Przejdź do treści

Jak być szczerą ze sobą? „Uznanie prawdy bywa bolesne, ale pozwala na rozwój” – mówi psychoterapeutka Adriana Klos

Adriana Klos /fot. archiwum prywatne
Adriana Klos /fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Nasz mózg uczy się wypierać trudne doświadczenia. Te mechanizmy pozwalają przetrwać i w jakimś konkretnym momencie życia rzeczywiście mogą być pomocne. Tyle tylko, że potem automatycznie przenosimy je na inne sytuacje i to, co kiedyś było wybawieniem, okazuje się przeszkodą – mówi psychoterapeutka Adriana Klos.

Rzadko kiedy wchodzimy w dorosłość ze stabilnym i wysokim poczuciem własnej wartości. Doświadczenia sprawiają raczej, że jesteśmy niepewni, przestraszeni tym, co może nas spotkać. Żeby nie mierzyć się z przytłaczającymi wyzwaniami i czuć się bezpiecznie, uciekamy się do koloryzowania rzeczywistości. Powtarzamy sobie, że wcale nie jest tak źle, jeżeli pojawiają się niepowodzenia usilnie przekonujemy się, że „nic się nie stało”.

Taka postawa może prowadzić do marazmu i sprawiać, że szybko się wypalamy – zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Tkwimy w miejscu, zamiast się rozwijać. Samooszukujemy się, a jednocześnie mamy pretensję, że nic się nie zmienia. Współautorka książki „Jak być szczerym ze sobą. Od unikania trudnych doświadczeń do prawdziwej akceptacji siebie” i założycielka ośrodka Rozwoju i Psychoterapii „Strefa Zmiany” wyjaśnia, jak wyrwać się z tego błędnego koła.

 

Karolina Rogaska: Kiedy jakaś sytuacja jest wyzwaniem lub przytłacza nas emocjonalnie, uciekamy się czasem do zakłamywania rzeczywistości. Tak, żeby nie zmierzyć się z sednem problemu. Dlaczego?

Adriana Klos: W dzieciństwie uczymy się dostosowywać do sytuacji, co bywa przydatną umiejętnością. Szczególnie, kiedy brak nam wsparcia w rodzicach albo doświadczamy przemocy. Nasz mózg uczy się wypierać doświadczenia, chroni, żebyśmy mogli czuć się bezpiecznie mimo trudności. Te mechanizmy pozwalają przetrwać i w tym konkretnym momencie życia rzeczywiście mogą być pomocne. Tyle tylko, że potem automatycznie przenosimy je na inne sytuacje i to, co kiedyś było wybawieniem, okazuje się przeszkodą. Pojawia się coraz więcej ran, z którymi nie potrafimy się skonfronotwać. Odbieramy sobie możliwość uzdrowienia, odbudowania siebie czy poczucia własnej wartości.

Zatrzymujemy się w miejscu.

Boimy się zmiany i uciekamy przed nią, bo pozostawanie w mechanizmach, które są nam znane, wydaje się bezpieczniejszą opcją. Takie zachowanie pokazuje, że w głębi serca nie ufamy samym sobie.

Wszystkich nas dotkną też życiowe trudy. Próba radzenia sobie z wyzwaniami poprzez ciągłe dążenie do perfekcji, katorżniczą pracę i zdobywanie nowych kompetencji, raczej nie przyniesie dobrych skutków. Dużo lepsza jest strategia współczucia sobie, odpuszczania

Obserwuję to, kiedy ktoś bagatelizuje brak awansu, o który się starał. Czy opowiada o swoim partnerze, jak o kimś wspaniałym, kiedy w rzeczywistości partner jest przemocowy. „To nic takiego” – słyszę, chociaż widzę, że osoba doświadcza przykrości i cierpienia.

W pracy często stosujemy metodę „kwaśnych winogron”. Racjonalizujemy, że w sumie to lepiej, bez tego awansu. Będzie więcej czasu dla dzieci, mniej obowiązków. Zakwaszamy to, co początkowo wydawało się słodkie. W przypadku związku zazwyczaj idzie to w drugą stronę, czyli dosładzania cytryn. Czujemy, że coś jest nie w porządku – kiedy doświadczamy agresji, przemocy, nasze ciało może nam dawać wyraźne sygnały w postaci bólów głowy czy brzucha, ale staramy się ich nie dostrzegać. Tłumaczymy sobie: może uderzył, ale wraca do domu, zarabia, kocha mnie na swój sposób.

Oczywiście, to nie jest tak, że racjonalizacja jest zawsze zła. Jeżeli płonie nasze życie zawodowe, rodzinne i do tego związek się wali, to dobrze jest jedną rzecz zracjonalizować, odłożyć na potem. Ze wszystkim naraz sobie nie poradzimy, bo to ciężar, który nas przybije. Problem pojawia się, kiedy robimy to nagminnie. Odnosząc się do tego awansu – można udawać, że nic się nie stało albo urealnić. Zastanowić się, na co mogliśmy mieć wpływ, co jest do zmiany, dlaczego ta koleżanka dostała stanowisko, a nie my. Uznanie prawdy bywa bolesne, ale pozwala na rozwój. Widzimy jednak ryzyko z tym związane, boimy się destabilizacji, więc odwlekamy moment, kiedy trzeba rozwalić klocki, by ułożyć je na nowo.

Wspomniała pani o sygnałach z ciała, które mogą świadczyć o tym, że się samooszukujemy.

Wypieranie, zatrzymywanie na poziomie nieświadomym tego, co się realnie dzieje, kosztuje nas bardzo dużo energii. Tym samym nas osłabia. Dużo osób w takim momencie trafi do terapeuty. Mówią, że nie wiedzą, co się dzieje. Są w związku, nieźle zarabiają, trudno się do czegoś przyczepić, a jednocześnie dokuczają im bóle głowy, ciężko podnieść się z łóżka, nic ich nie cieszy. Zmiany nastroju, bóle, kłopoty ze snem czy ataki paniki są sygnałem, że warto przyjrzeć się temu, co tak skrzętnie próbujemy przed sobą ukryć.

Czasem nie chcemy zauważyć i tego, więc z pomocą przychodzą znajomi. Zauważają, że coś jest nie tak. Dobrze posłuchać tego głosu z zewnątrz i spróbować się nie obrażać, kiedy bliscy mówią nam o niepokoju, jaki odczuwają w związku z naszymi zachowaniami.

Świadomość kierujących nami mechanizmów, to chyba jednak za mało, by coś zmienić?

Rzeczywiście, te mechanizmy mogą być tak silne, że samemu ciężko jest je rozbroić. Warto skorzystać wtedy z pomocy specjalisty. Ale też zacząć pracować z ciałem, bo w nim zamrażamy część emocji. Jeżeli nie chcemy iść od razu na terapię, możemy na przykład skorzystać z warsztatów uważności – bycie tu i teraz, pozwala na głębsze doświadczanie uczuć. A to dobra droga do odkrycia, skąd się one właściwie biorą.

Niestety, nie jesteśmy uczeni przeżywania i nazywania trudnych emocji.

Wychodzimy z domu bez znajomości ważnego języka. Obcowanie ze światem za pośrednictwem rozumu jest istotne, jednak to emocje mówią nam o potrzebach. Jeżeli nie umiemy ich zidentyfikować, czy dokręcamy te trudne, bo słyszeliśmy, że nie wypada ich okazywać, to tracimy też poczucie, że wiemy, kim jesteśmy.

Boimy się zmiany i uciekamy przed nią, bo pozostawanie w mechanizmach, które są nam znane, wydaje się bezpieczniejszą opcją. Takie zachowanie pokazuje, że w głębi serca nie ufamy samym sobie

Zakorzenione w nas przekonanie o tym, że nie wolno się złościć na innych, widać szczególnie w bliskich relacjach. Ktoś nas krzywdzi, zachowuje się toksycznie, a my zaczynamy kierować złość, którą czujemy do tej osoby, na samych siebie. Jeżeli mieliśmy ojca alkoholika, to był rodzaj zabezpieczenia relacji. Bunt i sprzeciw mogły wywołać jego agresję. Automatycznie pojawiało się więc myślenie: „on ma ciężko, bo nie staram się wystarczająco”.

To przerzucanie winy na siebie skutkuje w dorosłości poczuciem bycia wiecznie niewystarczającym. Nazwanie emocji i skierowanie ich w stronę osoby, która je wywołała, jest krokiem w stronę osłabienia mechanizmów obronnych, aby nam nie szkodziły w życiu.

Powiedziała pani, że walka z tymi mechanizmami to też droga do budowania pewności siebie. Jak rozpoznać, czy akceptujemy siebie naprawdę, czy może znów się oszukujemy?

Załóżmy, że tyczy się to wyglądu. Jeśli dużo z niego żartujemy, ciągle się do niego odnosimy, chcąc pokazać dystans do siebie, to powinna nam się zapalić czerwona lampka. Bo gdy akceptujemy swoje ciało, nie mamy potrzeby cały czas o sobie mówić. Im bardziej lubimy siebie, tym lepiej rozumiemy, że nikt nie jest doskonały i że nigdy nie będziemy idealni. Wszystkich nas dotkną też życiowe trudy. Próba radzenia sobie z wyzwaniami poprzez ciągłe dążenie do perfekcji, katorżniczą pracę i zdobywanie nowych kompetencji, raczej nie przyniesie dobrych skutków. Dużo lepsza jest strategia współczucia sobie, odpuszczania i budowania świadomości, że jako ludzie jesteśmy wspólnotą w tym trudzie. Każdy z nas ma jakieś braki i to jest zupełnie w porządku.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: