Przejdź do treści

Dorota Góra: „Zastanawiałam się, co zrobię, gdy będę miała zapisanych kilkadziesiąt klientek, a mnie dopadnie atak paniki czy stan lękowy”

Dorota Góra / fot. Marta Sputo
Dorota Góra / fot. Marta Sputo
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Gdy ją zobaczyłam, pomyślałam: „O matko! Urodziła się w rodzinie królewskiej, jak nic!”. Tymczasem Dorota pracuje od szesnastego roku życia, była sprzątaczką, nianią, kelnerką. W wieku 30 lat prowadzi swój – doskonale prosperujący – gabinet fizjoterapii estetycznej twarzy. Nie urodziła się w rodzinie królewskiej, ale alkoholowej. Zapłaciła za to depresją i stanami lękowymi, z którymi żyje od piętnastu lat. Mimo choroby działa i pokazuje, jak dużo można osiągnąć uporem i ciężką pracą.

 

Ewa Koza: Wiem z mediów społecznościowych, że niedawno świętowała pani swoje trzydzieste i pierwsze urodziny gabinetu. Od roku zajmuje się pani fizjoterapią estetyczną twarzy. Wszystko brzmi niemal bajkowo, tymczasem droga do celu była – najdelikatniej mówiąc – wyboista. Jaki był jej początek?

Dorota Góra: Od kiedy pamiętam, ciekawił mnie ludzki organizm, od zawsze była też we mnie potrzeba niesienia pomocy, a przez to, że trenowałam piłkę nożną, miałam częstą styczność z kontuzjami i fizjoterapią. Jako szesnastolatka uznałam, że to świetna praca, bo fizjoterapia pomaga wrócić do pasji i sprawności. Więc wybór kierunku studiów był dla mnie oczywisty. Byłam pierwszą osobą w rodzinie, która wybrała się na studia.

Zawsze lubiłam się uczyć, więc szło mi dobrze, ale po trzecim roku wróciły problemy zdrowotne, czyli stany lękowe i depresja. Obroniłam licencjat i postanowiłam, że zrobię rok przerwy. Dam sobie trochę czasu i zastanowię się nad konkretną specjalizacją. Czułam, że wreszcie potrzebuję odpocząć, bo ja nie miałam fajnego dzieciństwa ani luźnego czasu w liceum. Od szesnastego roku życia, ucząc się, cały czas pracowałam. A trzy lata studiów połączonych z pracą zawodową dały mi w kość.

Ta roczna przerwa to był też odpoczynek od pracy?

Nie, tylko od nauki. Pracowałam wtedy bardzo intensywnie, bo wiedziałam, że będę chciała ukończyć specjalistyczne kursy. A te są dosyć kosztowne. Zarabiałam i odkładałam. Udało mi się sporo zaoszczędzić. W międzyczasie wróciłam na studia magisterskie, ale po roku znów wróciły moje problemy lękowo-depresyjne. Tym razem ze zdwojoną siłą. Choroba rozkręciła się na taką skalę, że musiałam wziąć dziekankę. Przez kilka miesięcy praktycznie nie wychodziłam z domu. Skończyło się tak, że wszystkie pieniądze, które zgromadziłam z myślą o dalszym kształceniu, musiałam przeznaczyć na bieżące wydatki – na leczenie, terapię i na życie. Wtedy sobie uświadomiłam, że nie da się tak żyć. Nie da się tak intensywnie pracować i studiować, bez czasu na regenerację. Zauważyłam też, że przy przemęczeniu nasilają mi się stany depresyjno-lękowe. Praktyki, uczelnia i praca fizyczna to zdecydowanie za dużo. Doszłam do przysłowiowej ściany.

I jak się pani z nią zmierzyła?

Trochę przystopowałam z pracą. Skończyłam studia magisterskie i pomyślałam, że czas spełnić marzenie zawodowe. Wiedziałam, że fizjoterapia estetyczna jest tym, czym chcę się zajmować. Bardzo mnie wciągnęła, poczułam, że to świetna alternatywa dla medycyny estetycznej, bo lubię żyć w zgodzie z naturą.

Dorota Góra / fot. Marta Sputo

Dorota Góra / fot. Marta Sputo

Dorota Góra / fot. Marta Sputo

Nigdy nie przyszła pani do głowy „praca igłą”?

Śmiałam się kiedyś do kolegi, że medycyna estetyczna jest już tak popularna, że może ja też zrobię sobie kurs i będę ostrzykiwać. Jego też to ubawiło. Powiedział: „Dorota, nie ma szans! Przecież ty będziesz mówiła ludziom, że są piękni i tego nie potrzebują”. Niby żartowaliśmy, ale dotarło do mnie, że tak właśnie jest. Nie byłabym wiarygodna jako pani od medycyny estetycznej. Pomyślałam, że można iść w przeciwnym kierunku, dlatego zdecydowałam się na fizjoterapię estetyczną. Miałam kolejne bardzo intensywne lato. Poszłam do pracy sezonowej, w której mogłam sporo zarobić.

