Przejdź do treści

„Latałam z wywieszonym jęzorem, nie lubiłam siebie i jeszcze sobie dowalałam, że jestem beznadziejna”. O wychodzeniu z depresji i pracoholizmu opowiada Dagny Kurdwanowska

Dagny Kurdwanowska / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Nie jestem osobą od dawania złotych rad. Sądzę, że wszyscy mamy już dość porad typu: „Bądź grzeczna, bądź inna, bądź lepszą wersją siebie”. Mamy w sobie wszystko, co jest nam potrzebne – twierdzi Dagny Kurdwanowska, która wyszła z pracoholizmu, lęków i głębokiej depresji. Swoje doświadczenia opisała w książce „Uważna, czuła i odważna. Jak pielęgnować w sobie dobro”.

 

Ewa Podsiadły-Natorska: Pani książkę otwiera motto. To rozmowa… dwóch kur z rysunku Marty Zabłockiej, które mówią do siebie: „Chciałabym być szczęśliwa” – „To bądź”. Tak się da?

Dagny Kurdwanowska: Gdy zobaczyłam ten rysunek, zaczęłam się zastanawiać, co takiego w moim życiu musiałoby się wydarzyć, żebym mogła powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Dla mnie ten dialog kur jest o tym, że często strasznie narzekamy: „Nie jestem szczęśliwa albo chciałabym być szczęśliwa, ale coś ciągle staje mi na drodze”. A to są wymówki, żeby nic nie zmieniać. Słowa „to bądź” oznaczają: „zrób coś, żeby faktycznie poczuć się szczęśliwą i przestań sobie wmawiać, że nie możesz, że to przez innych nie jesteś szczęśliwa”. W tym sensie ten rysunek Marty jest dla mnie o braniu odpowiedzialności za siebie i swoje życie.

A jak było u pani?

W książce piszę o „nawyku marudzenia”, a nawet o uzależnieniu się od marudzenia. Tak było ze mną. Bo dosyć łatwo powiedzieć sobie, że się nie da.

Najłatwiej.

Dokładnie. Często mamy „świetne” powody, dla których pewnych rzeczy nie robimy. One wydają się nam racjonalne i sensowne, ale powodują, że nie próbujemy nic zmienić. Ja w pewnym momencie byłam już tak przemęczona, zagoniona i skoncentrowana na różnych formach ucieczki – bo pracoholizm jest formą ucieczki przed życiem – że bardzo trudno było mi myśleć o zmianie. Nie umiałam wziąć odpowiedzialności za siebie; to jest zawsze najtrudniejsza część. Wymaga skonfrontowania się ze swoimi słabościami, lękami, z własnymi decyzjami. Bardzo trudno jest spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: „Podejmuję złe decyzje, szkodzę sobie, to nie inni są winni, to nie ktoś mi coś robi, tylko ja to sobie robię. To ja za dużo pracuję, nie dbam o siebie, jem nie to, co powinnam”. To moment, który wymaga wiele odwagi i uważności, żeby nie wejść w inne zapętlenie – poczucia beznadziejności, poczucia winy czy przekonania o własnej bezużyteczności. Kiedy już się na to zdecydujemy, potrzebujemy podejść do siebie właśnie z uważnością, czułością, zrozumieniem, akceptacją.

W którym momencie swojego życia poczuła pani, że gorzej już chyba być nie może?

Mama z tatą i babcią chorowali od kilku lat. Przyszedł moment, kiedy nastąpiło pogorszenie zdrowia całej trójki. Oni mieszkali w Trójmieście, a ja w Warszawie. Praca dawała mi satysfakcję, choć dużo w tym było ucieczki, czyli pracoholizmu, więc ciągle byłam zmęczona. No i miałam dobrą wymówkę, żeby czegoś nie robić w Trójmieście, bo przecież mam tyle bardzo ważnej roboty, że już na nic innego nie mam czasu. Jednocześnie miałam coraz mniej sił, również psychicznych, bo pracoholizm to potwornie wypalający nałóg. Nie ma w nim miejsca na odpoczynek, ba, nawet nie można o nim myśleć, bo odpoczynek powoduje poczucie winy. Tak samo jak relaks. Nie można się zrelaksować, trzeba być ciągle głową w pracy. A druga rzecz, że któregoś dnia, przyjeżdżając do rodziców, odkryłam, że moja mama tylko udawała, mówiąc mi, że wszystko jest świetnie i że daje sobie radę. Przez telefon łatwo udawać.

Dlaczego to robiła?

Bo nie chciała mnie martwić. W listopadzie 2018 roku przyjechałam do Trójmiasta i z przerażeniem odkryłam, że moja mama nie daje rady – chorowała na nowotwór. A skoro tak jest, to musi być ktoś, kto jej pomoże. Czułam, że to jest moja rola, żeby się zająć tą trójką – i to mnie przeraziło. Nie wiedziałam, co mam zrobić, człowiek nie jest na coś takiego przygotowany. Miałam też przez większość życia trudne relacje z rodzicami. Tata pił, mama była współuzależniona. Robiłam co w mojej mocy, żeby uciec z domu, a teraz miałam wrócić, żeby się nimi opiekować. Byłam ciężko przerażona tą sytuacją.

Pani była wtedy jedynym opiekunem?

Tak. Zaczęłam od poszukiwania osoby do pomocy, ale okazało się, że znaleźć kogoś, kto zaopiekowałby się przez kilka godzin dziennie trójką chorych ludzi, to misja niewykonalna. Bo albo ktoś nie chciał, albo żądał takich pieniędzy, że nie było szansy, żeby mu tyle zapłacić. I jak miałam tym wszystkim zarządzać z Warszawy? Czy będę musiała wrócić do Trójmiasta, do którego nie chciałam przecież wracać? Czy mam zostawić pracę? Kto mi pomoże? Strasznie się miotałam.

Co pani zrobiła?

Pracowałam wtedy w fundacji Sukcesu Pisanego Szminką. Próbowałyśmy z moimi szefowymi wymyślić sposób, żebym mogła to wszystko ze sobą pogodzić, np. tydzień jestem w Trójmieście, a tydzień w Warszawie. I być może to by się udało, gdybym zaczęła to wszystko ogarniać z rok wcześniej, żeby pewne rzeczy mieć ułożone, kiedy przyjdzie kryzys. A że ja zaczęłam się za to zabierać w kryzysie, to wyszła z tego dla mnie dodatkowa szarpanina. Czekałam z mamą na chemioterapii, która trwa kilka godzin, a bombardowały mnie telefony. Nie mogłam nic załatwić w trakcie, więc w stresie wracałam po kilku godzinach do domu i siadałam do komputera, po czym nadrabiałam wszystko, co było do nadrobienia. Ponieważ byłam w kiepskiej formie psychicznej, to wszystko mnie kosztowało dużo więcej. Trwało to kilka miesięcy, aż doszłam do punktu, w którym obudziłam się rano, w Warszawie, i pomyślałam: „Może dziś nie wstanę z łóżka? Tak sobie poleżę, w sumie co by się stało? Nie ma sensu, żebym wstawała”.

I wstała pani?

Ostatnim wysiłkiem zdecydowałam się na to, żeby z tego łóżka jednak się ruszyć. To była jednak syrena alarmowa. Zapaliło mi się światełko, że to jest stan, w którym muszę iść do lekarza, bo dzieje się coś bardzo niedobrego. Miałam to szczęście, że moje szefowe pozytywnie na wszystko zareagowały.

Myśli pani, że widziały, co się z panią dzieje?

Myślę, że widziały, że coś się ze mną dzieje, ale ja też świetnie udawałam, tak jak wcześniej udawała moja mama. Myślę, że widziały u mnie bardzo mocną zadyszkę – to, że coraz gorzej wykonuję zadania i nie wyrabiam się z różnymi rzeczami. One same powiedziały: „Słuchaj, ten lekarz to jest bardzo dobry kierunek”. Poszłam więc do psychiatry. Rozmowa trwała prawie godzinę i lekarz szybko mi powiedział, że to depresja. I żeby z niej wyjść, potrzebne są leki. Zresztą ja sama czułam, że to jest potrzebne. Wzięłam leki, dostałam zwolnienie i poszłam pogadać z szefowymi, co dalej.

Często mamy "świetne" powody, dla których pewnych rzeczy nie robimy. One wydają się nam racjonalne i sensowne, ale powodują, że nie próbujemy niczego zmienić. Ja w pewnym momencie byłam już tak przemęczona, zagoniona i skoncentrowana na różnych formach ucieczki – bo pracoholizm jest formą ucieczki przed życiem – że bardzo trudno było mi myśleć o zmianie

Co zaproponowały?

„Jedź nad morze do rodziców. Zorientuj się, co dalej chcesz z tym wszystkim zrobić. Czy chcesz wrócić na część etatu itp.”. Jestem im wdzięczna za wsparcie, które mi wtedy dały. Pojechałam nad to morze. Zajęło mi miesiąc, żebym mogła stanąć na nogi, bo leki zaczynają działać mniej więcej po takim czasie. Potem zakasałam rękawy i zaczęłam powoli wszystko układać. Wspierał mnie mój partner; gdy na tydzień wracałam do Warszawy, żeby odpocząć, on w tym czasie był z moimi rodzicami i babcią. Układanie tej całej opieki to była nauka na bieżąco. Mamą opiekowało się Hospicjum Dutkiewicza (w Gdańsku – przyp. red.), a hospicjum, gdy zajmuje się pacjentem, to opiekuje się też rodziną, więc mogłam skorzystać z opieki psychologicznej.

Jedną z rad psycholożki Agnieszki Paczkowskiej było to, żeby głośno mówić, co się dzieje i czego doświadczam. Ona wytłumaczyła mi to tak, że jeżeli będę o tym mówić, to raz, odciążę samą siebie i dwa, być może znajdą się osoby, które to przeczytają. Zaczęłam więc pisać o tym na Facebooku. Po każdym poście miałam ogromny odzew od ludzi, którzy mówili: „Jak potrzebujesz zawieźć mamę na badania, to dzwoń”. „Jak potrzebujesz pieniędzy, nie bój się dać znać”. A niektórzy po prostu wspierali mnie słowem. Za tę opiekę jestem ogromnie wdzięczna do dziś i staram się wspierać Hospicjum Dutkiewicza i Fundację Hospicyjną jako wolontariuszka. Teraz wszelkimi sposobami nagłaśniam budowę Centrum Opieki Wytchnieniowej w Gdańsku, które może pomóc tysiącom opiekunów rodzinnych na Pomorzu. Budowa trwa, ale brakuje wciąż półtora miliona złotych do spięcia budżetu.

Psychogerontologia – kiedy się pojawiła?

W międzyczasie zapisałam się na studia psychogerontologiczne (badające jakość życia seniorów – przy. red.), to była potrzebna mi specjalistyczna wiedza. Zaczęłam się już wtedy psychicznie wzmacniać. Bo nie uciekłam i nie powiedziałam: „Nie umiem, nie wiem, nie chcę, nie potrafię, nie dam rady”.

Pani książka „Uważna, czuła i odważna. Jak pielęgnować w sobie dobro” to w żadnym wypadku nie jest poradnik. I dobrze.

Też tak myślę (śmiech).

Ale koncepcja książki zmieniała się kilkukrotnie. Pisała pani, ale nie wychodziło to tak, jak by pani sobie tego życzyła.

Od początku wiedziałam, że to nie będzie poradnik. Po prostu chciałam podzielić się swoim doświadczeniem, opowiedzieć o nim, ale z zastrzeżeniem, że każdy z nas jest inny, więc to, co się sprawdziło w moim przypadku, sprawdziło się w MOIM przypadku. Natomiast z kobiety, która latała z wywieszonym jęzorem, która siebie nie lubi i jeszcze sobie dowala, że jest beznadziejna, doszłam do punktu, w którym całkiem już siebie lubię. Potrafię być uważna, czuła i z wrażliwością podejść do swoich potrzeb. Pomyślałam, że warto się tym podzielić, bo takich zagonionych kobiet jest więcej. Nie czułam się jednak od dawania złotych rad – zrób to tak albo tak. Pomyślałam, że podzielę się inspiracjami i narzędziami, które przez lata poznawałam w swojej pracy, ale i na terapii. Tak, żeby każda czytelniczka miała możliwość znalezienia swoich odpowiedzi i swoich sposobów.

To było kilka lat terapii?

Tak, terapia pokazała mi, jaka jest siła samodzielnej pracy. W mojej książce są ćwiczenia, dzięki którym można lepiej poznać siebie. Sądzę, że wszyscy mamy już dość porad typu: „Bądź grzeczna, bądź inna, bądź lepszą wersją siebie”. Mamy w sobie wszystko, co jest nam potrzebne. A odpowiedzi na najważniejsze pytania mogą zmieniać się na różnych etapach naszego życia. Jednak już samo to, że damy sobie czas, zauważymy siebie i spróbujemy sobie na te pytania odpowiedzieć, spowoduje, że za tym pójdą zmiany. Zmiana będzie efektem, a nie celem samym w sobie. Wiele kobiet myśli: „Jak się zmienię, to dopiero wtedy będę taka, jak trzeba”. Czyli jaka?

Pisze pani dużo o tym, że trzeba skupić się na tym, jakie jesteśmy tu i teraz. Nie, jakie mamy czy powinnyśmy być. To ma być podróż w głąb siebie. Rozumiem, że pani taką podróż odbyła.

Owszem, między innymi właśnie na terapii, choć byłam na niej z przerwami. Na początku lat 2000 to była terapia dla DDA (dorosłych dzieci alkoholików – przyp. red.). Potem z terapii wychodziłam, wracałam, znowu wychodziłam. Tak naprawdę ta praca nigdy się nie kończy. Do niektórych rzeczy terapeuta jest niezbędny, żeby móc przez pewne sytuacje przejść bezpiecznie – np. przez traumy, ale mnóstwo rzeczy możemy zrobić sami. Ja właściwie cały czas jestem w podróży. I to jest ta filozofia pielęgnowania w sobie dobra, czyli pielęgnowania tego, jakie jesteśmy w danym momencie. Pielęgnowanie w sobie dobra to dbałość o siebie w spojrzeniu całościowym.

Czuje pani teraz wewnętrzny spokój? Ma poczucie, że w pani życiu wszystko jest w porządku?

Mam w tej chwili poczucie, że rzeczy są na swoim miejscu. Że w kryzysie – bo kryzysy zawsze się zdarzają – umiem sobie poradzić i że gdy przyjdzie kolejny kryzys, będę szukać rozwiązań, a jak mi samej nie wyjdzie, to poproszę kogoś o pomoc. Mam poczucie, że już umiem sobie poradzić w trudnych sytuacjach. To mi daje pewien rodzaj równowagi, który można nazwać spokojem. Ale spokój kojarzy się z wyciszeniem, a przecież codziennie doświadczamy różnych emocji. Dzisiaj od rana przeżyłam już irytację, zmęczenie i radość, więc trudno mówić o spokoju, jednak już nie myślę: „Zirytowałam się, znowu coś źle zrobiłam, jestem beznadziejna”.

Tak naprawdę ta praca nigdy się nie kończy. (...) To jest filozofia pielęgnowania w sobie dobra, czyli pielęgnowania tego, jakie jesteśmy w danym momencie. Pielęgnowanie w sobie dobra to dbałość o siebie w spojrzeniu całościowym

A takie myśli kiedyś były?

Tak. Wmawiałam sobie, że takie emocje są niedobre. „Czemu ja się tak zirytowałam? To bez sensu!”. A teraz myślę: „Dobra, zirytowałam się, widocznie miałam powód”. Obserwuję swoje emocje, nazywam je i akceptuję. Dzięki temu nie zanurzam się w irytacji przez pół dnia, nie pozwalam, żeby wysysała ze mnie energię.

Czy już pani wie, jakie źródło miało negatywne postrzeganie siebie?

To jest bardzo trudne pytanie w tym sensie, że odpowiedź jest skomplikowana. Bo to nigdy nie jest jedna przyczyna. W moim przypadku na pewno wpływ miało to, że mój tata jest alkoholikiem. Pił, od kiedy byłam dzieckiem. Ten ślad przekazywany jest potem z pokolenia na pokolenie; mój dziadek też był alkoholikiem. U mnie w rodzinie kobiety były mega zadaniowe, samodzielne, bo musiały zawsze liczyć na siebie. Musiały być twarde, a poczucie własnej wartości budowały przez to, że coś dobrze zrobiły. Babcia nie pracowała, była gospodynią domową, ale mama już tak; dla niej praca zawsze była bardzo ważna, bo tam czuła, że jest potrzebna, że się do czegoś nadaje. Babcia z kolei robiła to samo, ale na poziomie dbania o dom – nie było opcji, żeby odpuściła mycie okien przed świętami, bo to by znaczyło, że jest złą gospodynią. Raz skończyło się to złamaniem nogi, bo weszła sama na rozchwianą drabinę. Potem długo sobie powtarzała, że to jej wina, że jest bezużyteczna i zamiast usiąść, dać się nodze zrosnąć i wygoić, próbowała z tym gipsem sprzątać. Szaleństwo. U mnie poszło z kolei w osiągnięcia, które miały wyznaczać moje dobre myślenie o sobie. Dobre oceny oznaczają, że jesteś dobra, złe – że jesteś beznadziejna. Z tym się rośnie i u mnie w skończyło się pracoholizmem, bo praca była wzmocnieniem pewności siebie. Bardzo złudnym, bo wtedy poczucie własnej wartości jest zależne od zewnętrznych pochwał, a nie od tego, co się czuje i myśli na swój temat.

Ostatnio dużo edukuję się na temat stosunkowo nowej dziedziny, czyli ADHD u dorosłych. Gdy zrobiłam test, okazało się, że to również moja przypadłość.

Czym się to objawia?

Stereotypowo wydaje nam się, że ADHD to przypadłość dzieci, że przejawia się w nadpobudliwości ruchowej. A tymczasem można być bardzo spokojnym introwertykiem i mieć ADHD. Nadpobudliwość ruchowa u dorosłych kobiet może się objawiać na przykład tym, że obgryzają paznokcie, bawią się włosami, skubią sobie brwi palcami, drapią się. Ale kobiety częściej mają nadpobudliwość myśli. Zaczynają 10 zadań i żadnego nie potrafią skończyć, bo ciągle coś je rozprasza. Mogą ciągle gubić klucze albo portfel, zamyślają się (kiedyś mówiło się, że myślą o niebieskich migdałach), miewają poważne problemy finansowe, bo robią impulsywne zakupy i zapominają o płaceniu rachunków.

Z kolei gdy robią coś naprawdę ciekawego, wpadają w tzw. hiperfokus i zapominają o bożym świecie. Wiele osób może pomyśleć, że to przecież zwykłe roztrzepanie, ale z roztrzepaniem można sobie poradzić prostymi sposobami, a w przypadku ADHD mózg funkcjonuje inaczej i powoduje, że skończenie prostego zadania jest niemożliwe. ADHD u dorosłych kobiet to także nerwica lękowa, depresja i bardzo złe mniemanie na swój temat. Dla osób dorosłych z ADHD charakterystyczne są też nałogi.

U pani był pracoholizm…

Tak. Teraz już wiem, że nie wolno myśleć o sobie: „przesadzam”, tylko zaakceptować to, że czuję się, jak się czuję. Nie ma czegoś takiego jak negatywne emocje. Jeśli odczuwasz jakieś emocje, to z jakiegoś powodu. I to, co możesz zrobić, to się im przyjrzeć. Jeżeli nie czujesz się na siłach zrobić tego sama, to warto skorzystać z pomocy specjalisty – coacha, psychologa albo psychiatry. Jeżeli wykona się już ten krok, to pojawia się poczucie wzięcia odpowiedzialności za siebie, poczucie sprawczości i zauważenia siebie. Dalej to zaprocentuje.

Wesprzyj budowę Centrum Opieki Wytchnieniowej w Gdańsku tutaj.

Dagny Kurdwanowska – ur. 1978, psychogerontolożka, autorka, okazjonalnie dziennikarka, związana z Biblioteką Sopocką pełni rolę bibliotekarki, zastępczyni kierowniczki Sopoteki i koordynatorki projektu Miasto Seniora. Dziennikarsko związana była m.in. z „Twoim Stylem”, „Dziennikiem Polska/The Times” oraz „Przekrojem”. Autorka książek, m.in. napisanej wspólnie z Leszkiem Mellibrudą „A może nie ma się czego bać. Jak zamienić lęk w ciekawość”. Jest wolontariuszką Fundacji Hospicyjnej. Uwielbia słuchać i zadawać pytania. Książki to jej pasja, praca i sposób na życie

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: