Przejdź do treści

Anna Prokop: „Zabiegi na ciele widzimy gołym okiem, a efekt działań na psychice na początku bywa mało widoczny. W obu przypadkach da się jednak 'popsuć’ człowieka”

Anna Prokop, psycholożka kliniczna i psychoterapeutka integracyjna
Anna Prokop, psycholożka kliniczna i psychoterapeutka integracyjna / Fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Dlaczego wkurzamy się na terapeutę? Czy musimy go lubić? A co, jeżeli się w nim zakochamy? Na czym polega „praca głęboka” i dlaczego nie przejdziemy tego procesu z psychologiem? O to, co wydarza się za zamkniętymi drzwiami psychoterapeutów, czy terapia może nam zaszkodzić i o co chodzi w relacji pacjenta i terapeuty, zapytałam Annę Prokop, psycholożkę kliniczną i psychoterapeutkę integracyjną.

 

Alicja Cembrowska: „Byłam u trzech psychologów, u psychiatry i terapeutki. Nikt mi nie pomógł, w kolejnym gabinecie źle się czułam, terapeutka mnie nie słuchała”. Usłyszała pani kiedyś takie słowa od nowego pacjenta?

Anna Prokop: Bardzo często spotykam się z takimi opiniami, ale w pierwszej kolejności trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo ważne pytanie.

Jakie?

Co to jest pomoc? Jak rozumiemy to słowo? Zawsze powtarzam, że pomoc to nie jest wyręczanie kogoś w jego życiu. I to rozumienie, czym jest pomoc, jest również po stronie osoby, która się po nią zgłasza. Gdy trafia do mnie osoba, która porzuca kolejne terapie lub grupy terapeutyczne i mówi, że nic jej to nie dawało, nic się nie zmieniało, zdarza mi się użyć narzędzia, które nazywa się paradoksem. Mówię wtedy, być może trochę brutalnie, ale po to, żeby wzbudzić refleksję: „żeby coś nam pomogło, musimy dać na to zgodę”. Musimy zgodzić się na przejęcie odpowiedzialności za pracę nad sobą. Ktoś inny może stanąć na rzęsach, żeby nam pomóc, ale jeżeli my się na tę pomoc nie otworzymy, to faktycznie – nie zmieni się nic.

A ja też pomyślałam, że coraz więcej osób potrzebuje wsparcia psychicznego, ale jednocześnie nadal brakuje nam edukacji w tym zakresie. Więc szukamy na oślep, jesteśmy zagubieni. W takim stanie łatwo wejść do pierwszego lepszego gabinetu…

Niestety brakuje nam rozróżnienia zakresów kompetencji, usystematyzowanej i sformalizowanej ustawy i zarządzeń. I brakuje też odwagi, by mówić głośniej o tych, którzy zabierają się za pomaganie, a nie mają wystarczających kompetencji. Dlatego trudno nawet określić, czy te osoby, które zawiodły się na terapii, czy konsultacji z psychologiem, korzystały z usług profesjonalistów czy samozwańczych terapeutów lub tych, którzy po prostu uznali, że będą wsparciem psychologicznym.

Poppsychologia, doradztwo na Instagramie, polecanie afirmacji i powtarzania sobie, że jestem super. Oczywiście pozytywny wpis w mediach społecznościowych może poprawić humor czy skłonić do przemyśleń, gorzej, gdy ich autorzy przebranżawiają się nagle w duchowych przewodników.

Mamy stanowczo zbyt łagodne podejście do praktyk, które sugerują, że mają coś wspólnego z pomocą psychologiczną i psychoterapeutyczną. Wątpię, że takie osoby z pełną świadomością biorą odpowiedzialność za przejście z drugą osobą bardzo trudnego procesu korekty jego wnętrza, jego psychiki. Ja to porównuję do operacji chirurgicznej – zabiegi na ciele widzimy gołym okiem, a efekt działań na psychice na początku bywa mało widoczny.

W obu przypadkach da się jednak „popsuć” człowieka, mówiąc kolokwialnie. Narzędzia psychologiczne mają ogromną moc, prowadzą do odzyskania sprawczości, ale nie bójmy się tego nazwać – jest to bardzo silne oddziaływanie, za którym idą czasami bardzo duże zmiany w drugim człowieku. I tak samo, jak przy operacji – można pomóc lub zaszkodzić.

Zatem osoba, która nie jest wyposażona w odpowiednią wiedzę o mechanizmach biologicznych i temperamentalnych, o mózgu, o genetyce, o fizjologii, o psychologii, nie jest w stanie przeprowadzić operacji na psychice. Podczas pracy z pacjentem psychoterapeuta ma nie tylko opanowane te wszystkie poziomy, nie tylko widzi złość czy smutek, nie tylko słyszy o problemie, ale dostrzega tę osobę na wielu poziomach. Bierze pod uwagę każdą minutę tej relacji.

Porównania z operacją wydaje mi się celne, bo nie jest tak, że jeden lekarz wykona każdą operację. Ktoś się specjalizuje w przeszczepach, ktoś pracuje z mózgami, ktoś jest ekspertem od serc. Mam wrażenie, że w tej kwestii nie mamy wielu wątpliwości i jak boli nas brzuch, to wiemy, że prędzej pomoże nam gastrolog, niż kardiolog. W kwestiach psychicznych chyba trudniej nam określić, do kogo iść z codziennym smutkiem, a do kogo z traumą czy doświadczeniem przemocy. Do wyboru mamy psychologów, psychoterapeutów, psychiatrów.

Jestem fanką memów. Jeden szczególnie mnie ostatnio rozbawił. Na obrazku są dwie osoby, jedna tłumaczy różnicę między zawodem psychologa, psychiatry, psychoterapeuty. Tłumaczy, tłumaczy, na co druga osoba odpowiada: „Czyli?”. Oczywiście nie oznacza to, że nie powinniśmy o tym mówić, bo faktycznie nadal panuje w tym zakresie chaos informacyjny.

Psychiatra to osoba, która skończyła studia medyczne, jest lekarzem i od strony biologicznej zajmuje się leczeniem zaburzeń i chorób psychicznych. To psychiatra przepisuje leki i stawia diagnozy, na podstawie swojej wiedzy i umiejętności łączenia faktów, potrafi określić, co nie działa od strony biologicznej.

Psycholog to osoba, która skończyła 5 lat studiów jednolitych magisterskich i poznała od naukowej strony psychologiczne funkcjonowanie człowieka, w jakimś zakresie także fizjologiczne, zna nurty psychoterapii, umie rozpoznać diagnostycznie różne problemy i wie, do kogo dalej pokierować pacjenta z diagnozą, wskazać drogę na psychoterapię czy do ośrodka, który specjalizuje się w danym zakresie. W kwestii diagnostyki psychologowie po studiach psychologicznych najczęściej potrzebują skończyć jeszcze studia podyplomowe.

Co ważne, psycholog uczy się krótkoterminowych interwencji, które nie są głęboką pracą nad osobowością człowieka. To bardziej profilaktyczne oddziaływania, często rodzaj edukacji, pomoc w określeniu, co się z pacjentem dzieje, podsuwanie metod do radzenia sobie z lękiem czy stresem.

Z tego wynika, że jeżeli chcemy wykonać „głęboką pracę”, powinniśmy zgłosić się do psychoterapeuty, ale co to znaczy „głęboka praca”?

Praca głęboka to dostanie się do tego, czego nie widać, a co jest często źródłem występowania naszych problemów. I tutaj nie chodzi o problemy jednostkowe, bo na przykład mamy większy stres, cierpimy na bezsenność i nie radzimy sobie z napięciem. Chodzi o te stany, które towarzyszą nam latami, negatywnie wpływają na relacje, wyzwalają powtarzające się obciążające sytuacje, a także zaburzenia psychiczne, regularne napady lękowe, depresje. Tego rodzaju problemy najczęściej nie powstają w jeden dzień, nie biorą się z jednorazowego wydarzenia, ale z całej gamy czynników.

Psychoterapeuta to osoba, która po studiach, na przykład psychologicznych, idzie na czteroletnie studia podyplomowe i tam nie tylko pogłębia wiedzę ze studiów, ale wykonuje pracę własną. Przepracowuje siebie, żeby uczyć się, jak pracuje się na żywej tkance i jak w razie potrzeby dokonywać korekty. To bardzo trudny, odpowiedzialny i długotrwały proces.

Dostarcza narzędzi, odporności i umiejętności zadbania o siebie w kontakcie z pacjentem. Pacjent jest tutaj najważniejszy, ale konieczne jest nieustanne obserwowanie siebie w tej relacji i odpowiadanie na pytanie, co się ze mną dzieje. Tego wszystkiego nie można nauczyć się w 5 lat studiów czy na jakimś kursie.

Najpierw musimy zadać sobie pytanie, czy jesteśmy gotowi podjąć wyzwanie pracy nad sobą. Ludzie najczęściej nieświadomie obawiają się zmiany i to rodzi opór

W procesie terapeutycznym ważna jest wzajemna sympatia?

Na pewno konieczne jest zaufanie. Myślę, że dobrze by było, gdyby towarzyszyła temu sympatia, ale też to nie jest stacja docelowa. Praca nad sobą często zaczyna się nie od zysków, a kosztów – i nie chodzi tylko o pieniądze, a skontaktowanie się ze swoimi problemami i przeżycie trudnych emocji. Cierpliwość, że zmiany nastąpią i podniesie się komfort życia, jest po stronie pacjenta. Dlatego na początku te spotkania raczej nie są sympatyczne i miłe. Zawsze mówię: na terapii nie szukaj komfortu i odróżniaj go od poczucia bezpieczeństwa. Terapia musi być przestrzenią absolutnie bezpieczną, ale niekoniecznie komfortową. I to jest ta pierwsza praca do wykonania.

Pomyślałam, że zaproponowałam pani rozmowę o relacji z terapeutą, a to w pierwszej kolejności musi być relacja z samym sobą. Zaczyna się od tego, czy my w ogóle jesteśmy otwarci i gotowi podjąć to wyzwanie.

Ludzie najczęściej nieświadomie obawiają się zmiany i to rodzi opór. Oczekują, że być może ktoś dokona tej zmiany za nich albo da im złotą rybkę, która spełni życzenia. To jest często nieuświadomione, bo nam się wydaje, że chcemy zmiany, ale jednak z początku nie dociera do nas, że zmiana zawsze wiąże się z jakimiś stratami. Zmiana daje zyski, ale też coś odbiera. Decyzja o przejściu tego procesu to gotowość do włożenia wysiłku, wygenerowanie czasu, zasobów finansowych i emocjonalnych. I tutaj wrócę do pierwszego pytania, bo wydaje mi się, że opinie o terapiach i specjalistach, którzy nie pomagają, też mogą wynikać z oczekiwania, że pójdę do gabinetu i dostanę gotowe rozwiązanie, magicznie usunę z życia i zachowania złe rzeczy, ale jednocześnie zachowam status quo. A tak się nie da.

Żyjemy w tak ekspresowym świecie, że oczekujemy ekspresowych rozwiązań. Czy jeżeli terapeuta zauważa, że pacjent jest zamknięty na ten proces i czeka na wręczenie tego złotego środka na wszystkie problemy, może zrezygnować z terapii?

Terapeuta pomaga raczej pacjentowi przybliżyć się do jego motywacji, próbuje rozpracować tę niechęć i niegotowość do zmiany. Jednak rzeczywiście zdarza się i w dobrej, odpowiedzialnej, pełnej zaufania, otwartości i autentyczności relacji, że trzeba powiedzieć stop. To moment, w którym zaczyna się walka między zachowaniem status quo a zmianą. Amerykański psycholog i psychoterapeuta Carl Rogers zauważał, że najwidoczniej pacjent uznaje, że w tym momencie przerwanie terapii jest lepsze i terapeuta nie powinien stosować nacisków. Nawet jeżeli wynikają z dobrych chęci i są szczerą potrzebą pomocy, żeby pacjenta wyciągnąć z jego stanu.

Spotkałam w swojej karierze osoby, którym udzielono pomocy, podpowiedzi, zasugerowano rozwiązanie na terapii. Te osoby się do tego zastosowały wbrew swojej gotowości i paradoksalnie pogorszyły swoje funkcjonowanie. A to jest tak, że żeby coś zabrać, trzeba takiej osobie najpierw coś dać, żeby miała się na czym oprzeć. Można zrobić krzywdę za długą, za szybką, za mocną, za bardzo sugerującą interwencją.

Poda pani przykład takiego pogorszenia sytuacji?

W latach 90. i na początku dwutysięcznych, gdy rozwijała się psychoterapia uzależnień z powodu braku specjalistów, zatrudniano w ośrodkach i poradniach uzależnień instruktorów terapii. Były to osoby uzależnione lub współuzależnione, które przeszły terapię, ale niekoniecznie skończyły studia. Mogły podjąć studium terapii uzależnień i stawały się takimi społecznymi przewodnikami.

Skojarzyło mi się z asystentami zdrowienia.

Tak, to bardzo podobna funkcja. Instruktor czy asystent dzieli się swoimi doświadczeniami i to również bywa wartościowe, ale nie ma narzędzi do pracy terapeutycznej. Niestety czasami instruktorzy terapii z powodu braku specjalistów byli zatrudniani do prowadzenia psychoterapii w poradniach uzależnień. Przejęłam grupę, w której instruktorka, zamiast skupić się na edukacji prowadziła psychoterapię. Najbardziej w pamięci utkwiły mi dwie pacjentki współuzależnione, które pod wpływem bardzo dużej dyrektywności ze strony prowadzącej i przez zalecenia, co powinny zrobić ze swoim życiem, niestety pogorszyły swoją sytuację.

Chodziło o mocną sugestię, że powinny odejść od mężów alkoholików. Efekt był taki, że panie w wieku 50 lat, przez ostatnie 30 lat całkowicie zależne i utrzymywane przez partnerów, obudziły się z ręką w nocniku. Owszem, mężowie byli destrukcyjni, ale po zerwaniu małżeństwa te panie nadal utrzymywały z nimi relacje, tylko w jeszcze gorszej pozycji. Było to zalecenie absolutnie nieodpowiedzialne, pacjentki nie były gotowe na taki krok. Dla osoby niedoświadczonej i nieprzygotowanej do holistycznego przyglądania się takim sytuacjom zapewne wszystko wydawało się lepsze niż życie z alkoholikiem, ale to tak nie działa.

Spotkałam w swojej karierze osoby, którym udzielono pomocy, podpowiedzi, zasugerowano rozwiązanie na terapii. Te osoby się do tego zastosowały wbrew swojej gotowości i paradoksalnie pogorszyły swoje funkcjonowanie

Można uzależnić się od terapeuty i zacząć traktować go jak wyrocznię?

To bardzo skomplikowana kwestia ludzkiej psychiki. Osoba z wiedzą psychoterapeutyczną taką ewentualność potrafi rozwiązać – chyba że sama wpadła w pułapkę, uważa się za wszechwiedzącego mistrza i straciła łączność ze sobą, bo niestety i tak się zdarza. Wtedy może jedynie pogłębić problem, łaknąc uwagi pacjenta i oczekiwać uwielbienia.

Pacjenci mają różny poziom dojrzałości. Lubię się w tym przypadku odwoływać do teorii transakcyjnej, w której rozróżniamy psychikę człowieka na trzech poziomach: superego – rodzica, id – dziecka i ego – dorosłego. Ego to zdrowy zasób świadomości. Zbiór doświadczeń z całego życia. Poziom, który pomaga dokonać wyboru, obrać kierunek i podjąć decyzję.

Problematyka danej osoby najczęściej zawiera się w słabym ego – minimalnym, nierozwiniętym w dostateczny sposób. Tam też dochodzi do konfliktu między powinnościami, przymusem, krytykiem wewnętrznym, który jest usytuowany w superego – w rodzicu i rozwydrzonym, okaleczonym, lękowym, wycofującym się dziecku. Osoba trafiająca z problemem do osoby pomagającej najczęściej jest w pewnego rodzaju regresie z niedostatecznymi filarami, zasobami, żeby sobie pomóc. Naturalne i normalne jest zatem, że na początku pacjent szuka przewodnika, ale musimy mieć świadomość, że w pewnym sensie, na poziomie emocji, jest to osoba niedojrzała. Nie ma co zatem oczekiwać, że ona od razu weźmie odpowiedzialność. Trzeba do tego podejść umiejętnie, nie zastąpić dorosłego, a towarzyszyć w drodze do tego, żeby pacjent zaczął być sam dla siebie autorytetem. Powtórzę, że w tym procesie konieczne są naprawdę zaawansowane umiejętności, żeby nie uwikłać takiej osoby i doprowadzić do tego, że ona w pewnym momencie nie będzie potrzebowała trzymać się za rękę, tylko ruszy sama.

W tym procesie jak rozumiem, będą pojawiać się zwątpienie, wątpliwości, spadki nastroju, a nawet chęć rezygnacji. To reakcje obronne przed zmianą?

Również, ale ponownie przypomniał mi się jeden mem, na którym terapeutka mówi do pacjenta: nareszcie się pan na mnie zezłościł. Pokazywanie takich emocji jest oznaką zaufania i paradoksalnie bezpieczeństwa w relacji. Jeżeli pacjent w tak skośnej relacji – bo czy chcemy tego, czy nie i jak bardzo podchodzimy do niej humanistycznie, to ona jest skośna – odważa się na wyrażenie emocji nieprzychylnych społecznie, nieakceptowanych, trudnych, to pozostaje się cieszyć. Nie jest to miłe ani dla terapeuty, ani pacjenta, ale jednak niezbędne, żeby pacjent nauczył się realizować siebie w relacji z kimś innym w różnych odsłonach swoich emocji. Nieprzyjemne stany są też cudownym materiałem do przyglądania się i dyskutowania, a także przeżywania, okazywania sprzeciwu, uczenia się, jak te trudne emocje wyrażać świadomie i asertywnie.

Można się zakochać w osobie, która z wyrozumiałością zaakceptuje nas w całości i poświęci uwagę. Trafiłam kilka razy na relacje ludzi, którzy twierdzili, że zakochali się w terapeucie.

Wróćmy do analizy transakcyjnej. Mówimy o zakochaniu romantycznym, ale każde zakochanie romantyczne ma jakąś genezę. Pierwszą miłością, którą czujemy, jest miłość do rodzica. To matryca miłości i budowania ciepłych uczuć do drugiej osoby. Każdy człowiek ma w sobie różnego rodzaju konflikty, deficyty, odrzucenia i później powtarzamy to w relacjach – romantycznych, przyjacielskich, ale także w relacji z terapeutą. Przypomnijmy, że terapia nie trwa tydzień. To miesiące, nieraz lata, więc prawdopodobnie na którymś etapie ujawnią się nasze schematy – dlatego możemy terapeutę odrzucić, bać się go, ale również się w nim zakochać. Pierwowzorem tych zachowań jest relacja rodzicem, z obiektem pierwotnym miłości. Łatwo pomylić ten rodzaj zakochania z zakochaniem romantycznym.

Najgorzej, gdy osoba pomagająca jest niedojrzała i nie umie obserwować tego przeniesienia, bo też może w niej nastąpić uwielbienie dla pacjenta, a może i nawet zauroczenie. I mamy wybuch. Dwójka dzieci, które wchodzą w relację nieprofesjonalną, odpływają od pomagania i omawiania, co się dzieje i przechodzą do mocniejszego uczucia.

Możemy na terapii się wypłakać, wypluć i wyrzucić z siebie wszystko, a potem wstać, otrzepać się, otrzeć łzy. Wyjść i zapomnieć. Uciekać dalej, pogrążać się w destrukcyjnych schematach. Wtedy terapia jest bez sensu

Wspomniała pani o deficytach, czy zatem jest tak, że jest jakaś grupa, która ma większą tendencję do zauroczenia się terapeutą?

Taką tendencję mogą wykazywać osoby o skrajnie niedojrzałej, niezintegrowanej osobowości, ale ponownie jest to bardzo skomplikowane. Czasami osoby, które wydają się świetnie funkcjonujące w życiu prywatnym i zawodowym, nauczyły się, jak być stabilnymi i w wymiarze społecznym działają rewelacyjnie. Jednak bardzo głęboko mają ukrytą swoją małą dziewczynkę lub małego chłopczyka i jak druga osoba jest cierpliwa, akceptująca, stworzy przestrzeń bezpieczną, to taka osoba w końcu dociera do tego wnętrza, do schowanych uczuć i emocji. Wtedy również może dojść do pomylenia radości i wdzięczności z miłością. Ogromną rolę odgrywa tutaj terapeuta. Musi pacjenta przez to przeprowadzić i uświadomić, że nie da się w dorosłym życiu spotkać kogoś, kto będzie go kochał tak samo, jak mama czy tata, a także, że nie każdy, kto okaże mi ciepło i szacunek to „ten jedyny” czy „ta jedyna”, która będzie ze mną już na zawsze.

Są też osoby, które twierdzą, że „są odporne na terapię”. Jedna psycholożka opowiedziała mi, że miała pacjentkę, która na wejściu ogłosiła: „byłam już w pięciu gabinetach i nikomu nie udało się mnie złamać, może pani się uda”.

Może być to schemat zwalczania wszystkiego, co wpływa na dobrostan. To też często powiązane jest z przekonaniem, że mi się nie może udać. Najgorsze, co można zrobić, to wejść w tę walkę i prawdopodobnie pięciu poprzednich psychologów w to weszło.

Pani, z którą ja rozmawiałam, odpowiedziała: „nie jestem od tego, żeby kogokolwiek łamać, jesteśmy tu dla ciebie”. Bo właśnie, przecież to wszystko, o czym rozmawiamy, człowiek robi dla siebie. A przynajmniej powinno tak być.

Jedna ważna uwaga: niekoniecznie chcemy tego, co zgłaszamy. Nieraz wydaje nam się, że czegoś chcemy i szukamy potwierdzenia. Po stronie terapeuty jest decyzja, czy wejdzie w punkt widzenia pacjenta i pozwoli na używanie mechanizmów niedojrzałych i destrukcyjnych. I tutaj bardzo istotny jest ten element ochrony siebie jako terapeuty i niewtórowanie dysfunkcyjnym schematom. Psycholożka cytowana przez panią przytomnie nie podjęła rękawicy. Zasygnalizowała, że może być z pacjentką, przyglądać się, pomóc zrozumieć, dlaczego wyzywa na pojedynek ludzi, którzy ją otaczają, bo najpewniej to nie dotyczyło tylko terapeutów. Teraz pacjentka decyduje: przyjmuje szansę, żeby zmienić ten aspekt lub dalej szuka rywali.

Ale niektórzy uważają, że tacy już są i nic nie da się zmienić.

Moim pacjentom z grupy terapeutycznej często przywołuję taką metaforę. To, co nas spotyka w życiu, jest jak wór, który obciąża, uwiera, utrudnia swobodne poruszanie się. Celem terapii jest zdjęcie tego wora. Nie wyrzucenie go i zapomnienie. Byłoby to bezsensowne. Musimy zaakceptować, że ten wór to ważna część nas samych. Można go przebudować, zrobić z niego filar lub laskę, na której się podeprzemy. Cierpienie, żal po stracie, żałoba, trauma – my naprawdę możemy wiele się z tych doświadczeń nauczyć. One nie są przyjemne, ale nie da się ich uniknąć. Da się natomiast nauczyć, jak je przeżywać, jak dźwigać, jak rozumieć.

Gdy jesteśmy po swojej stronie, w bliskiej relacji z naszymi emocjami, jesteśmy w stanie poradzić sobie i z radościami, i smutkami. Możemy przeżywać cały wymiar swojego życia.

Terapia może nam w tej nauce pomóc, ale niezbędna jest praca własna.

Oczywiście, możemy na terapii się wypłakać, wypluć i wyrzucić z siebie wszystko, a potem wstać, otrzepać się, otrzeć łzy. Wyjść i zapomnieć. Uciekać dalej, pogrążać się w destrukcyjnych schematach. Wtedy terapia jest bez sensu. To strata czasu i pieniędzy.

Terapia ma wesprzeć nas w refleksji, zatrzymaniu się, zastanowieniu. Czy wiem, o co mi chodzi? Potrafię określić, co sprawia, że czuję się źle? Dostrzegam choć trochę odpowiedzialności po swojej stronie? Czy rozumiem, że mam wpływ na swoje życie i na zmianę? Myślenie, notowanie, przygotowywanie się do sesji, analizowanie to jest praca własna. Oczekiwanie, że zrobi to za nas terapeuta, nie prowadzi do niczego. I tę pracę własną wykonuje też specjalista. Musi mieć pokorę, wiedzieć, że nie jest bogiem i wyrocznią, utrzymywać kontakt z samym sobą i się szkolić. Jeżeli w gabinecie spotykają się dwie osoby, które spełniają te warunki, komunikują się i ruszają w podróż w tym samym kierunku, to poradzą sobie z przeciwnościami i wszystkimi nieprzewidzianymi przystankami.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: