Przejdź do treści

Alicja Czarnecka: „Zakończyłam leczenie onkologiczne z ogromnym apetytem na życie. Nie sądziłam, że depresja dopadnie mnie po czasie”

Alicja Czarnecka / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Ogarniał mnie strach, że to nie był koniec choroby onkologicznej. Panicznie dotykałam się po brzuchu i szukałam przerzutów, jakbym miała sama je wyczuć w jamie brzusznej. Zaczęłam wpadać w paranoję i ważyć się po kilkanaście razy w ciągu dnia. Szukałam sygnału, że znów jestem chora i mogę żegnać się z życiem – mówi Alicja Czarnecka, autorka profilu „Życie po raku”. W rozmowie z Hello Zdrowie opowiada o swoich zmaganiach z depresją, która rozwinęła się u niej kilka lat po wyleczeniu raka.

 

Kiedy w 2018 r. rozmawiałyśmy pierwszy raz, Alicja była chwilę po wyleczeniu raka piersi, mastektomii i profilaktycznym usunięciu jajników. Uśmiechnięta i pełna optymizmu szła przed siebie, z ciekawością patrząc na to, co dobrego przygotowało dla niej „życie po raku”. Cieszył ją każdy drobiazg, sama mówiła, że „trawa była dla niej bardziej zielona niż wcześniej”. Rozmowa z nią była jedną z tych, które głęboko zapadają w pamięć. Kiedy kolejny raz pytam, co u niej słychać, jest niemal siedem lat od usłyszenia diagnozy. Mówi mi, że różowe okulary zdjęła z jej nosa depresja.

Ewa Wojciechowska: Jak wyglądały u ciebie pierwsze objawy? Wiele osób często nie wie, że to, z czym się zmaga, to właśnie depresja.

Alicja Czarnecka: Ja też nie zdawałam sobie z tego sprawy. Na pierwsze sygnały zwrócili uwagę moja przyjaciółka i mój mąż. Stwierdzili, że jestem od jakiegoś czasu zbyt nerwowa, ale ja zawsze miałam na to jakieś wytłumaczenie. Pracę, życie w szybkim tempie bez chwili oddechu, przecież wszyscy tak mają. Kiedy powiedzieli mi, że dzieje się ze mną coś niedobrego i powinnam pójść do psychoterapeuty poprosić o pomoc, stwierdziłam, że poradzę sobie sama. Tak, jak przez całe życie dawałam sobie sama radę. Oczywiście to mi się nie udało. Potrzebowałam wtedy pomocy, ale skutecznie wypierałam ten fakt.

Co wtedy czułaś?

Widziałam całe swoje życie wyłącznie przez pryzmat złych doświadczeń, bez żadnych pozytywów. W głowie miałam tylko to, że chorowałam na raka, wychowywałam się w rozbitej rodzinie i wiecznie musiałam sobie z czymś radzić. Uważałam, że wszystko w moim życiu po prostu robi się źle, dla zasady.

Miałam bardzo niską samoocenę i nie czułam się osobą atrakcyjną dla siebie ani dla męża, choć on nigdy nie powiedział mi na ten temat jednego złego słowa. Czułam, że jestem beznadziejną matką i kobietą, i po prostu jestem fatalna we wszystkim. Przestałam być pewna siebie, wchodziłam do pracy i nie widziałam sensu bycia tam. Wydawało mi się, że nikt mnie nie lubi i nie chce ze mną rozmawiać. Do tego stopnia przestałam wierzyć w siebie, że bałam się odzywać, żeby się nie zbłaźnić, i zamykałam się w sobie.

Z czasem mój zły stan zaczął się pogłębiać, często i dużo płakałam. Rósł we mnie ogromny smutek, z którym nie potrafiłam sobie poradzić. Nie wiedziałam, jak te wszystkie piętrzące się uczucia sobie przetłumaczyć. Odczuwałam permanentny brak siły i jakichkolwiek chęci. Miewałam dni, które najchętniej bym przespała, byłam załamana. Nie miałam w sobie tego optymizmu, jaki towarzyszył mi po zakończeniu leczenia onkologicznego, kiedy dostajesz wiatru w żagle. Z osoby, która wyszła z raka, jest tyle lat po diagnozie i jest zdrowa, zamiast cieszyć się tym, miałam do siebie żal, że „wynajduję” sobie powody do smutku. Uważałam, że lepiej by było wszystkim, gdyby mnie po prostu nie było.

Rozumiem, że pojawiły się u ciebie myśli samobójcze.

Z czasem nachodziły mnie coraz częściej. Nie miałam siły żyć i oddychać. Czułam w środku, że nie chcę i nie popełnię samobójstwa, ale te myśli były strasznie natrętne i nawracające. Wpadałam w histerie, ataki paniki zdarzały się niemal codziennie. Wiele razy dzwoniłam do męża i prosiłam go, żeby wrócił szybciej z pracy, bo bałam się zostać sama w domu. Obawiałam się, że to mnie przerośnie i te natrętne myśli w końcu mnie złamią.

Ogarniał mnie też strach, że to nie był koniec choroby onkologicznej. Panicznie dotykałam się po brzuchu i szukałam przerzutów, jakbym miała sama je wyczuć w jamie brzusznej. Zaczęłam wpadać w paranoję i ważyć się po kilkanaście razy w ciągu dnia. Szukałam sygnału, że znów jestem chora i mogę żegnać się z życiem. Cały czas myślałam o raku, że on na pewno kiedyś wróci.

Alicja Czarnecka / fot. archiwum prywatne

Aż przestałaś się badać…

Paradoks, prawda? Ja, osoba, która zawsze mówiła o tym, jak ważna jest profilaktyka, działająca w Fundacji Omea Life, która uczyła innych, jak badać piersi, jak należy o siebie dbać, przypominała o badaniach kontrolnych, taka osoba po prostu bała się pójść do lekarza. Dochodziło do tego, że zwykłe wykonanie morfologii było dla mnie czymś nie do przeskoczenia. To był tak ogromny stres, że na samą myśl miałam ściśnięty żołądek, ból głowy, drżenie całego ciała, ataki paniki, wydawało mi się, że ściany zaraz się na mnie zawalą.

Kiedy zdecydowałaś się zgłosić po pomoc i pójść do specjalisty?

To był moment, w którym nie byłam w stanie wstać z łóżka. Nie miałam siły oddychać, nie widziałam sensu postawienia stopy na podłodze, chciałam jedynie zniknąć. Od rana do wieczora leżałam w łóżku i płakałam. Byłam wrakiem człowieka. Kiedy mój mąż próbował mi pomóc i pytał, dlaczego płaczę, nie potrafiłam podać sensownego powodu. Było mi tak przerażająco smutno, że nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić, jakbym była uwięziona w innym ciele. To było wszystko poza mną, nie mogłam sobie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego w tym momencie nie jestem w stanie funkcjonować tak, jak to robiłam wcześniej. Nie miałam siły umyć zębów, nie wspominając o posprzątaniu, zajęciu się dzieckiem, odrobieniu z nim lekcji, po prostu bycia sobą. To było dla mnie niewykonalne.

Pamiętam, że podczas naszej pierwszej rozmowy o raku piersi opowiadałaś o obawach swojej psychoonkolożki. Martwiła się, że zbyt dobrze sobie radzisz.

I nie myliła się. Podczas piątej chemii byłam zrezygnowana i czułam, że upada cały schemat mojego leczenia, życia i rodziny, a na szóstą chemię w ogóle nie chciałam iść. To wszystko mnie jednak nie złamało i zakończyłam leczenie oraz następujące operacje z ogromnym apetytem na życie. Nie sądziłam więc, że depresja dopadnie mnie po czasie. Ja przez wszystkie te lata stawiałam sobie też wysokie wymagania. Czułam, że dzieje się ze mną coś nie tak, ale nakładałam na siebie dodatkowe zobowiązania. Sama dla siebie chciałam być przezajebistą i przeidealną osobą. Nie wierzyłam w to, że już nią jestem. Przyszedł jednak w końcu moment, kiedy ten woreczek dawania sobie rady na kredyt rozsypał się i musiałam zapłacić za niego z odsetkami.

