Przejdź do treści

„Jako pielęgniarka zawsze starałam się ulżyć pacjentom w cierpieniu. Ale gdy sama zachorowałam, nie mogłam poradzić sobie ze strachem” – mówi Iwona Michalczuk, która chorowała na nowotwór trzonu macicy

Iwona Michalczuk / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Odebrałam wynik: nowotwór złośliwy trzonu macicy. Trzymając kartkę w dłoniach, stanęłam na ulicy jak wryta. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, w którą stronę pójść. Nagle stałam się przerażoną pacjentką, która nie mogła poradzić sobie ze strachem – mówi Iwona Michalczuk, pielęgniarka z Białegostoku.

 

Aleksandra Zalewska-Stankiewicz: Jak to jest, gdy pielęgniarka, która przez większość swojego życia pomagała innym, nagle sama staje się pacjentką?

Iwona Michalczuk: Wtedy ta pielęgniarka staje się pełną lęków pacjentką, która musi odnaleźć się w systemie opieki zdrowotnej. Gdy zachorowałam, przestało mieć znaczenie, że przez ponad 30 lat pracowałam w służbie zdrowia. Najpierw w Szpitalu Wojewódzkim w Białymstoku, na intensywnej terapii i na oddziale laryngologii. Później w prywatnej klinice położniczo-ginekologicznej oraz w Białostockim Centrum Onkologii. Tam podawałam chemię pacjentom, którzy byli w trakcie choroby nowotworowej. Przez ten czas musiałam zmierzyć się z wieloma dramatycznymi sytuacjami. Jako pielęgniarka zawsze starałam się ulżyć pacjentom w cierpieniu, na przykład przyspieszając termin wizyty czy ułatwiając kontakt z lekarzem. Wydawało mi się, że dzięki tym doświadczeniom jestem bardziej odporna. Ale gdy sama zachorowałam, nie mogłam poradzić sobie ze strachem.

Nowotwór trzonu macicy zwykle daje charakterystyczne objawy w postaci plamień. Jak było u pani?

Systematycznie chodziłam do ginekologa, ponieważ miałam mięśniaki. To osobnicza cecha kobiet w mojej rodzinie – zmagały się z nimi zarówno moja mama, jak i ciocia. Choć żadna z nich nie zachorowała na raka. Gdy skończyłam 40 lat, przeszłam zabieg usunięcia mięśniaków. Po 10 latach odrosły, ale byłam spokojna, ponieważ lekarz zapewniał, że wszystko jest pod kontrolą i nie trzeba ich usuwać. Rzeczywiście, trzy lata temu zaczęłam podplamiać. Jednak te objawy tłumaczyłam okresem menopauzy, który przechodziłam. Miałam 50 lat, żyłam niezwykle intensywnie, dużo pracowałam. Miałam też problemy rodzinne – martwiłam się przedwczesnymi narodzinami mojej wnuczki, mój teść ciężko zachorował. Po wizycie u lekarza, który przepisał mi leki przeciwkrwotoczne, postanowiłam zmniejszyć liczbę obowiązków. I funkcjonowałam dalej.

Co było punktem zwrotnym?

Po jednym z nocnych dyżurów dostałam tak silnego krwawienia, że krew zalała pół mojej sypialni. Jako pielęgniarka widziałam dużo rzeczy, ale ta sytuacja mnie przeraziła. Znalazłam się na SOR-ze, gdzie zostałam wyłyżeczkowana. Po 3 tygodniach odebrałam wynik. Na kartce było napisane: nowotwór złośliwy trzonu macicy.

Jak pani zareagowała na diagnozę?

Trzymając wynik w dłoniach, stanęłam na ulicy jak wryta. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, w którą stronę pójść. Mąż natychmiast po mnie przyjechał. W międzyczasie odebrałam telefon ze szpitala, że mam natychmiast wrócić na oddział. Wynik wydawała stażystka, nie wiedziała, że powinna mnie zatrzymać. W trybie natychmiastowym podjęto decyzję o operacji. Odbyła się 29 października 2019 roku.

Po operacji było lepiej?

Operacja była bardzo skomplikowana, trwała kilka godzin. Oprócz usunięcia macicy okazało się, że był naciek na jelito. Trzeba było je zespolić. Po operacji lekarz przekazał mojemu mężowi wiadomość, że jest tragicznie. Ja sama czułam się fatalnie, wszystko mnie bolało. A potem czekałam na wyrok.

Czyli na wynik?

Tak, oczekiwanie trwało miesiąc. Wynik był trudny do oceny, ponieważ trzeba było zbadać wycinek z każdego fragmentu – z otrzewnej, z jelita, z obu jajników. W końcu zebrało się konsylium. Przekazano mi informację, że trzeba zastosować chemię, ponieważ wynik jest zły, a nowotwór zajął miednicę. Bardzo bałam się chemioterapii. Ostatecznie zdecydowałam się przyjąć ją w Białostockim Centrum Onkologii. Tym bardziej, że pojawiła się szansa na nowoczesne leczenie.

Na czym miało polegać?

Szpital wprowadzał amerykański program terapeutyczny, który dawał łagodne skutki. Zapewniano mnie, że po tej chemioterapii nie wypadną mi włosy. Zdecydowałam się. Moje wyniki wysłano do Stanów, okres oczekiwania na chemię się wydłużał. W tym czasie pełzałam z bólu. Nie pomagały żadne leki, czułam, jak coś rozrywa mnie od środka. Nie mogłam się wypróżniać i oddawać moczu.

Co pani pomogło?

Przyjęto mnie na oddział leczenia bólu, gdzie zamrożono mi nerwy w kręgosłupie, na wysokości kości ogonowej. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Tomografia komputerowa wykazała przerzuty – wykryto dwa guzy na płucach i na wątrobie. Ta informacja całkowicie mnie pogrążyła.

Co w takiej sytuacji czuje kobieta, która chwilę wcześniej pocieszała inne pacjentki?

Nie mogłam sobie poradzić z myślą, że umrę, a moja rodzina zostanie sama. Martwiłam się o bliskich, mimo cierpienia fizycznego, jakie mi towarzyszyło. Znałam reakcje lekarzy, widziałam bezradność w ich oczach. W międzyczasie przyjmowałam kolejną chemię, a nowotwór bardzo się rozprzestrzeniał. Nie pomogło zamknięcie w domach z powodu pandemii. Zaczęłam chorować na depresję.

Po jednym z nocnych dyżurów dostałam tak silnego krwawienia, że krew zalała pół mojej sypialni. Jako pielęgniarka widziałam dużo rzeczy, ale ta sytuacja mnie przeraziła. Znalazłam się na SOR-ze, gdzie zostałam wyłyżeczkowana. Po 3 tygodniach odebrałam wynik. Na kartce było napisane: nowotwór złośliwy trzonu macicy

Iwona Michalczuk

Jak się objawiała?

Nie zdawałam sobie sprawy, że depresja jest tak straszną chorobą. Nie miałam siły wyjść z łóżka. Dbałam jedynie o to, by w mieszkaniu żaluzje były opuszczone, a światło zgaszone. Nie chciałam jeść. Odmówiłam przyjęcia kolejnej chemii, ponieważ nie widziałam sensu w dalszym leczeniu. Wtedy mąż zawiózł mnie do szpitala, do lekarza psychiatry. Powiedziałam mu, że nie boję się śmierci, ale nie mam siły dalej walczyć. Byłam zrezygnowana. Lekarz stwierdził silną depresję. Pomogła farmakologia.

Każdego roku na raka trzonu macicy zapada 8,5 tysiąca kobiet, z czego prawie 2 tys. umiera. Znała pani te statystyki?

Wciąż szukałam informacji w internecie, niepotrzebnie się nakręcałam. Wiedziałam, że jest to rzadki nowotwór, ale charakteryzuje się dużą śmiertelnością. Ta wiedza mi nie pomagała. Nie byłam w stanie myśleć o tym, że znajdę się w gronie kobiet, które z tego wyjdą.

Ale wyszła pani.

Jesienią 2020 roku zakończyłam chemioterapię. Skierowano mnie na tomografię. Okazało się, że guzy na płucach się zmniejszyły. Mam niewielką zmianę na wątrobie, która prawdopodobnie była już wcześniej i jest niegroźna. Wszelkie dolegliwości zniknęły. Jedynie bolą mnie kości, ponieważ chemia niszczy komórki i chore, i zdrowe. W międzyczasie odeszło kilka moich koleżanek, które miały łagodniejszą odmianę raka. Uważam, że w mojej drodze do zdrowia wielką rolę odegrała medycyna, ale mam poczucie, że ktoś nade mną czuwa. Jestem osobą wierzącą. Modlitwa dała mi wielką moc.

Jak bardzo zmieniły się pani priorytety w trakcie choroby?

Jestem pielęgniarką z powołania. Jako mała dziewczynka robiłam zastrzyki lalkom. Zawsze uważałam, że nie ma nic bardziej wartościowego niż zdrowie. Tak myślę nadal. Żyję chwilą, nie mam planów. Podczas pobytu w szpitalu skorzystałam ze wsparcia psychologa. Usłyszałam, że muszę być dla siebie najważniejsza, że nie mogę wciąż poświęcać się innym. Ale ja siebie nie zmienię, taka jest moja natura. Na razie jestem na tymczasowej rencie. W przyszłym roku chciałabym wrócić do pracy. Mam nadzieję, że moje stawy i kości na to pozwolą. Oprócz tego dbam o dietę, chodzę na aqua aerobic. Zajmuję się mamą, która połamała nogę. I działam w Stowarzyszeniu Eurydyki, organizacji zrzeszającej kobiety chorujące na nowotwory.

Przynależność do tej organizacji daje siłę?

Zdecydowanie. Działając w stowarzyszeniu, mogę oddać to, co dostałam od innych. Sama zgłosiłam chęć pomocy innym kobietom. Dwa lata temu zostałam zaproszona na tzw. ognisko wsparcia. Byłam trochę skrępowana. W tym roku to ja byłam organizatorką tego ogniska. Przyjechało 150 osób.

Czy w czasie leczenia szukała pani metod leczenia na własną rękę, czy całkowicie zawierzyła pani lekarzom?

Zawierzyłam lekarzom. Po czasie dowiedziałam się, że mój mąż szukał dla mnie alternatywnego leczenia. Poznał kobietę, która też miała nowotwór trzonu macicy, ale była leczona w Niemczech. Mój mąż był gotowy sprzedać dom, abym mogła zostać zoperowana poza granicami Polski. Ale nie było to konieczne.

Najczęstszym objawem jest nieprawidłowe krwawienie z dróg rodnych. To bardzo charakterystyczny symptom, skłaniający pacjentki do wizyty u lekarza ginekologa. Niespodziewane, obfite, nieprawidłowe krwawienia, zawsze są sygnałem alarmowym. Zwłaszcza jeśli pacjentka już nie miesiączkuje

dr n. med. Aneta Kiluk

O medycznym podejściu do raka trzonu macicy mówi dr n. med. Aneta Kiluk, lekarz onkolog z Białostockiego Centrum Onkologii.

Jakie objawy daje nowotwór trzonu macicy?

Dr Aneta Kiluk: Dużo zależy od stopnia zaawansowania nowotworu. Najczęstszym objawem jest nieprawidłowe krwawienie z dróg rodnych. To bardzo charakterystyczny symptom, skłaniający pacjentki do wizyty u lekarza ginekologa. Niespodziewane, obfite, nieprawidłowe krwawienia, zawsze są sygnałem alarmowym. Zwłaszcza jeśli pacjentka już nie miesiączkuje.

Trudno zdiagnozować ten nowotwór?

Wśród nowotworów ginekologicznych rak trzonu macicy jest najczęstszym rakiem. Choruje na niego dużo pacjentek, ale tylko u 15 procent choroba jest wykrywana w bardzo zaawansowanym stadium. Najczęściej rozpoznajemy ten nowotwór w dość wczesnej fazie, w tzw. „jedynce” i „dwójce”.

W jakim wieku są pacjentki, które najczęściej chorują na raka endometrium?

Dominującą część stanowią kobiety po 60. roku życia. Zdarzają się też pacjentki w młodszym wieku. Trudność w zauważeniu tego nowotworu polega na tym, że często pacjentki w okresie okołomenopauzalnym niewłaściwie odczytują krwawienie. Dlatego w każdej sytuacji, która wzbudza nasz niepokój, konieczna jest wizyta u lekarza ginekologa. Jednym z elementów badania ginekologicznego jest USG dopochwowe, dzięki któremu można ustalić, co dzieje się z pacjentką.

Jak w Polsce leczy się ten nowotwór?

To zależy od stopnia zaawansowania choroby. Tylko część pacjentek wymaga radykalnego leczenia. Klasyczne postępowanie to zabieg operacyjny, teleradioterapia, chemioterapia oraz brachyterapia, polegająca na zastosowaniu źródeł promieniotwórczych. Medycyna zmierza w kierunku leczenia spersonalizowanego, szytego na miarę.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.