Przejdź do treści

Zuzanna Szelestowska o raku piersi: „Każdy wlew, każda chemia to dla mnie zdrowienie. Mam jeden cel: dobić tego gnoja”

Zuzanna Szelestowska ze swoją suczką Coffee
"Siła drzemie w nas, pacjentkach onkologicznych, ale też w tych, którzy nas kochają i towarzyszą nam w chorobie" / Zdjęcie: Karol Kacperski
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Chowanie się do skorupy i ukrywanie choroby nie jest w jej stylu. Głośno powtarza, że włosy wypadają od leczenia, nie od raka, a łysa głowa jest symbolem zdrowienia. – Guz, który wyczułam w listopadzie, w grudniu był już wielkości mandarynki. Postawiłam sobie jeden cel: dobić tego gnoja – mówi Zuzanna Szelestowska, która ma 31 lat i od kilku tygodni walczy ze złośliwym rakiem piersi. Żyje aktywnie, podróżuje, celebruje czas z bliskimi. Przy tym dodaje otuchy innym chorym kobietom.

 

Marta Dragan: W jakim momencie życia byłaś, gdy wyczułaś zmianę w piersi?

Zuzanna Szelestowska: Życie toczyło się spokojnym, możliwie przewidywalnym torem. Pracowałam jako branżystka, sprzedawałam części do silników w statkach. Po pracy czas spędzałam z partnerem, jego córką, znajomymi i moim psem. Zmianę wyczułam w domu, później pokazałam ją partnerowi i przyjaciółce. Pojawił się niepokój, ale nie było we mnie paniki, bo regularnie raz w roku chodziłam na USG. To był listopad, a ostatnie badanie miałam wykonywane 6 lutego. Byłam przed miesiączką, a że mam piersi o budowie gruczołowej i brałam wtedy antykoncepcję, to uznałam, że pewnie coś się zatkało, zapchał się jakiś kanalik, że zaraz będzie normalnie. Przeczekałam czas miesiączki, a tydzień później w sobotę nadal czułam pod ręką zgrubienie. W poniedziałek o 7:45 byłam już u lekarza. Dostałam skierowanie na USG, o 14:00 byłam już po badaniu. Trwało bardzo długo, lekarz praktycznie się nie odzywał, co i rusz tylko westchnął, co mnie jeszcze bardziej nakręcało.

Już wiedziałaś, że coś jest na rzeczy?

Tak, łzy leciały mi po policzkach. Później zaczęły padać jakieś pojedyncze frazy typu „węzły są również patologiczne”… Aż wreszcie lekarz poprosił, żebym usiadła i zapytał, czy znam jakiś ośrodek onkologiczny. „Co pan do mnie mówi?” – oburzyłam się. Dziś wiem, dlaczego zwrócił się do mnie takim otwartym tekstem. Nie chciał, żebym zbagatelizowała ten wynik, żebym uznała, że jakoś to będzie. On już wiedział, że jest źle, i chciał, żebym po wyjściu od niego poszła się leczyć.

Rak przychodzi po cichu, atakuje nas znienacka, a my musimy stawić mu czoła. Jak my nie uderzymy w niego, to on uderzy w nas

I tak też zrobiłaś?

Od razu zgłosiłam się do taty mojej przyjaciółki, który jest onkologiem (prof. dr hab. n. med. Wojciech Rogowski – przyp. red.). Skierował mnie na badania: ponowne USG, mammografię spektralną, później biopsję gruboigłową obu piersi i węzłów chłonnych.

Guz, który wyczułam w listopadzie, w grudniu był już wielkości mandarynki. Był twardy, widoczny, a piersi nabrzmiałe, zniekształcone, nieregularne, jedna trochę wyżej od drugiej. Przez chwilę żyłam nadzieją, że to może jedynie łagodny guz liściasty, który też tak szybko rośnie.

Co się czuje, gdy pada słowo „rak”?

Łzy płyną ciurkiem, trzęsiesz się jak galareta, w głowie tornado myśli. Nie możesz uwierzyć, że ta cała historia z rakiem jest o tobie. 31 lat, młoda dziewczyna, a tu dwa guzy, przerzuty i nie wiadomo co jeszcze. Najgorsze było czekanie na wynik biopsji. Codziennie budziłam się, niedowierzając, że to dalej mnie dotyczy. Zero koncentracji, zero pamięci, zero normalnego życia. Przez niewiedzę głowa szła tak daleko, że nie miałam nad tym żadnej kontroli. Były momenty, że wybierałam sobie trumnę. Nie googlowałam jej, ale zastanawiałam się, jaka miałaby być. A może jednak kremacja? To był koszmar.

Zuzanna w trakcie chemioterapii

Zuzanna w trakcie chemioterapii / Zdjęcie: Archiwum prywatne

Kiedy poznałaś diagnozę?

8 grudnia dowiedziałam się, że to rak złośliwy trzeciego stopnia, właściwie dwa raki, bo w lewej i w prawej piersi. O średnicy 4 i 2 cm. Dwa te same raki, czyli o tej samej budowie i typie, co było szczęściem w tym nieszczęściu, bo to oznaczało jedno leczenie. To był ostatni dzwonek, żeby podać mi chemię przed czwartym stadium.

Badanie PET całego ciała wykluczyło przerzuty odległe, a potwierdziło tylko bliskie, czyli w węzłach chłonnych i przy obojczyku. Jak po drugiej chemii chcieli zrobić biopsję węzłów przy obojczyku, to okazało się, że tam już nic nie ma. Prawdopodobnie te dwa wlewy już zadziałały i sprawiły, że to, co było, cofnęło się.

O czym myślałaś w tych pierwszych minutach po diagnozie?

Postawiłam sobie jeden cel: dobić tego gnoja. Wtedy nazywałam go skurwielem. Wyzywałam go, przeklinałam, bo ostro namieszał w moim życiu, ale powiedziałam sobie, że to przejściowe, że wygram z nim. Muszę zrobić to dla mojej mamy. Wiedziałam, że wszyscy jakoś poradziliby sobie z moją stratą, ale nie ona. Ona nie dźwignęłaby tego. Tracąc mnie, straciłaby swoje życie.

Od samego początku wiedziałam, że nie chcę się ukrywać z chorobą, że chcę o tym mówić. Milczałam tylko pierwsze kilka dni, kiedy moi rodzice byli w Tajlandii. Nie chciałam, żeby dowiedzieli się o takiej sprawie na urlopie. Kiedy już im powiedziałam, moja mama, osoba z natury skryta, namawiała mnie do tego, żebym utrzymała ten fakt w tajemnicy. Nie chciałam tego słuchać. Powiedziałam, że gdyby to była jej choroba, to uszanowałabym to, ale ja będę chorować po swojemu.

Chowanie się do skorupy nie było w twoim stylu?

Zupełnie nie. Byłam zdania, że właśnie pierwsze tygodnie po diagnozie to dobry moment, by mówić o raku, a nie czekać, aż będą widoczne skutki leczenia. Nie chciałam tych zaskoczeń na ulicy, tych pytań o to, co mi jest. Chciałam tego uniknąć. Chciałam, by otoczenie oswajało się z diagnozą równolegle ze mną.

Siła drzemie w nas, pacjentkach onkologicznych, ale też w tych, którzy nas kochają i towarzyszą nam w chorobie

I kilka tygodni później opublikowałaś na swoim profilu na Instagramie filmik, jak ściągasz perukę i pokazujesz ogoloną głowę. Decyzja o tym, by zrezygnować z anonimowości i dzielić się swoim doświadczeniem, długo w tobie dojrzewała?

Nigdy nie podejrzewałam siebie o to, że znajdę w sobie odwagę, by wyjść ze swoim doświadczeniem do ludzi, do internetu. Instagram do tej pory prowadziłam dla przyjaciół, wstawiając tam raz na jakiś czas zdjęcia z wyjazdów. Nie sądziłam, że w pewnym momencie najdzie mnie potrzeba pomagania innym dziewczynom, że będę wysyłać im adresy miejsc, w których dobrze zrobić USG, że zacznę publikować w sieci informacje na temat raka piersi. To wyszło zupełnie naturalnie.

Do wyświetlenia tego materiału z zewnętrznego serwisu (Instagram, Facebook, YouTube, itp.) wymagana jest zgoda na pliki cookie.Zmień ustawieniaRozwiń

Przekonała mnie do tego moja Ola (Aleksandra Rogowska, dziennikarka i reporterka „Dzień dobry TVN”, prywatnie przyjaciółka Zuzanny – przyp. red.). To za jej namową udostępniłam pierwszy filmik. Słyszała, jak rozmawiam z dziewczynami na oddziale, jak mówię tym, które ukrywają przed światem, że mają raka, że nie mają powodu do wstydu, bo same sobie tego nie zrobiły. Rak przychodzi po cichu, atakuje nas znienacka, a my musimy stawić mu czoła. Jak my nie uderzymy w niego, to on uderzy w nas.

Zaczęłam mieć potrzebę, taką misję, żeby nie tylko wspierać inne kobiety w podobnej sytuacji, ale też namawiać te zdrowe do profilaktyki, do zrobienia badań w kierunku mutacji genów BRCA1 i BRCA2. Gdybym rok temu zrobiła to badanie, pewnie profilaktycznie usunęłabym piersi i dzięki temu mogłabym uniknąć raka. Nie miałam jednak tej wiedzy, którą mam dziś. Mi nie udało się wyprzedzić raka, ale ty czy inne dziewczyny macie taką szansę. Skorzystajcie z niej.

Jedni w kontekście zmagań z rakiem używają wojennej terminologii („walka”, „wojna”), inni traktują chorobę w kategorii gry („wygrana”, „przegrana”), ty w swoich postach często piszesz o „zdrowieniu”. Ta narracja jest ci bliższa?

Nie mam jakiegoś mocno konserwatywnego podejścia do słownictwa związanego z rakiem. Dla mnie każde z tych określeń jest w porządku, bo uważam, że każdy choruje czy zdrowieje po swojemu. Mówię często „zdrowienie”, bo to hasło zostało ze mną dzięki Asi Górskiej (Joanna Górska – dziennikarka, prezenterka, prowadząca program „Pytanie na śniadanie”, autorka książek o raku piersi – przyp. red.). Dzień przed moją pierwszą chemią, 26 grudnia, otrzymałam od mojej przyjaciółki nagranie, na którym Joanna powiedziała, że mi kibicuje, że sama przez to przeszła i żebym pamiętała, że „jutro zaczynam swoje zdrowienie”. Miała rację, bo każdy wlew, każda chemia to niszczenie złych komórek w organizmie, a więc zdrowienie.

Joanna Górska i Robert Szulc w objęciach pozują na tle szarej ściany HelloZdrowie

W rozmowie ze mną Joanna Górska przyznała, że dobijała dziada, ale ona sama też obrywała. Z jakimi konsekwencjami leczenia onkologicznego ty się mierzysz?

Trzy pierwsze chemie przeszłam bez szwanku. Nastawiałam się na totalne wyczerpanie, a było zupełnie na odwrót. Miałam niewyobrażalne pokłady energii. Słowotok. Wydawało mi się, że mogłabym na piechotę okrążyć kulę ziemską. Jednak z każdą kolejną chemią traciłam kilka procent siły.

Co tydzień jakaś część mnie gasła. Kryzys przyszedł wraz z dziewiątą chemią. Dostałam gorączki, leżałam ciągiem trzy dni. Codzienne czynności, takie jak umycie się, pójście do toalety, były ponad moje siły. Było cholernie trudno, bo głowa chciała wyjść z domu, a ciało mówiło „sorry, nie dam rady”, „stop, musisz leżeć”. Nie godziłam się z tym, nie dawałam sobie możliwości na odpoczynek. Miałam wyrzuty sumienia, że skoro leżę, to tak jakbym się poddała. To powodowało frustrację i zmuszanie się do działania. Wiedziałam, że dłużej tak nie pociągnę, więc poszłam na terapię.

Dziś jestem dla siebie łaskawsza. Rak uczy mnie cierpliwości, a ja wynagradzam się za każdą odrobioną lekcję. Po 11 białej chemii wybrałam się na kilka dni do Hiszpanii. Innym razem zrobiłam przyjaciółce niespodziankę, przyjeżdżając do niej na weekend. O 14:00 skończyłam chemię, a o 14:25 byłam już w pociągu z Gdańska do Warszawy. W drodze wzięłam paracetamol, jak radziła mi moja onkolog. Oszukałam trochę przeznaczenie, przesuwając w czasie moment leżenia, ale kupon dzielności był odcięty. Lubię to moje aktywne życie, to celebrowanie czasu z bliskimi. Jak tylko lepiej się czuję, to staram się umalować, ubrać i wychodzę do ludzi.

Dla wielu onkopacjentek dość traumatycznym skutkiem leczenia jest utrata włosów. Ty na swoim profilu na Instagramie piszesz: „Moment golenia włosów wcale nie musi być przykrym wydarzeniem”. Skąd ty, dziewczyno, bierzesz siłę?

Otaczam się naprawdę wspaniałymi osobami, które dmuchają w moje skrzydła. Zanim włosy zaczęły mi wypadać, moje przyjaciółki wpadły na pomysł, byśmy solidarnie we trzy skróciły swoje fryzury do ramion.

Później, jak zaczynałam wyglądać jak pisklak, bo widoczne zaczęły być już przerzedzenia, mój partner przygotował mi w domu niespodziankę. Zrobił śniadanie, na które zaprosił moje przyjaciółki i brata z bratanicą. Wręczyli mi kwiaty, zjedliśmy śniadanie, a później posadzili mnie przed lustrem i wspólnie zgolili te włosy. Połowę głowy zgolił mój brat, a drugą miał zgolić mój partner, ale w międzyczasie zaczęli się bawić w przeczesywanie tych kosmyków z jednego ucha na drugie. Była przy tym kupa śmiechu, wypiliśmy po lampce szampana za zdrowienie. Wzruszenie też było, łzy poleciały, ale nie był to samotny szloch. Zamieniliśmy to z założenia smutne wydarzenie w coś przyjemniejszego. Bo nie warto robić z tego pogrzebu. Włosy wypadają od leków, nie od raka. Tak wygląda zdrowienie i niszczenie tego gnoja. Finalnie okazało się, że lepiej wyglądam łysa niż z tymi przerzedzeniami na głowie.

Brat i partner Zuzanny obcinają jej włosy

Zuzanna w trakcie golenia włosów. Obok jej partner i brat / Zdjęcie: Archiwum prywatne

Chora czuję się wtedy, kiedy wkładam perukę. Przymierzałam się kilka razy, żeby wyjść w niej z domu, ale często kończyło się na tym, że po przymiarce ściągałam ją i wychodziłam ze swoją łysiną. Dla mnie ta łysa głowa jest prawdą o mnie. Oczywiście, nie jest tak, że się cieszę i mogłabym tak chodzić do końca życia. Bywa, że mam naprawdę dość tej łysiny. W takich momentach, kiedy jest ciężej, patrzę w lustro i mówię sobie, że to przejściowe, że kiedyś minie.

Siła drzemie w nas, pacjentkach onkologicznych, ale też w tych, którzy nas kochają i towarzyszą nam w chorobie. Ja mam ogromne wsparcie w moich rodzicach i partnerze. Mając ich obok siebie, łatwiej jest mi stawiać czoła tym wszystkim trudnym wyzwaniom. Marcin słucha mnie, motywuje, pociesza, na przemian z moim tatą wozi na chemioterapie i badania. To on przejmuje większość domowych obowiązków, kiedy ja nie mam siły. Dzięki niemu zapominam o chorobie i mogę się bez wyrzutów regenerować.

Natomiast jedną z najlepszych terapeutek, które znam, jest moja suczka Coffee. Ona doskonale potrafi wyczuć moje emocje. Kiedy widzi, że leżę w łóżku, kładzie się obok mnie i się nie rusza. Jak zaczynam wracać do siebie, to przecież nie mówię jej „halo, jest już dobrze”, a mimo to ona to widzi, zaczyna mnie gryźć za rękawy, szarpać i ciągnąć na spacer. W trudnych momentach bez dwóch zdań przy życiu trzyma mnie dogoterapia. Zwierzęta są zbawieniem w takiej sytuacji. Nie skupiasz się wtedy na chorobie, tylko masz kogoś, z kim możesz pobawić się, powygłupiać, ale też mieć towarzysza do trzydniowego maratonu leżenia w łóżku.

Dla mnie ta łysa głowa jest prawdą o mnie. Włosy wypadają od leków, nie od raka. Tak wygląda zdrowienie i niszczenie tego gnoja

Wspomniałaś wcześniej, że rak sporo namieszał w twoim życiu. Jakie zmiany wymusił?

Mówi się, że diagnozy są po coś, żeby się zatrzymać, żeby przewartościować swoje życie. I ja się z tym zgadzam. Uważam, że raka dostaje się od zbyt dużej ilości stresu. W moim życiu wcześniej było sporo nerwowych epizodów. Rak sprawił, że zwolniłam tempo, odpuściłam. Poszłam na zwolnienie lekarskie, bo uznałam, że ten czas powinnam poświęcić na zaopiekowanie się sobą i spędzenie go z bliskimi. Powiedziałam: dość szarpania, dość kłótni o jakieś małostkowe, nieistotne rzeczy. Odcinam się od złych informacji i unikam pesymistów. Straciłam ochotę na oglądanie seriali, szczególnie takich sensacyjnych, gdzie są wątki zabójstw, śmierci.

Zawsze byłam „zosią samosią”, więc teraz z trudem przychodzi mi nauka proszenia o pomoc. Przez metaliczny smak w ustach od sterydów zrobiłam się bardzo wybredna w kontekście jedzenia. Wieczorem mówię, że zjadłabym naleśniki, a rano, kiedy mam je na talerzu, grymaszę. Dzień często ratuje mi zupa od mamy.

To chorowanie jest też o tym, że zaczynasz sobie zdawać sprawę, że nie zostało ci zbyt wiele czasu, że do pewnych decyzji musisz dorosnąć szybciej.

Jakich na przykład?

W moim przypadku do macierzyństwa. Zawsze chciałam mieć dzieci, ale odkładałam to chcenie na później, na lepszy moment. I nagle pojawił się rak. Miałam sporo szczęścia, że na swojej drodze spotkałam doktor, dla której przekazanie pacjentce informacji o możliwości zabezpieczenia płodności przed leczeniem onkologicznym było sprawą priorytetową. Z wiadomości, które dostałam od innych dziewczyn, wiem, że nie jest to normą. Ich marzenia o macierzyństwie skończyły się w momencie przyjęcia chemioterapii, choć wcale nie musiały. O tym też chcę trąbić na swoim profilu na Instagramie. Ja po wyjściu od mojej onkolog pojechałam do kliniki niepłodności, żeby rozpocząć stymulację do pobrania komórek. Jestem zabezpieczona na wypadek, gdyby moje jajniki po zakończeniu leczenia onkologicznego nie podjęły pracy.

Zuzanna z lekarzem onkologiem dr n. med. Wojciechem Rogowskim i przyjaciółką Aleksandrą

Zuzanna z lekarzem onkologiem dr n. med. Wojciechem Rogowskim i przyjaciółką Aleksandrą / Zdjęcie: Archiwum prywatne

Czy ty na swojej drodze zdrowienia napotkałaś również jakieś absurdy polskiej służby zdrowia?

Kobiet z rakiem piersi jest mnóstwo. Lekarze pracują już trochę jak w fabryce, przyjmując po 40 pacjentek dziennie, więc – choć to często nie od nich zależne – da się odczuć pewien stopień znieczulicy. Miałam na przykład taką sytuację, że kazano mi wybierać, czy chcę dostać chemię czy mrozić jajeczka. Zaznaczę, że było to na dzień przed planowanym pobraniem, kiedy byłam już wystymulowana. Zmieniłam wtedy onkologa, przeszłam procedurę pobrania jajeczek, a po świętach przyjęłam pierwszą chemię.

Innym razem nie było mojej onkolog, więc w zastępstwie przyjmowała mnie inna pani doktor. Zaczęła od serii pytań, z jakiego powodu jestem, ile chemii za mną. Odpowiedziałam, że sześć, na co ona: „o, to jeszcze będzie ciężko”. Zamurowało mnie. Lekarz jest dla nas wyrocznią, kimś z ogromnym autorytetem, więc cokolwiek mówi, bierzemy to na serio, rozkładamy na części pierwsze, przeżywamy. Jak słyszę, że będzie ciężko, to teoretycznie powinnam nastawić się na najgorsze. Usłyszałam też, że „szybko wyłysiałam”. To są takie przykre, pozbawione wyobraźni komentarze, które nie powinny mieć miejsca.

Najlepiej choruje się z lekarzem, który jest wspierający, zainteresowany, który pozwala odczuć, że ma dla nas czas. I taka jest moja pani onkolog, dr n. med. Joanna Kufel-Grabowska.

Wizualizujesz sobie, jak będzie wyglądało twoje życie po raku?

Nie wybiegam mocno w przyszłość. Chcę na zakończenie chemioterapii wybrać się w jakąś podróż. I mam jedno wielkie marzenie: zostać mamą. Tylko tyle i aż tyle.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.