Przejdź do treści

„Sukces to wyjście poza bezpieczny schemat, w którym klepiemy się po plecach i biadolimy” – mówi psycholożka Małgorzata Osowiecka

Małgorzata Osowiecka /fot. archwium prywatne
Małgorzata Osowiecka /fot. archwium prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Najbardziej blokującym elementem, który sprawia, że nie poczujemy się zwycięzcami, choćbyśmy wyciskali z siebie siódme poty, jest realizowanie czyichś celów, zamiast własnych. Jeśli byliśmy wychowywani na posłusznych, narzucało nam się wartości, wmawiano nam, że sukces to jest zawsze tylko „pierwsze miejsce”, to jesteśmy pozbawieni narzędzi do tego, by osiągnąć nasz własny cel i sukces – mówi Małgorzata Osowiecka, psycholożka, wykładowczyni na Uniwersytecie SWPS w Sopocie i Warszawie.

 

Ewa Bukowiecka-Janik: W ostatnich latach w dyskusji o drodze do szczęśliwego życia staramy się zdetronizować sukces. Wyrzekamy się wspinania się po drabince awansu, rezygnujemy z wyścigu, występujemy z szeregu. Wszystko to w imię spokoju i szczęścia. To dobry kierunek?

Małgorzata Osowiecka: Dla każdego z nas sukces jest czymś innym, dla części osób to będzie wspinanie się po drabince, dla innych zejście z niej. Tak czy inaczej, nie oszukujmy się – sukces jest ważny. Nie po to, by się nim karmić i na nim budować, lecz po to, by doświadczać i rozwijać się. Wiele zależy również od tego, co zrobimy, gdy już fanfary na naszą część umilkną.

Powszechnie sukces rozumie się jako coś jednorazowego, dużego i konkretnego, jako efekt, który da się zmierzyć. To jest awans w pracy, wygrana w konkursie szkolnym, zdobycie popularności i uznania. Takie ujęcie sukcesu rzeczywiście niesie ze sobą ryzyko, bo kojarzy się z czymś jednoznacznie dobrym. Trend, o którym pani mówi, jest wynikiem przyglądania się cenie takiego sukcesu. Konsekwencje rzeczywiście mogą być przykre, mogą odstraszać od podejmowania działań, a jednak nie zawsze chodzi o to, by odpuszczać. Na sukces można się przygotować, myśląc o nim jak o zakręcie – za nim może być coś, czego teraz nie widać.

Co na przykład? Poza wanną z kozim mlekiem i strumieniami szampana?

Cudza zazdrość, niedowierzanie, ironia i złośliwość od bliskich. Chłód. Może być zastój twórczy, ale też większa odpowiedzialność i ciężka praca, a co za tym idzie nowe emocje. Lęk, samotność.

Dobrą metaforą drogi do sukcesu jest górska wędrówka – widok ze szczytu jest przepiękny i bardzo wiele z niego widać, horyzont się poszerza, jednak kiedyś ten widok się nudzi, a ze szczytu można tylko zejść i wędrówka trwa. I co potem? Wejście drugi raz na ten sam szczyt nie jest sukcesem, ten widok już znamy. Kolejna góra musi być wyższa. Taka perspektywa może skutecznie przerażać przed podejmowaniem jakichkolwiek starań.

Badania pokazują, że sukces stoi w tym samym szeregu, co każda duża zmiana w naszym życiu: ślub, ale i rozwód. Narodziny dziecka, śmierć bliskiej osoby. Każda z tych okoliczności zmienia nasze samopoczucie mniej więcej na pół roku. Później nasza samoocena, myślenie o sobie wraca do stanu sprzed danego wydarzenia, do punktu wyjścia

To prawda, zabrzmiało, jakby sukces był mocno przereklamowany.

Sukces nie jest przereklamowany, jest wspaniały, pod warunkiem, że nie traktujemy go jako wyznacznika naszej wartości, czy wartości naszego życia oraz potrafimy dostrzec małe sukcesy w codziennych działaniach. Jeśli sukces stanie się celem, to po jego osiągnięciu możemy mieć problem. Jeśli jednak będzie przystankiem na drodze, możemy go oswoić i nauczyć się go przyjmować, tak jak nauczyliśmy się wstawać po upadku. Do przyjmowania trudności jesteśmy wyćwiczeni, porażka jest bardziej społeczna, dlatego łatwiej jest nam sobie ją wytłumaczyć.

Poza tym łatwiej jest pocieszyć się po porażce, niż szczerze sobie pogratulować po sukcesie. Czasem sami odbieramy sobie sukces, mówiąc „udało się”.

Tak, to bardzo polskie. Np. w języku angielskim nie ma takiego sformułowania. Zawsze jest „I did it”. I to nie jest kwestia słów. Język krystalizuje się na miarę naszych potrzeb, a nasze myślenie kształtuje język i koło się zamyka. Dlatego myślę, że warto zwrócić uwagę na to, jak mówimy o swoich osiągnięciach. Czy przechodzi nam w ogóle przez gardło: „zrobiłam to!”? To ciekawe ćwiczenie dla każdego. Warto też zastanowić się nad tym, jak nagradzamy się za nasze wysiłki. Czy w ogóle to robimy? Jak do siebie mówimy w sytuacji porażki? Co czujemy na myśl o sukcesie? Kiedy sukcesowi towarzyszą sformułowania „udało mi się”, „miałam farta”, „tym razem wyszło”, automatycznie mniej zdarzeń w naszym życiu kwalifikujemy jako zwycięstwo.

Moim największym sukcesem jest bycie wystarczająco dobrą mamą. Pochłania to dużo mojej energii, bo jestem bardzo krytyczna i w ogóle uważam, że trzeba być krytycznym wobec siebie. Nie chodzi oczywiście o samobiczowanie, lecz o uważną konstruktywną krytykę własnych zachowań i wyborów i to, co możemy zrobić po takiej autorefleksji. Po takich sukcesach nie ma nagród i owacji. Nagrody to rozciągnięte w czasie profity w postaci spokoju, zaufania, poczucia więzi.

Z takim podejściem można osiągać sukcesy codziennie wiele razy. I to jest piękne, bo równoważy naszą ludzką i naturalną tendencję do zwracania uwagi na błędy, trudności i deficyty. Kiedy szef wymienia 10 naszych atutów, za które nas ceni i jedną cechę, która mu nie odpowiada, jest pewne, że każdy z nas zostanie z tą jedną cechą. Zresztą sukcesami jest też przezwyciężone trudności. Niby po upadku wracamy do „normalności”, a jednak dobra normalność to wielkie osiągnięcie. Na tym polega sukces w procesie terapii. Sukcesami są zmiany relacji, odpuszczanie sobie, rozwój. Znacznie rzadziej sukces utożsamiamy z procesem dążenia do dobrego życia osobistego, czyli np. z udaną relacją z mężem.

Chyba m.in. przez to z sukcesem mało kto się utożsamia.

Tak, ale sukces budzi też lęk. Ludzie sukcesu postrzegani są jako silne osoby, które nie potrzebują wsparcia i zawsze trzymają się w pionie. Osiągnięcie sukcesu kulturowo kojarzy się więc z utratą tego miękkiego podbrzusza emocjonalnego, które z jednej strony uznajemy za słabość, ale z drugiej za źródło ciepła. Z tego powodu możemy podświadomie unikać sukcesu, czy nawet bronić się przed nim, by nie utracić tej wrażliwości, ale też empatii innych. Sukces równa się utratę etykiety „słabego, normalnego człowieka”, którego da się lubić.

Dorota Minta, psycholożka, psychoterapeutka

Sukces często kojarzy się z tym, że komuś „odbija palma”. To też odpychająca perspektywa. Komu to grozi?

Osobom, które mają chwiejną samoocenę. W psychologii mówi się o samoocenie jawnej i ukrytej. Jawna dotyczy wszystkiego, co pokazujemy innym jako prawda o nas. Chodzi o kreowanie naszego wizerunku – od wyglądu przez poglądy, które wypowiadamy głośno aż po to, jak budujemy relacje. Z kolei samoocena ukryta to jest to, co naprawdę kieruje naszym życiem. Możemy ją odkryć, odpowiadając sobie na pytanie: po co to robię?

Czy przykładem może być np. związek z kimś, kto dodaje nam społecznego prestiżu, choć tak naprawdę nie czujemy więzi, miłości?

Tak, samoocena ukryta, która jest chwiejna i niepełna, może kazać nam wiązać się z kimś, z kim nie chcemy być. Przysłowiowa palma pod wpływem sukcesu może odbić osobom, które prezentują się nienagannie, mówią o sobie dobrze, a myślą bardzo źle. Jeśli ten proces jest nieuświadomiony, nagły sukces może spowodować, że poczujemy się lepsi od innych, ale by szklaneczka została pełna, będą potrzebne kolejne sukcesy, a porażki staną się nie do przyjęcia. Kiedy w środku czujemy się malutcy, szukamy ukojenia we wszystkim, co nas otacza, ale to nigdy nie może być zwykłe pocieszenie, bo to wymagałoby przyznania się do słabości. To musi być dowód, że jednak jesteśmy coś warci. Więc mówimy o sobie coraz więcej, kręcimy się wokół siebie, zwracamy na siebie uwagę, i to potocznie nazywamy „palmą”. Ale pod tym jest pustka i poczucie beznadziejności.

A czy przed „palmą” nie chronią też wartości? Wyobrażam sobie, że można nie być do końca zadowolonym z siebie, mieć ubytki w samoocenie, a jednak być np. lojalnym, czy kochającym na tyle, że gdy zdarzy się sukces, to utrzymamy się w pionie.

Hierarchia wartości wynika bezpośrednio z samooceny. Nie da się być lojalnym czy kochającym, jeśli wobec siebie nie jest się lojalnym. Jeśli nie traktujemy z szacunkiem siebie, nie będziemy umieli też uszanować innych. Osoby, które czują do siebie na tych elementarnych poziomach niechęć do samych siebie, nie znajdą w swoim życiu wartości, nie mają do tego narzędzi.

Sukces nie jest przereklamowany, jest wspaniały, pod warunkiem, że nie traktujemy go jako wyznacznika naszej wartości, czy wartości naszego życia oraz potrafimy dostrzec małe sukcesy w codziennych działaniach

O czym może świadczyć fantazjowanie o sukcesie? Powiedzmy, że ja wyobrażam sobie, że kiedyś napiszę książkę, za którą wszyscy będą mnie chwalić i podziwiać moją mądrość. Co to znaczy?

Każdy wyobraża sobie swój potencjalny sukces. Warto zacząć od tego, jaką rolę w naszym życiu gra nasze myślenie. Co do zasady, jest ono po to, byśmy mogli wyobrazić sobie coś, zanim to zaistnieje. Możemy rozgrywać w głowie różne scenariusze działania, w ten sposób przygotowując się czy szukając drogi do tego sukcesu. Ale może być też tak, że fantazje zastępują działania. Wówczas w fantazjach skupiamy się na tym, kto nam pogratuluje, na kim zrobimy wrażenie, jak będzie przebiegał moment triumfu. To może świadczyć o deficytach w samoocenie, które potrzebujemy jakoś przykryć, czymś zalać. W tym wypadku – przyjemną wizją. To może być bardzo destrukcyjne. Jeśli traktujemy poważnie te fantazje i są one naszymi jedynymi pocieszycielami, to poczucie zawodu tym, co faktycznie robimy, będzie jeszcze boleśniejsze. A to z kolei może odpychać nas od działania, trudno jest o poczucie sprawczości, gdy czujemy się źle i nie doceniamy własnych możliwości.

To taki najgorszy scenariusz. A czy fantazjowanie o sukcesie, o gratulacjach może być fantazją o tym, że czujemy się docenieni?

Jak najbardziej. Emocje w fantazjach są najważniejsze, a ludzie, którzy się nami zachwycają i dobrze nas traktują to najpopularniejsza wersja fantazji o sukcesie. Wiedzę o tym, że brakuje nam docenienia, można wykorzystać i po prostu popracować nad tym, by docenić się samemu.

To są wstydliwe fantazje, prawda? Aspirowanie do bycia zwycięzcą jest chyba gorsze niż bycie po prostu przegrywem – w społecznym odbiorze. Polacy świetnie się solidaryzują w byciu przegrywami, robią z tego niezłą satyrę.

To o czym pani mówi, jest elementem kultury narzekania w Polsce. Solidaryzujemy się w niepowodzeniu i bólu, bo łatwiej nam przyjąć cudze cierpienie niż radość. Łatwiej jest narzekać niż się cieszyć i doceniać. Łatwiej zwalać winę, niż brać odpowiedzialność. To jest ten sam mechanizm.

To brzmi fatalnie. A ja myślałam, że humor, satyra mają cudowną moc terapeutyczną.

Bo mają i w tym wypadku to też działa. Dobrze jest się pośmiać, że ma się nudną pracę na etacie, gdy nie mamy w życiu innego wyjścia. Ale samo zjawisko jest elementem mentalności, kultury narzekania, które ciągnie nas w dół.

Bo ileż się można śmiać z tego samego żartu?

No właśnie. To solidaryzowanie się w szarości i beznadziei jest też poszukiwaniem otuchy. Każdy człowiek potrzebuje czuć się częścią całości. „Swój chłopak”, „normalna dziewczyna” to osoby, które też mają słabości i problemy jak wszyscy. Lubimy ludzi podobnych do nas, sami odnotowujemy w swoim życiu znacznie mniej sukcesów niż porażek, więc gdy pytamy znajomych: „co tam”, wolimy usłyszeć: „stara bieda”, albo „nic ciekawego”, niż „świetnie, dostałem awans i w końcu stać nas na dwa tygodnie na Teneryfie”. Sukces to wyjście poza bezpieczny schemat, poza strefę klepania się po plecach i wspólnego biadolenia, i to może nasilać lęk przed sięganiem po sukces. Nikt nie chce zostać sam, a w społecznym myśleniu o sukcesie funkcjonują takie kalki: osiągnął sukces i wszyscy się od niego odwrócili, stracił rodzinę i przyjaciół, lub: skoro ona stawia na karierę, to znaczy, że rodzina się dla niej nie liczy albo w głowie się poprzewracało. Łatwiej jest zanegować wartość sukcesu niż podjąć próbę osiągnięcia go. To taka tarcza, by nie poczuć się ze sobą źle.

Ja w tym widzę też odzwierciedlenie naszych kompleksów: nie mamy sukcesu zawodowego, choć chcielibyśmy, fantazjujemy o nim, wstyd nam, więc bronimy się tymi „kalkami”.

Tak, to widać, zwłaszcza gdy myślimy o osobach z naszej branży. Wróćmy do marzenia o napisaniu książki. Jeśli ktoś z pani najbliższego otoczenia osiągnie sukces, o którym pani marzy i u pani pojawi się myśl: „na pewno zrobiła to kosztem rodziny”, albo zdrowia psychicznego, albo „skoro nie ma dzieci, to mogła się bardziej przyłożyć”, to znaczy, że przemawiają przez panią kompleksy. Osoby o niskiej czy chwiejnej ukrytej samoocenie będą gorzej czuły się w towarzystwie ludzi sukcesu. Nie będą potrafiły nawiązać szczerej relacji. Mogą sięgać po hejt, ironię, nieufność, podważanie czyichś zasług, byleby tylko nie skonfrontować się z przykrymi emocjami.

Myślę, że na bazie tych nieuświadomionych kompleksów rośnie też przekonanie, że sukces jest obciachem. Slow life, zwykłe życie, idea doceniania drobiazgów, rezygnowanie z wyścigu – to wszystko strąca stereotypowy sukces z piedestału i sprawia, że możemy się tym zasłonić i usprawiedliwić nasz brak działania.

Bo znacznie mniej mówi się o osobach, na których sukces nie zrobił większego wrażenia, o osobach, które sukcesem nie zapewniły sobie poczucia własnej wartości, bo już wcześniej je miały. Badania pokazują, że sukces stoi w tym samym szeregu co każda duża zmiana w naszym życiu: ślub, ale i rozwód. Narodziny dziecka, śmierć bliskiej osoby. Każda z tych okoliczności zmienia nasze samopoczucie mniej więcej na pół roku. Później nasza samoocena, myślenie o sobie wracają do stanu sprzed danego wydarzenia, do punktu wyjścia. To pokazuje, że zdecydowanie przeceniamy sukces, ale też stawia pytanie: czy zatem warto w ogóle się starać. Oczywiście, że warto, bo każda taka zmiana i doświadczenie to szansa na rozwój. Tak samo sukces, jak i porażka. Sukces jest życiową zmianą, taką jak każda. To my nadajemy wydarzeniom rangi porażek i sukcesów.

Justyna Tomska / Archiwum prywatne

W powszechnym myśleniu ślub równa się sukces, a rozwód porażka. Jednak jeśli wydostaniemy się na własnych warunkach ze szkodliwego małżeństwa, to będzie to sukces. Za to ślub, do którego zostaliśmy zmuszeni czy wmanipulowani, będzie porażką. Wszystko zależy od tego, czy w danej sytuacji postępujemy zgodnie ze swoimi wartościami.

Tak, ten przykład pokazuje, że poczucie bycia zwycięzcą jest bardzo subiektywne. Odwaga wchodzenia w różne sytuacje, czy zawodowe, czy związkowe sprawia, że możemy się uczyć życia po swojemu i samemu kreować własną definicję sukcesu. Uogólniając, można powiedzieć, że sukces osiągamy wtedy, gdy czujemy się zwycięzcami. Gdy zdobywamy to, o co naprawdę nam chodziło, zatem do sukcesu potrzebna jest nam wiedza – na czym nam zależy. Żeby ją zdobyć, trzeba działać, podejmować ryzyko.

Najbardziej blokującym elementem, który sprawia, że nie poczujemy się zwycięzcami, choćbyśmy wyciskali z siebie siódme poty, jest realizowanie czyichś celów, zamiast własnych. Jeśli byliśmy wychowywani na posłusznych, narzucało nam się wartości, wmawiano nam, że sukces to jest zawsze tylko „pierwsze miejsce”, to jesteśmy pozbawieni narzędzi do tego, by osiągnąć nasz własny cel i sukces. W takiej sytuacji można też zupełnie nic nie robić i pocieszać się tą solidarnością w przegrywaniu z innymi.

Ponadto większość z nas myśli o sukcesie jako o czymś, co było naszym celem, na który ciężko pracowaliśmy, a to, co dzieje się bez planu to przypadek, nawet jeśli szczęśliwy, to nie jest to naszą zasługą. Dobrym przykładem jest ciąża. Zaliczamy „wpadkę” i ludzie od razu uśmiechają się ironicznie.

Przypadkowa ciąża, zwłaszcza u młodej dziewczyny, jest rzeczywiście uznawana za porażkę, za utratę możliwości rozwoju. Natomiast życie i historie ludzi pokazują, że wcale nie musi tak być. To myślenie o przypadku jako o porażce wynika z przekonania, że dobre świadome życie to jest takie, nad którym mamy pełną kontrolę. Nie panujesz nad czymś, więc to nie jest twoje, nie skontrolowałeś, więc efekty to przypadek, nie zasługa. Sukces, który przychodzi w wyniku naszej ciężkiej pracy, też ma związek z kontrolą – bo daliśmy dowód, że trzymamy to nasze życie w ryzach tak bardzo, że nic nam nie przeszkodziło w drodze do celu. Faktem jest, że potrzebujemy poczucia kontroli, żeby czuć się bezpiecznie i żeby kierować swoim życiem, ale prawdą jest też, że na wiele rzeczy w naszym życiu nie mamy żadnego wpływu. Jeśli tego nie zaakceptujemy i wszystko będziemy chcieli kontrolować, to zostanie nam tylko frustracja i lęk.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: