Przejdź do treści

„Czułam się, jakby ktoś zgasił światło, odłączył mnie od prądu. Tylko dlatego, że zmieniła się pora roku”. O chorobie afektywnej sezonowej mówi Monika Skowron

Monika Skowron / archiwum prywatne
Monika Skowron / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Wiosną i latem czuje się dobrze. Problem pojawia się we wrześniu. To wtedy Monika rozpoczyna leczenie. Kilka lat temu zdiagnozowano u niej chorobę afektywną sezonową, nazywaną także depresją sezonową. To zaburzenia nastroju, które są determinowane przez zmiany pór roku. Według badań SAD występuje częściej u ludzi młodych, prawdopodobnie u 2-4 proc. populacji ogólnej. 70 do 80 proc. osób chorujących na SAD to kobiety. Nasilenie choroby zwiększa się z wiekiem, jednak w okresie starości maleje.

 

Anna Korytowska: Jaka była dla pani ostatnia zima?

Monika Skowron: Wyjątkowo trudna. Nie powiem nic optymistycznego. Stan ten wiązał się bezpośrednio z moją chorobą, depresją sezonową. Sądziłam, że udało mi się ją jakoś okiełznać, skutecznie leczyć. Tak było przez ostatnie pięć lat, ale w tym sezonie przyszło mi do głowy, żeby może spróbować zmienić leki. Oczywiście pod kontrolą lekarza i przy jego aprobacie. Niestety ten eksperyment nie wyszedł i moja depresja odezwała się ze zdwojoną siłą. Całe szczęście, najgorsze już za mną. Wróciłam do starych leków, przyzwyczajeń i metod walki z depresją. Myślę, że w dużym stopniu pomógł mi wyjazd do Indii na trzy tygodnie. Doświetliłam się słońcem, trochę podniosłam się na duchu.

Na chorobę afektywną sezonową leczy się pani od 5 lat. Kiedy pojawiły się jej pierwsze objawy?

Pogorszenie nastroju w sezonie jesienno-zimowym towarzyszy mi od zawsze. Jak sięgam pamięcią wstecz, to odnotowuję stanowczo gorsze samopoczucie jesienią i zimą. Pojawia się we wrześniu i trwa do marca, czasami kwietnia – zależy od tego, kiedy przychodzi wiosna. Moja mama podobnie przeżywała te jesienno-zimowe okresy. W wieku nastoletnim nie przywiązywałam jednak do mojego gorszego, sezonowego samopoczucia dużej wagi. Prawdą jest, że dużo zaburzeń psychicznych zaostrza się i uwidacznia mniej więcej w wieku trzydziestu lat. I u mnie też tak było. Coś, co kiedyś odczuwałam jako smutek, melancholię i brak sił, przerodził się w regularną depresję i zwykłe sposoby podnoszenia się na duchu nie wystarczały.

Zwykłe, czyli jakie?

Ostrożnie je wymieniam, bo mi pomagały, ale nie każdemu mogą pomóc. W moim przypadku to były podróże do ciepłych krajów, uprawianie sportu, dbanie o naturalne wydzielanie endorfin, utrzymywanie higieny życia, próby ograniczenia stresu, drobne przyjemności – taniec, spotkania z przyjaciółmi.

Monika Skowron / archiwum prywatne

Monika Skowron / archiwum prywatne

I to przestało wystarczać?

Wiek około trzydziestki to czas, w którym jesteśmy na tyle dojrzali, że zaczynamy baczniej przyglądać się sobie i stanom, które przeżywamy. Określone stany, emocje, których doświadczamy, pojawiają się pod wpływem czegoś. Nie pojawiają się bez przyczyny. Kiedy skończyłam trzydzieści lat, zaczęłam uważniej się obserwować. Czułam się źle, a przecież nie zdarzyło się nic strasznego. Nie straciłam pracy, nie zawaliło mi się życie osobiste, wszystko teoretycznie było w porządku. Mogłam być szczęśliwa, a czułam się, jakby ktoś zgasił światło. Wszędzie widziałam ciemność i wszystko widziałam w ciemnych barwach. Towarzyszył temu niedostatek energii i uczucie, jakby ktoś odłączył mnie od prądu. Trudno mi było wyjść z domu, nie miałam siły na zajęcia, które dotychczas mnie pozytywnie napędzały. Wyjść o własnych siłach z tak napędzającego się koła jest trudno. Nie ze wszystkim musimy radzić sobie sami. Usłyszałam kiedyś, że jeżeli myślimy o wizycie u specjalisty, to prawdopodobnie mamy rację i powinniśmy na taką wizytę się udać.

Czułam się źle, a przecież nie zdarzyło się nic strasznego. Nie straciłam pracy, nie zawaliło mi się życie osobiste, wszystko teoretycznie było w porządku. Wszędzie widziałam ciemność i wszystko widziałam w ciemnych barwach

I pani się udała.

Kiedy tak siebie obserwowałam, przypomniały mi się poprzednie jesienie i zimy i pomyślałam, że w nich może tkwić problem. Nie ukrywam, że do specjalisty poszłam też z ciekawości. Chciałam się dowiedzieć, co mi dolega i co mogę z tym zrobić. Usłyszałam diagnozę: depresja sezonowa. Na początku wydawało mi się, że to jest wyrok na całe życie. Depresja lubi powracać, sezonowa szczególnie. Z czasem zaobserwowałam swój wzór funkcjonowania. To jest stan, z którym musiałam się pogodzić, ale nie było to łatwe. Co roku przy pierwszej tabletce myślę sobie: znowu to samo, dlaczego nie mogę być wolna od choroby. Ale po kilku latach leczenia widzę, że jest mi lepiej. Udaje mi się zachować chęć do życia w okresie jesienno-zimowym, a to jest najważniejsze.

Mówi pani o pierwszej tabletce. Leczenie trwa cały rok, czy tylko sezonowo?

Wiedząc, że schemat się pojawia, zaczynam się leczyć już chwilę przed nadejściem jesieni. Z marcem, kwietniem odstawiam powoli leki. Oczywiście wszystko jest kontrolowane przez lekarza. Ostatnio w depresji wspieram się fototerapią. Żałuję, że wpadłam na to tak późno – doświetlanie się wtedy, kiedy brakuje nam naturalnego światła, to dobry pomysł. A wiosną i latem depresja znika całkowicie. Nie ma jej. Trochę tak, jakby wyparowała. Taka jest moja prawidłowość. Ale wiem także, że depresje sezonowe mogą być różne. Mogą zdarzać się odwrócone, kiedy człowiek gorzej czuje się latem. Nie zazdroszczę takim osobom. Z moją depresją jest tak, że jak mam zły dzień, zastanawiam się, dlaczego akurat mi się to przytrafiło. W dobrych chwilach, kiedy się uspokoję i pomedytuję, jestem wdzięczna, że ona trwa pół roku, a nie cały rok. Cieszę się, że przez pół roku dane mi jest doświadczać świata takiego, jakim on jest w swoich pięknych barwach.

A przez te pół roku, kiedy choroba afektywna sezonowa wraca – walczy z nią pani?

Walka kojarzy mi się z brakiem akceptacji. Łatwiej się żyje, kiedy pogodzimy się z własnym losem. Nie chcę mówić, że wszystko jest z góry zdeterminowane, bo ogromna część tego, co zrobimy z problemem, jest w naszych rękach, ale niektóre rzeczy są wrodzone. Mamy pewne skłonności, przypadłości. Lepiej na tym wychodzimy, jak się z tym pogodzimy. Myśląc o walce, myślę o straconej energii. Wysiłku, który jest skazany na porażkę w wielu przypadkach. Zwłaszcza w kontekście zaburzeń psychicznych. W momencie, kiedy potrzebujemy energii na wykrzesanie z siebie odrobiny radości, podtrzymanie woli i chęci życia, to rzeczywiście szkoda ją marnować na coś, co nie odniesie skutku. Kiedy pogodziłam się z diagnozą, z tym, że przez kilka miesięcy w roku mam depresję, łatwiej było mi obdarzyć się troską, czułością i zrozumieniem. Nie wyrzucam sobie, że choroba to moja wada i słabość, z którą nie mogę wygrać, a jak próbuję, to mi się nie udaje. Staram się działać tak, żeby jak najmniej sobie szkodzić, nie dokładam sobie kolejnych zmartwień i poczucia, że sobie nie radzę. Zaakceptowałam, że choruję na depresję sezonową.

A kiedy ta akceptacja przyszła?

Dwa, może trzy lata po diagnozie. Kiedy zobaczyłam, że ten stan się powtarza, wraca wraz z początkiem jesieni. Pierwsza tabletka jest gorzką pigułą, momentem, w którym zdaję sobie sprawę z trudnej rzeczywistości. Ale teraz jestem już pogodzona ze swoim stanem. Cieszę się, że żyję w czasach, kiedy mogę się leczyć, a dzięki leczeniu życie nawet z chorobą jest wystarczająco dobre.

Co roku przy pierwszej tabletce myślę sobie: znowu to samo, dlaczego nie mogę być wolna od choroby. Ale po kilku latach leczenia widzę, że jest mi lepiej

Można dobrze żyć z depresją?

Staram się. Staram się ograniczyć wpływ symptomów choroby na mnie. Kiedy jestem zaopiekowana lekami, rozmowami z lekarką, napełniona wsparciem przyjaciół, to łatwiej jest mi znieść, że czasami nastrój podupada, nie mam energii, czy zdarzają mi się problemy ze spaniem. Leki łagodzą te stany i pozwalają mi prowadzić normalne życie. Oczywiście nie porównuję tych stanów do mojego nastroju latem, kiedy w pełnym słońcu jestem szczęśliwa, bo to nie jest to samo.

Co powinniśmy wiedzieć o depresji sezonowej?

Kiedy dowiedziałam się, że choruję na depresję sezonową, byłam bardzo ciekawa tego, jak choroby doświadczają inne osoby. W gronie bliższych i dalszych znajomych szukałam kogoś, kto ma taką przypadłość. Znalazłam jedną dalszą znajomą. Pytałam swoją lekarkę, psychiatrę, czy zna kogoś, kto ma podobne schematy co ja. Odpowiedziała, że nie. Być może wynika to z faktu, że nie wszyscy zgłaszają się po pomoc, myśląc, że stan przygnębienia minie.

Rzeczywiście nie mam poczucia, żebym miała dostęp do wielu artykułów i badań dostępnych w Polsce dotyczących depresji sezonowej. Szukałam w wielu źródłach, ale temat depresji sezonowej nie do końca jest zbadany. Książka „W pogoni za słońcem” pomogła mi nieco bardziej zrozumieć chorobę. Jest w niej opisane, jak słońce wpływa na ludzi. Autorka Linda Geddes opisuje także depresję sezonową, pisze o zaburzeniu rytmu dobowego związanego z brakiem słońca. To mi otworzyło oczy. Ale oczy otworzyło mi też, że depresja sezonowa to stosunkowo niedawno zbadany problem. W 1987 roku po raz pierwszy zdefiniowano sezonowe zaburzenia afektywne, jako Seasonal affective disorder, w skórcie SAD.

Tłumacząc na język polski – smutek.

Dokładnie. Na początku lat 2000 odkryto komórki na siatkówce, które odpowiedzialne są za odbiór słońca, a więc i melatoniny. To też ma związek z depresją sezonową. Ale to jest temat, który potrzebuje pogłębienia. Na północy, w Skandynawii, gdzie tego słońca jest mniej, więcej mówi się o depresji sezonowej. Mieszkańcy mają obowiązkowy urlop, który powinni spędzać w ciepłych krajach. Skandynawowie znaleźli światłoczułe miejsca w mózgu, do których dojść można przez uszy. I właśnie przez uszy, z pomocą słuchawek, skumulowane promienie słoneczne kierują na mózg. Czekam na więcej odkryć. Mam nadzieję, że za mojego życia powstaną nowe sposoby radzenia sobie z depresją sezonową. A może ktoś wymyśli coś, co całkowicie pozwoli ją wyleczyć. Ja powtarzam, że ona wraca, ale może nie musi wrócić.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: