizycznie, z wieloma rzeczami nie daje sobie rady, a mówienie o tym ciężko przechodzi jej przez gardło, bo nauczyła innych i samą siebie, że kto jak kto, ale ona zawsze musi stawać na wysokości zadania, musi dać radę. – Inni nie muszą, ale ja tak. Chociaż wiesz, to jest chyba mój progres: już dotarło do mnie, że mogę mieć gorszy dzień, że mam prawo do słabości i swoich bolączek – przyznaje.

To nie niweczy jednak obietnicy, którą złożyli sobie z mężem i córką. – Stwierdziliśmy, że nie damy chorobie dyktować, co możemy, a czego nie możemy robić. Że w tym całym szalonym życiu będziemy starali się funkcjonować normalnie. Że będziemy, na ile to możliwe, żyć pełnią życia – wyjaśnia.

I chyba im się to udaje. Tak wnioskuję, gdy Basia z radością opowiada o jednej ze swoich pasji: kosmetologii.

– Ja jestem dziwnym przypadkiem, bo choroby po mnie nie widać, nie mam cieni pod oczami, wyglądam na okaz zdrowia. Ale też bardzo się staram, żeby tak było, robię wszystko, żeby nie stracić po raz kolejny włosów, uwielbiam robić makijaż, ubierać się kobieco. To mi daje poczucie chociażby małej wygranej.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.