Czym się pani wtedy zajmowała?

Pracowałam nad Wisłą (w Krakowie – przyp. red.) przy zapraszaniu na rejsy. Zarabiałam głównie na prowizji – im więcej osób zaprosiłam, tym miałam większe profity. Spędziłam tak całe wakacje, dzięki czemu mogłam sobie pozwolić na udział w szkoleniu z masażu kobido. Kolejnym krokiem był kurs facemodelingu. Dzięki wiedzy, jaką tam zdobyłam, poczułam się pewnie w tym, co robię. Nabrałam wiatru w żagle. Zyskałam bardzo duże grono klientek. Przyznaję, że zdarza mi się ucieszyć, gdy któraś z pań odwoła wizytę (śmiech). Mam wtedy chwilę dla siebie. Nie spodziewałam się, że w rok po otwarciu gabinetu uda mi się aż tyle osiągnąć.

W środku czułam się fatalnie, ale do ludzi wychodziłam z uśmiechem. Starałam się zakryć cierpienie, żeby ktoś przypadkiem nie zapytał, co u mnie. Żeby mnie to nie rozłożyło na łopatki, bo od zawsze miałam w głowie przymus bycia silną. Bycia tą, która absolutnie nie może się przyznać do żadnej słabości

„Uda mi się”, też tak ciągle mówię o tym, co zrobiłam. Ujmujemy sobie, Polki są w tym mistrzyniami świata. Wypracowała to pani. Gratuluję! To robi ogromne wrażenie, zwłaszcza że działa pani z „koleżanką depresją” i „kolegą lękiem” za plecami. Pani praca polega na nieustannym kontakcie z ludźmi. Jak sobie pani radzi przy zaostrzeniach choroby?

Bywało, że przy silnych stanach lękowych bałam się wychodzić z domu. I nie wychodziłam. Blokowała mnie myśl, że coś mi się stanie, że zemdleję i nikt mi nie pomoże, nikt mnie nie zrozumie. Z czasem, gdy zaczęłam się oswajać z tą chorobą, zdałam sobie sprawę, że przebywanie wśród ludzi – mimo że to nie jest wtedy proste – pomaga mi zapanować nad chorobą. To może się wydawać absurdalne, ale u mnie się sprawdza. Gdy skupiam energię na innych, a nie na tym, co się dzieje w mojej głowie, trochę zapominam o swoich lękach. Wiem, że nie u wszystkich to tak działa.

Przy zakładaniu działalności było we mnie bardzo dużo lęku. Zastanawiałam się, co zrobię, gdy zapisze się kilkadziesiąt osób, a mnie dopadnie atak paniki, pojawią się stany lękowe albo depresja. Miałam ogromną obawę, że klientki tego nie zrozumieją. Wiem, jak choroba, z którą żyję, jest wciąż postrzegana w społeczeństwie. Część uważa, że to wymysły. Fanaberie tych, którym się nudzi. Świadomość społeczna rośnie, a jednak wciąż są ludzie, którzy potrafią kpić z depresji. Czy nie dlatego wielu zamyka się z nią w domach? Nie wyobrażam sobie tłumaczenia każdej klientce, że nie będę teraz przyjmowała, bo mam stany lękowe.

A rozmawia pani z klientkami w trakcie zabiegów?

Jeśli rozmowa się klei – jeśli czuję, że klientka jest otwarta i ma taką potrzebę – kontynuuję ją, ale przychodzą też panie, które chcą się wyciszyć się. Nie zagaduję ich.

Są też klientki, które mówią o swoich problemach, mam wtedy furtkę, żeby powiedzieć o własnych. Czasami czuję, że mówiąc o sobie, dodaję im otuchy. Te rozmowy uświadamiają mi, jak wiele osób ma problem ze stanami lękowymi, atakami paniki i depresją. Jednak nie każda chce o nich rozmawiać. Wiele wciąż czuje wstyd.

Wiele tych, które znam, czuje się niezrozumiana, również – a może głównie – przez osoby teoretycznie najbliższe. Ktoś, kogo dość dobrze znam, od lat choruje na depresję. Ani rodzice, ani rodzeństwo nie chcą nawet o tym słyszeć. W ich pojęciu choroba psychiczna to wstyd, więc udają, że problemu nie ma. Ojciec z lekceważeniem macha na niego ręką.

Dla mnie ta choroba też była czymś bardzo trudnym do akceptacji. Zawsze byłam osobą pełną życia, energiczną, uśmiechniętą, a tu nagle pojawiają się stany lękowe i depresja. Nie mogłam tego zrozumieć ani zaakceptować. Nie mogłam pogodzić się z tym, że nagle nie mam energii, żeby żyć tak intensywnie, jak do tego przywykłam.

Wykańczała mnie bezsenność. Tygodniami praktycznie nie spałam. Zasypiałam nad ranem, na godzinę, czasem dwie. W nocy nie byłam w stanie zmrużyć oka. Byłam załamana, że z osoby pełnej życia stałam się wrakiem człowieka. Gdy mówiłam komuś o swoich problemach, wielu trudno było uwierzyć, że właśnie mnie się to przytrafiło. Najgłupszym, co kiedykolwiek usłyszałam, było zdanie: „Ty, taka ładna, masz depresję?”. Wtedy stwierdzałam, że ludzie totalnie nie mają pojęcia o tej chorobie.

Uroda nie chroni.

Tylko wielu nie chce tego zrozumieć, dlatego zaczęłam przybierać maskę. W środku czułam się fatalnie, ale do ludzi wychodziłam z uśmiechem. Starałam się zakryć cierpienie, żeby ktoś przypadkiem nie zapytał, co u mnie. Żeby mnie to nie rozłożyło na łopatki, bo od zawsze miałam w głowie przymus bycia silną. Bycia tą, która absolutnie nie może się przyznać do żadnej słabości.

A mówi pani klientkom, że ma gorszy czas?

Bezpośrednio nie, nie każda to zrozumie.

Śmiałam się kiedyś do kolegi, że medycyna estetyczna jest już tak popularna, że może ja też zrobię sobie kurs i będę ostrzykiwać. Jego też to ubawiło. Powiedział: „Dorota, nie ma szans! Przecież ty będziesz mówiła ludziom, że są piękni i tego nie potrzebują”. Niby żartowaliśmy, ale dotarło do mnie, że tak właśnie jest. Nie byłabym wiarygodna jako pani od medycyny estetycznej

Wiem, że bardzo wcześnie – jako szesnastolatka – zaczęła pani zarabiać. Czym się pani wtedy zajmowała?

Zaczęłam pracować, bo wiedziałam, że rodzice nie są w stanie pomóc mi finansowo. To był mój wybór, moja decyzja. Poszłam do liceum, widziałam, że rówieśnicy żyją na innym poziomie. Czasem chciałam gdzieś z nimi wyjść, a to się przecież wiąże z wydatkami. Uznałam więc, że muszę zacząć zarabiać. Moją pierwszą pracą było roznoszenie ulotek, potem trafiłam do wspomnianej już pracy nad Wisłą. Początki nie były obiecujące, zarabiałam pięć złotych na godzinę.

Który to rok?

Czternaście lat temu, czyli 2009. Z czasem zwiększała się stawka godzinowa, po kilku latach dostałam prowizję, która rosła wraz z doświadczeniem i stażem. Ta praca towarzyszyła mi zawsze w okresie wakacyjnym. Oprócz tego przez dziesięć lat pracowałam jako niania, zajmowałam się też sprzątaniem, pracowałam w sklepie i jako kelnerka.

Słowo „wakacje” dla mnie nie istniało. Lato było czasem bardzo intensywnej pracy, siedem dni w tygodniu. Wiedziałam, że to zajęcia sezonowe, później zaczynają się studia, więc muszę zgromadzić tyle pieniędzy, żeby przez kolejny rok móc pracować mniej i mieć czas na naukę.

Żadnej pracy się nie bałam i w żadnej nie czułam się upokorzona. Wiedziałam, po co to wszystko robię, wiedziałam, że każde z tych zajęć zbliża mnie do osiągnięcia celu. Owszem, sprzątnie nie było spełnieniem moich marzeń. Czasem miałam dość, ale zawsze sobie powtarzałam: „Dasz radę. Jeszcze trochę i będziesz robić to, o czym marzysz”. Były momenty bardzo trudne, nie tylko chwile zwątpienia, ale obezwładniający brak wiary w to, że żyjąc z taką chorobą, będę w stanie osiągnąć swój cel. Bywało i tak, że nie wierzyłam, że jeszcze kiedykolwiek wrócę do tak zwanej normalności, że wrócę do siebie, czyli osoby, która jest pełna życia, której chce się działać. Bałam się, że ta choroba mnie zniszczy, ale potem znów sobie powtarzałam: „Daj sobie jeszcze jedną szansę. Choćby ostatnią”. I udało się. Jestem w szoku, że moje życie się tak ułożyło.

Przykro mi, nie ustąpię (śmiech). Nic się pani nie udało i nic się samo nie ułożyło. Pani o to walczyła, pani to zrobiła, pani ułożyła swoje życie, pomimo wieloletniej choroby.

Bardzo często słyszałam: „Udało ci się” albo – wypowiadane niemal jak zarzut – że jestem ładna, to mi się będzie w życiu powodziło. Nierzadko wiązało się to z niechęcią ze strony koleżanek, czego w ogóle nie rozumiałam, bo nigdy tak na siebie nie patrzyłam. Nie chodziłam z nimi na imprezy, studiowałam i pracowałam. Dziesięć lat między 20. a 30. rokiem życia to była jedna wielka ciężka praca. I zarobkowa, i nad sobą – oswajanie choroby. Wiem, że ona będzie ze mną przez całe życie, ale staram się z funkcjonować na tyle, na ile mogę.

Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że moje życie będzie wyglądało tak, jak wygląda dziś, to bym go wyśmiała. Zawsze podkreślam, że gdyby nie dom, w którym się urodziłam, nie byłabym osobą, którą jestem. Miałam trudne dzieciństwo.

Z jednej strony czuję w pani siłę do walki o siebie i swoją przyszłość – dla mnie to nie jest coś, co pojawia się znikąd. Z drugiej, napisała pani w mediach społecznościowych, że gdyby słuchała osób z najbliższego otoczenia, być może już by pani tu nie było. Co dał pani dom rodzinny?

Zahartował mnie. Musiałam w nim przetrwać. Mój tata jest alkoholikiem, a życie z ojcem alkoholikiem łatwe nie jest. To on był osobą, od której notorycznie słyszałam, że nic w życiu nie osiągnę, że jestem stracona, że mi się nie uda. Wiem, że to są słowa, które dostał od swojego taty. Powielił schemat. To on najskuteczniej podcinał mi skrzydła, ale we mnie zawsze był bunt i chęć pokazania mu, że wcale tak nie jest. Moje dzieciństwo było dalekie od sielanki.

Cieszę się, że mam rodzeństwo, wspieraliśmy się, bo mama była bardziej zaangażowana w życie ojca niż nasze. Nie dostawaliśmy od niej ciepła ani wyrozumiałości. Zawsze dobrze się uczyłam, a ona powtarzała tylko, że uczę się dla siebie. Teraz to wiem, ale jako dziecko chciałam usłyszeć, że jest ze mnie dumna, że się cieszy, chciałam poczuć, że mnie wspiera. Nigdy tego nie dostałam. Wyszłam z domu „połamana”, niepewna siebie, zagubiona. Nie wierzyłam w siebie.

A jednak pani próbowała.

Mam duszę sportowca. W wieku piętnastu lat zaczęłam trenować piłkę nożną – to ukształtowało mój charakter. Zawsze lubiłam się ruszać. Piłka wyszła spontanicznie, a wciągnęła mnie na siedem lat. Ona mi pokazała, że nieważne, ile razy się nie uda, ile razy się człowiek przewróci, warto wstać, otrzepać się i spróbować jeszcze raz. Sport uświadomił mi, że porażki są cenniejsze niż samo odniesienie sukcesu, bo to one prowadzą do właściwego miejsca. Zawsze będę podkreślać, że sport bardzo mi pomógł, pozwolił pozbyć się negatywnych emocji. Sporo ich było. Było cierpienie i niezrozumienie.

I głód miłości.

Ogromny. Piłka pozwoliła mi wyrzucić emocje, ale jeśli chodzi o głód miłości, czymś wspaniałym była dla mnie praca niani. To od dzieciaków, którymi się opiekowałam, dostałam prawdziwe morze bezwarunkowej miłości. Niby nieświadomie, a jednak zawsze bardzo mnie do nich ciągnęło. Kontakt z dziećmi był dla mnie jak plaster na ranę. Dużo mi dał.

A pani daje ludziom dotyk.

Wiem, że z boku – na nagraniach, które wrzucam do sieci – może to wyglądać tak, że okładam kogoś po twarzy (śmiech), ale dla klientki to bardzo przyjemne, relaksujące doświadczenie. Myślę, że wszyscy jesteśmy bardzo spragnieni dotyku i czułości. Aspekt estetyczny jest ważny, jednak wiele osób przychodzi do mnie ze względu na ukojenie.

 

Dorota Góra – fizjoterapeutka, z miłości do naturalnego piękna i uzdrawiającej mocy dotyku stworzyła „Ukoitherapy” – gabinet fizjoterapii estetycznej twarzy. Wykonuje japońskie masaże twarzy i terapię facemodelingu. Systematycznie bierze udział w kolejnych szkoleniach, bo poszerzanie wiedzy i podnoszenie kwalifikacji jest dla niej bardzo ważne.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: