Przejdź do treści

Agata Borkowska, 18-latka chorująca na anoreksję: Nie mogę pogodzić się z faktem, że o leczeniu w Polsce decydują pieniądze

Agata Borkowska / archiwum prywatne
Agata Borkowska / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– To tak, jakby państwo stwierdziło, że wyłącznie osoby bogate zasługują na przeżycie. Uważam, że trzeba mówić o ważnych kwestiach, bo jeśli pozostaniemy bierni – okupimy naszą wygodę kolejnymi przypadkami śmierci – mówi Agata Borkowska, która od czterech lat leczy się z anoreksji. Leczenie, jak zaznacza, w dużej mierze było możliwe dzięki prywatnym środkom jej rodziców, ponieważ państwo niewiele ma do zaoferowania osobom cierpiącym na zaburzenia odżywiania.

 

18-letnia Agata Borkowska jakiś czas temu napisała do naszej redakcji list. Napisała w nim o swojej walce z anoreksją, która trwa od czterech lat i która nie byłaby możliwa, gdyby nie upór jej rodziny a także zainwestowane przez jej rodziców środki. Historia dziewczyny bardzo nas poruszyła i postanowiliśmy zaprosić Agatę do rozmowy.

 

Magdalena Bury: Jakie były początki twojej choroby?

Agata Borkowska: Miałam 14 lat, gdy mocno zaczęłam ograniczać jedzenie. Zaczęło się od tego, że cały czas myślałam o tym, że moje koleżanki są szczuplejsze. W rozmowach z nimi zawsze wychodziło, że ważę od nich dwa, trzy kilogramy więcej. Nie byłam osobą z nadwagą, ale zaczęło mi to przeszkadzać. Miałam przekonanie, że bycie chudszym, lżejszym jest lepsze. Uważałam, że chudość jest piękna. Obrałam sobie za cel, by ważyć 47 kilogramów, czyli trzy kilogramy mniej niż wtedy ważyłam przy wzroście 158 cm.

Najpierw zmniejszałam porcje, które dawali mi rodzice. Później mama zabrała mnie do dietetyczki, ale nie stosowałam się do założeń diety, którą mi stworzyła. Zamiast tego gotowałam sobie sama i cały czas zmniejszałam liczbę kalorii, ponieważ traktowałam je jako moich wrogów. Nauczyłam się też obliczać swój deficyt kaloryczny, przez co cały czas chudłam. W mojej diecie nie było miejsca na tłuszcze. I udało się. Odchudzanie świetnie mi szło! Postanowiłam więc dalej trzymać dietę. Na wadze pokazało się 45 kilogramów, a ja nie potrafiłam się zatrzymać.

Wtedy też, o czym nie mogłam w tamtej chwili wiedzieć, zaczęłam mieć zaburzony obraz swojego ciała. W lustrze widziałam otyłą osobę, a nie dziewczynę z niedowagą. Czułam, że nie zasługuję na jedzenie. Bo to wcale nie jest tak, że osoby chorujące na zaburzenia odżywiania nie lubią jeść. To mit! Prawda jest taka, że my kochamy jeść, uwielbiamy jedzenie. Sam proces jedzenia sprawia wiele przyjemności. Ale ja wtedy uważałam, że nie zasługuję na radość.

W którym momencie zrozumiałaś, że potrzebujesz pomocy?

Pewnego dnia trzy razy zemdlałam podczas pobierania krwi w przychodni. Zdecydowano wtedy o wezwaniu pogotowia ratunkowego i zabrano mnie do szpitala. Spędziłam tam trzy tygodnie. To wtedy właśnie usłyszałam diagnozę, że choruję na anoreksję. Muszę jednak dodać, że w tym czasie moja waga nie zagrażała mojemu życiu. Po prostu budziła poważne wątpliwości lekarzy.

Co czułaś, gdy usłyszałaś diagnozę? Ulgę?

Raczej nie. Ja już od początku swoich problemów z jedzeniem czułam podskórnie, że mam zaburzenia odżywiania. Wiedziałam, że z moją psychiką jest coś nie tak. Pobyt w szpitalu nic nie zmienił. Cały czas myślałam o tym, co zrobić, by być jeszcze chudszą.

Czy w szpitalu mogłaś liczyć na wsparcie psychologa?

Zacznijmy od tego, że leżałam na oddziale endokrynologii, ponieważ tylko tam było miejsce. Miałam kilka spotkań z psychologiem i jedno z psychiatrą. Ale oprócz tego mój pobyt nie różnił się niczym od pobytu osoby zmagającej się z cukrzycą. Dostałam dietę. Niestety, była ona zbyt niskokaloryczna, a poza tym nikt mnie nie pilnował podczas posiłków. W rezultacie w szpitalu schudłam kolejne trzy kilogramy. Do domu wróciłam, ważąc 39 kilogramów.

Miałaś epizody depresyjne?

Właśnie wtedy zaczęły się moje problemy z depresją. Warto zaznaczyć w tym miejscu, że depresja jest jednym z elementów anoreksji, niesamowicie utrudniającym wyjście z choroby. To jest błędne koło. Sami lekarze nie wiedzieli, co wyleczyć najpierw: depresję czy anoreksję. Okazało się jednak, że w moim przypadku leczenie samej depresji było niemożliwe, ponieważ została ona wywołana niedożywieniem organizmu. Musiałam więc najpierw zacząć jeść.

Agata Borkowska / archiwum prywatne

W liście do naszej redakcji napisałaś też o momentach zwątpienia i bezradności. Kiedy się pojawiły?

Moment zwątpienia przyszedł, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie mogę liczyć na pomoc publicznej ochrony zdrowia. Od jednego z psychologów usłyszałam, że moja anoreksja jest wynikiem nastoletniego buntu. I z tym się zgadzam. Ale on później dodał, że bardziej normalne by było, gdybym zamiast niejedzenia, które uznał za moją autodestrukcję, zaczęła pić alkohol i palić papierosy, czyli zachowywać się tak jak moi rówieśnicy. Miałam wtedy 16 lat.

Bezradność pojawiła się też wtedy, gdy od kolejnej psycholog usłyszałam, że są osoby bardziej potrzebujące niż ja i że już nie będziemy się więcej spotykać. Gdybym wtedy była zdrowa, nie wylądowałabym po dwóch latach w szpitalu…

"Budzimy się w nocy z silnym uczuciem, że musimy coś zjeść" - Justyna Markowska mówi, czym jest syndrom nocnego jedzenia i dlaczego częściej dopada kobiety

Wakacje 2021, twój drugi pobyt w szpitalu. Co się wtedy działo?

Rok temu byłam na granicy życia i śmierci. Mój stan był bardzo ciężki. Ważyłam 28 kilogramów. W szpitalu spędziłam około trzech tygodni. Tam zostałam podłączona pod sondę, pod żywienie pozajelitowe, ponieważ lekarze bali się, że żywienie doustne może się źle skończyć. Nie przebywałam na oddziale psychiatrycznym, a na gastroenterologicznym, ponieważ moje BMI było zbyt niskie. W szpitalu przeżyłam wiele traumatycznych sytuacji. Jedyne, co mnie utrzymywało wtedy przy życiu, to moja rodzina.

Co było najgorsze podczas tych trzech tygodni?

Pilnowano mnie, gdy jadłam, więc musiałam siedzieć przy recepcji, gdzie urzędowały pielęgniarki. Nie miały dla mnie czasu, więc nieustannie mnie pospieszały.

Nie dość, że samo żywienie pozajelitowe odbierało mi pewną cząstkę mnie i stanowiło coś niezgodnego z własnym światopoglądem, to jeszcze nie otrzymałam żadnego wsparcia ze strony personelu medycznego. Sonda miała za zadanie jedynie mnie utuczyć, a lekarze nie zdawali sobie sprawy, że anoreksja to choroba psychiczna. Spotkanie z psychiatrą miałam dopiero po trzech tygodniach pobytu w szpitalu. I właściwie wolałabym uniknąć tej konsultacji…

Zachowanie psychiatry względem mnie było brutalne. Czułam się poniżona, upodlona, a mój przypadek jednostki chorobowej nie był traktowany poważnie. Świadczy o tym przede wszystkim rozmowa z lekarzem, który zadał mi dwa pytania. Pierwsze dotyczyło działania – powiedział: „Ile jest 2+2?”. Te słowa wydały mi się trochę dziwne, ale odpowiedziałam, że 4. Kolejne pytanie było już ogromnie tendencyjne, gdyż psychiatra kazał mi wymienić utwory pewnego nieznanego autora książek. Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam. Stwierdził, że „wysycha mi mózg od niejedzenia, a zmiany są już nieodwracalne”. Byłam wstrząśnięta. Nie chciało mi się wierzyć, że osoba, do której przychodzę o pomoc, może mnie tak traktować.

anorektyczka

Twoja walka z anoreksją trwa cztery lata. Jak przez ten czas udawało ci się wypełniać obowiązki uczennicy w szkole?

Największe nasilenie mojej choroby przypadło na okres pandemii, zatem miałam wówczas nauczanie zdalne. Nie musiałam chodzić do szkoły przez bardzo długi czas. Kiedy jednak przyszedł moment luzowania obostrzeń, okazało się, że nie mam nawet siły, aby wejść po schodach w szkole, a co dopiero uczyć się czy korzystać z transportu publicznego. To właśnie w tym momencie zdecydowałam się na złożenie wniosku o nauczanie indywidualne, które mi przydzielono. Obecnie nadal uczę się zdalnie, bo wolę być ostrożna. Tak, jak powiedziałam – jestem w 90 proc. zdrowa, ale 10 proc. to nadal element mojego życia…

Leczenie anoreksji, pomimo pomocy ze strony NFZ, jest… drogie. Jak sobie z tym radziłaś?

Przez cztery ostatnie lata wraz z moimi rodzicami wydaliśmy ogromne sumy pieniędzy na moje leczenie. Jestem więc bardzo wdzięczna, że mogłam mieć takie wsparcie. Ale nie wszyscy zmagający się z zaburzeniami odżywiania je mają. A w naszym kraju czekając na wolne terminy u lekarzy – specjalistów, można umrzeć…

W związku z tym napisałaś petycję, o której wspominasz w liście do redakcji…

Nie mogę pogodzić się z faktem, że o leczeniu w Polsce decydują pieniądze. To tak, jakby państwo stwierdziło, że wyłącznie osoby bogate zasługują na przeżycie. Uważam, że trzeba mówić o ważnych kwestiach, bo jeśli pozostaniemy bierni – okupimy naszą wygodę kolejnymi przypadkami śmierci.

W związku z tym napisałam petycję do Ministerstwa Zdrowia o dofinansowanie walki z zaburzeniami odżywiania. Musimy w końcu zdać sobie sprawę z tego, jak wielkim problemem jest poruszana przeze mnie kwestia. Niestety, obecnie leczenie psychodietetyczne czy dietetyczne nie podlega żadnej refundacji, a chorych z dnia na dzień przybywa.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez ana.nimowa (@ana.nimowa)

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.