Nagle bierzesz głęboki oddech i czujesz ogromną ulgę. Kiedy dwa lata temu poszłam po pomoc, miałam już serdecznie dosyć bycia taką Alicją, którą nigdy nie chciałam być

Jak poczułaś się po pierwszej wizycie u terapeutki?

Nagle bierzesz głęboki oddech i czujesz ogromną ulgę. Kiedy dwa lata temu poszłam po pomoc, miałam już serdecznie dosyć bycia taką Alicją, którą nigdy nie chciałam być. Było ze mną już tak źle, że ledwo zamknęłam za sobą drzwi, usiadłam i po prostu się rozwyłam. Nie byłam w stanie nic powiedzieć czy wytłumaczyć, dlaczego tu jestem. Na szczęście trafiłam do dobrej ekspertki, bo wychodziłam z tych wizyt lekka i dumna, jakby ktoś ściągnął z mojej klatki piersiowej pięć ton. To bardzo ważne, żeby złapać ten kontakt, bo są tacy lekarze, do których idziesz i nie potrafisz się otworzyć. To nie jest ten człowiek, któremu chcesz to wszystko opowiedzieć. Mówiłam swojej terapeutce rzeczy, o których nikt nie wiedział, których nigdy nie wypowiadałam na głos.

Co ciekawe, podczas terapii usłyszałam też to, co wcześniej wielokrotnie powtarzali mi moja przyjaciółka czy mąż, ale te same zdania od psychoterapeutki trafiły do mnie bardziej. Nie dlatego, że słowa moich bliskich były dla mnie mniej ważne. Oni byli w tym momencie dla mnie nieobiektywni, nacechowani emocjonalnie, musiałam usłyszeć je od kogoś obcego.

Rak piersi odznaczył się mocno w twoim życiu. Jak duży wpływ miały te doświadczenia na rozwinięcie się u ciebie depresji?

Przejścia onkologiczne spowodowały u mnie lęki o zdrowie i życie oraz rozmyślania „co by było gdyby”. W konsekwencji rozkładałam wszystko na czynniki pierwsze, co nie miało najmniejszego znaczenia. Usłyszałam od swojej terapeutki jednak bardzo ważne zdanie. Powiedziała mi, że to nie rak spowodował to, że znalazłam się w tym miejscu. Choroba była tylko dodatkowym klockiem mojej układanki i miałam do przepracowania szesnaście lat swojego życia. To wszystko działo się dużo wcześniej, a ja przyjmowałam na swoje barki coraz więcej. W konsekwencji przyszło załamanie nerwowe, depresja, nerwica lękowa, później terapia z psychoterapeutą i terapia farmakologiczna.

Czyli te fundamenty stawiałaś, kiedy byłaś nastolatką?

Miałam 16 lat, kiedy moi rodzice rozstali się. To nie tylko zachwiało moim poczuciem bezpieczeństwa i równowagą, ale byłam zmuszona wcześnie dorosnąć. Kiedy jesteś nastolatką, to raczej myślisz o weekendowych spotkaniach ze znajomymi, a nie o tym, jak się utrzymać, gdzie zrobić zakupy i wymagać dyscypliny od samej siebie. Byłam bardzo samotna. To właśnie wtedy zaczęłam kłaść te fundamenty pod stałe branie sobie na głowę zbyt dużo. Wymagałam od siebie, by być najlepszą, najwspanialszą, no mucha nie siada, muszę i koniec.

Chciałam, żeby rodzice byli ze mnie dumni. Moja terapeutka powiedziała mi, że zostałam okradziona z pewnego etapu dzieciństwa, przez co cały czas żyłam z poczuciem ogromnego żalu. Musiałam się z tym pogodzić, bo nikt mi nie zwróci tego czasu.

Zawsze bardzo wspierali cię mąż i przyjaciółka. Podczas leczenia onkologicznego znajome często kazały ci wkładać sukienkę i zabierały cię na dyskotekę. Powiedz, co można zrobić dla osoby, która zmaga się z depresją?

Mogę teraz popłakać się ze wzruszenia, bo odstawiłam leki i wróciły mi emocje. Dla mnie najważniejsze było zaakceptowanie przez bliskich całej tej sytuacji. Dostałam od męża niezwykle dużo wsparcia, on zadbał o mój komfort psychiczny, wziął więcej obowiązków na siebie. Moja przyjaciółka po prostu była przy mnie i zapewniała, że nic się między nami nie zmieni. Będę to powtarzała jak mantrę, bo zarówno w leczeniu onkologicznym, jak i leczeniu depresji, najważniejsze to normalność. Kiedy ma się poczucie, że mimo wszystko nic się w naszych relacjach z bliskimi nie zmieni, że będziemy się dalej spotykać, jeździć na imprezy, bawić się i miło spędzać czas. To było dla mnie takim przeświadczeniem, że ta choroba nie zabrała mi wiele. Trudno jest spotykać się z osobami, którzy robią smutną minę i traktują cię inaczej. Takie reakcje jeszcze bardziej wpędzały mnie w spiralę wyrzutów sumienia.

Pewnego dnia zapytałam mojego męża o to, czy on już nie ma dosyć tych wszystkich zawirowań, bo ile można być w związku, w którym przechodzi się takie próby, jakie my przechodzimy. Nie chciałam, by trwał przy mnie z obowiązku, bo mamy kredyt i dziecko. Maciej nie chciał nawet o tym słyszeć, nigdy nie narzekał. Więc powtórzę – normalność jest najważniejsza.

Usłyszałam od swojej terapeutki bardzo ważne zdanie. Powiedziała mi, że to nie rak spowodował to, że znalazłam się w tym miejscu. Choroba była tylko dodatkowym klockiem mojej układanki i miałam do przepracowania szesnaście lat swojego życia

Swoimi doświadczeniami często dzielisz się z innymi w mediach społecznościowych. Pisałaś m.in. o tym, by nie bać się brania leków antydepresyjnych.

Przed podjęciem decyzji o farmakologii bałam się, że będę brała leki już przez całe życie. Krąży wokół nich też takie przekonanie, że leki przeciwdepresyjne uzależniają, ale to nie jest prawda. One zmieniają chemię w mózgu i wszystko się normuje. Dzięki nim nie było sytuacji, w której bym się zdenerwowała, choć wcześniej zdarzały się takie momenty notorycznie. Po lekach wszystko było w końcu takie normalne. Nie czułam smutku, a przez dwa lata leczenia farmakologicznego w ogóle nie płakałam. Miałam, jak ja na to mówię, funkcje czucia wyłączone. I żyło mi się o wiele lepiej, bo mogłam nabrać dystansu, bez trudnych emocji przemyśleć wiele rzeczy i spojrzeć na nie z innej perspektywy.

Leki odstawiłaś kilka miesięcy temu. Jak się z tym czułaś na początku?

Teraz mogę powiedzieć, że jest dobrze, początki były jednak trudne, pomimo że bardzo na to czekałam, bo byłam ciekawa, jak będę funkcjonować bez leków. Kilka dni po ich odstawieniu wszystko zaczęło do mnie wracać bardzo konkretnie. Kiedy przez długi czas masz wyłączone emocje, to skrajne reakcje mogą być w tobie wzbudzane przez przeróżne i najdrobniejsze szczegóły. Widziałam pieska przebiegającego przez ulicę czy złamanego kwiatka i robiło mi się tak smutno, że miałam łzy w oczach. Mogę śmiało powiedzieć, że burza hormonów podczas ciąży w porównaniu z tymi emocjami to było nic. Budziłam się w nocy po kilkanaście razy spocona, nie wysypiałam się. Taki pierwszy etap trwał około pięciu dni. Następny był bardziej spokojny, jednak po nim przyszedł moment, kiedy byłam poddenerwowana i zła na cały świat. Trudno mi było nad sobą zapanować. Ten czas był przeplatany dniami, kiedy wszystko wracało do normy, zaczęłam przesypiać noc, a potem znowu wracała złość.

Po około trzech tygodniach przyszedł kryzys, kiedy zadzwoniłam do mojego psychiatry, bo czułam, że się cofam. Nie chciałam jednak tak szybko się poddać. Lekarz dał mi tydzień kredytu. Bał się, że ponownie wpadnę w głęboką depresję. Byłam załamana i zła na siebie, że mi się nie udało, ale wiedziałam, że kiedyś będę musiała zmierzyć się z życiem bez leków i wszystkimi emocjami. Podeszłam więc do sprawy trochę inaczej i zrzuciłam z siebie obowiązek, że to musi stać się właśnie teraz. Blokowałam się też trochę przed tymi emocjami, ponieważ nie chciałam, żeby mój syn widział mnie w takim stanie. Nie chciałam kolejny raz robić rewolucji w jego dziecięcym życiu.

Jak twój syn zareagował na to wszystko?

Wiedział, że biorę leki, bo źle się czuję, i znał ogólny zarys sytuacji, ale na tyle, ile dziewięcioletnie dziecko powinno wiedzieć. On też mocno postawił mnie na nogi podczas jednej z kłótni. Pewnego dnia krzyknęłam na niego i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że znowu jestem beznadziejną matką. Przeprosiłam go, a on zaczął płakać. Miał w sobie mnóstwo emocji, które musiały gdzieś znaleźć ujście i to był ten moment. Poczułam się, jakbym dostała obuchem w głowę, bo nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak moje dziecko odbiera moje huśtawki nastroju. Usiadłam obok niego, zaczęłam płakać i przepraszać go za to, że niszczę mu dzieciństwo, a moje dziecko powiedziało, że to jest nieprawdą i jestem cudowną mamą, tylko potrzebuję czasu i on to rozumie. Nie spodziewałam się, że dziewięciolatek potrafi tak racjonalnie wytłumaczyć sobie całą sytuację i być w tym wszystkim tak empatyczny. Słowa dziecka, że jesteś idealną matką mimo tego, że nie jesteś idealna, mają moc. To był taki moment, który dał mi dużo siły.

Co jeszcze daje ci siłę?

Śmieję się, że zamieniłam ból duszy na ból fizyczny, bo dużo pozytywnego naładowania dostarczam sobie na siłowni. Mam trenera, który zna moją historię, wie, że jestem po operacjach, i dopasował do mnie ćwiczenia. Ma niesamowitą wiedzę i chyba nikt nie potrafi tak motywować jak Karol. Trening daje mi też niesamowite podbicie samooceny, że robię coś dla siebie. Czuję się dobrze, kiedy odczuwam ból tyłka, brzucha, rąk. Dla mnie wyżycie się na siłowni jest takim odpuszczeniem sobie i wyrzuceniem wszystkiego, co jest złe.

Rewelacyjną metodą są też techniki relaksacyjne i oddechowe, które oczyszczają umysł. Teraz jednak znacznie wydłużył mi się czas relaksacji, zanim odpowiednio skupię się na oddechu, wyciszę i usunę złe myśli z głowy. Podczas odstawienia leków to wyciszenie trwało u mnie około 20-25 minut, przy lekach zajmowało mi zaledwie 10 minut. Myślę, że to dlatego, że uczę się tych emocji od nowa. Mój organizm i głowa muszą nauczyć się, jak funkcjonować z całą paletą uczuć – od szczęścia po smutek, rozpacz czy gniew. Idę w dobrą stronę, ale boję się mówić o tym głośno, bo już raz to powiedziałam i miałam kolejny etap załamania. Teraz więc tak nieśmiało mówię, że w końcu idę w dobrą stronę.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: