Przejdź do treści

„Nie czułam strachu. Raczej zdziwienie, że w kombinezonie ochronnym jest tak potwornie duszno” – opowiada wolontariuszka ze szpitalnego oddziału covidowego

Wolontariuszka z oddziału covidowego
Wolontariuszka z oddziału covidowego opowiada o kulisach swojej pracy / Getty Images
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Moją uwagę przykuła grupa mężczyzn w wieku od 40 do 50 lat, którzy wyjątkowo ciężko przechodzili chorobę. Każda ich godzina była walką o oddech. To wyglądało tak, jakby ktoś położył im rękę na gardle i przez minutę podduszał, żeby później na kilka sekund puścić i znów zacząć dusić. Przeżywali męki” – mówi Julia, która od września pracuje jako ochotniczka na oddziale covidowym w szpitalu na południu Polski.

 

Marianna Fijewska: Trzy miesiące temu szpital znajdujący się nieopodal twojej rodzinnej miejscowości zaapelował do młodych ludzi, by zatrudnili się jako ochotnicy na oddziale covidowym. Pracujesz w zupełnie innej branży, ale zdecydowałaś, że pomożesz i w ciągu kilku dni stałaś się sanitariuszką. Co czułaś, wysyłając zgłoszenie do szpitala?

Julia: Bałam się, ale jednocześnie byłam zdeterminowana. Z dwóch powodów. Po pierwsze od kiedy pamiętam, angażowałam się w różnego rodzaju wolontariaty. Jak gdzieś potrzebowali pomocy, to się tam pchałam. A w tym przypadku potrzeba pomocy była ogromna, bo personel zaczął masowo chorować. Ludzie umierali, a rąk do pracy nie było. Drugi powód był mniej szlachetny. Rozstałam się z chłopakiem. Bolało na tyle, że musiałam coś ze sobą zrobić. Nie wytrzymałabym, siedząc w czterech ścianach, pracując zdalnie i nie wychylając nosa z domu. Zwariowałabym.

Czyli nie wahałaś się, wysyłając zgłoszenie?

Nie.

Co było dalej?

Dosłownie kilkanaście minut później dostałam telefon od osoby odpowiedzialnej za rekrutację. Zaprosiła mnie na rozmowę jeszcze tego samego dnia. Na wstępie powiedziała, że ta praca wiąże się nie tylko z karmieniem, ale i z pielęgnacją pacjentów, czyli z goleniem, myciem i zmienianiem pampersów. Że będę mieć do czynienia z różnego rodzaju wydzielinami, a ludzie będą umierać. Zapytała, czy czuję się wystarczająco sprawna fizycznie i silna psychicznie. Odpowiedziałam, że tak. Kolejnego dnia miałam przeszkolenie. Najwięcej zajęła nauka wkładania i zdejmowania kombinezonu. Następnego dnia, czyli trzy dni po wysłaniu zgłoszenia, rozpoczęłam pracę na oddziale.

Przeraził mnie panujący w szpitalu chaos. Oddziałowa i osoba, która zajmowała się moją rekrutacją, nie powiedziały zespołowi medycznemu, że zaczynam pracę, a że był to weekend, to ani oddziałowej, ani osoby od rekrutacji nie było. Efekt był taki, że pielęgniarki i lekarze ze zdziwieniem pytali, co tu robię

Dostajesz za tę pracę pieniądze? Ile godzin spędzasz na oddziale?

Codziennie od pięciu do ośmiu godzin. Zwykle pracuję popołudniami i wieczorami, gdy skończę moją podstawową pracę, którą wykonuję w trybie zdalnym. Początkowo przychodziłam do szpitala jako wolontariuszka, później z uwagi na dużą liczbę godzin przeszłam na umowę zlecenie. Za godzinę dostaję taką stawkę, jaką dostaje się, zarabiając najniższą krajową, co jest uwłaczające, biorąc pod uwagę psychiczne i fizyczne obciążenie. Na szczęście w odróżnieniu od reszty personelu niemedycznego, szpital nie jest dla mnie źródłem utrzymania.

Jakie było twoje pierwsze wrażenie, gdy rozpoczęłaś pracę?

Przeraził mnie panujący w szpitalu chaos. Nie dostałam typowego dla sanitariuszy uniformu ani obuwia medycznego, więc do dziś po szpitalu biegam w adidasach. Poza tym oddziałowa i osoba, która zajmowała się moją rekrutacją, nie powiedziały zespołowi medycznemu, że zaczynam pracę, a że był to weekend, to ani oddziałowej, ani osoby od rekrutacji nie było. Efekt był taki, że pielęgniarki i lekarze ze zdziwieniem pytali, co tu robię. Gdy wytłumaczyłam, że jestem wolontariuszką i dzień wcześniej odbyłam szkolenie, ubrali mnie w kombinezon i wysłali na część covidową. Wtedy po raz pierwszy przeszłam przez śluzę.

Jakie to uczucie: wkraczać w miejsce, którego boi się cały świat?

Od początku pandemii miałam wrażenie, że koronawirus mnie nie dotyczy. Że tylko starsi ludzie na to chorują. Dlatego, jeśli pytasz o moje uczucia, to nie – nie czułam strachu. Raczej zdziwienie, że w kombinezonie ochronnym jest tak potwornie gorąco, duszno i niewygodnie. A później jeszcze większe zdziwienie, że na oddziale wcale nie leżą same starsze osoby. Moją uwagę przykuła zwłaszcza grupa mężczyzn w wieku od 40 do 50 lat, którzy wyjątkowo ciężko przechodzili chorobę. Każda ich godzina była walką o oddech. To wyglądało tak, jakby ktoś położył im rękę na gardle i przez minutę podduszał, żeby później na kilka sekund puścić i znów zacząć dusić. Przeżywali męki. Pielęgniarki od razu nauczyły mnie, jak podchodzić nie tylko do tych, ale do wszystkich pacjentów na oddziale. Najważniejszy jest spokój – łapanie za rękę, ćwiczenie oddechu, wyciszanie. Bardzo ważna jest też rozmowa. Chodzi o to, żeby dać im się wygadać, żeby poopowiadali trochę o rodzinie, za którą bardzo tęsknią. To, co jest najsmutniejsze w kontakcie z pacjentami, to fakt, że niektórzy już się poddali. Są przygaszeni, wyczerpani, depresyjni. Do głosu dochodzą inne schorzenia, z którymi organizm nie ma siły dłużej walczyć. Policzyłam, że przez trzy miesiące mojej pracy na oddziale zmarło ponad 30 osób,  oczywiście mam tu na myśli wyłącznie śmierci, które nastąpiły w czasie, gdy byłam w szpitalu.

Początkowo przychodziłam do szpitala jako wolontariuszka, później z uwagi na dużą liczbę godzin przeszłam na umowę zlecenie. Za godzinę dostaję taką stawkę, jaką dostaje się, zarabiając najniższą krajową, co jest uwłaczające, biorąc pod uwagę psychiczne i fizyczne obciążenie

Na pewno dobrze pamiętasz tę pierwszą śmierć.

Tak, to był pan, który przyjmował leki uspokajające, bo zachowywał się agresywnie. Potrafił wyrwać sobie cewnik czy wkłucia dożylne i podejmować próby ucieczki. Pod kołdrą leżał goły, miał tylko pampersa. Na szafce przy łóżku nie stały żadne podarunki od rodziny, więc byłam pewna, że to chory psychicznie mężczyzna, cierpiący na wiele innych schorzeń, samotny, może bezdomny? Jego stan się pogarszał i ten pan zmarł, gdy byłam sama na oddziale.

Sama?

Tak nie powinno być, ale czasem się zdarza, że jedne pielęgniarki kończą zmianę, a drugie zaczynają i zanim się przebiorą, pogadają, to jestem sama. Nagle zorientowałam się, że ten pan zastygł w dziwnej pozycji. Podeszłam i starałam się dyskretnie wyczuć oddech, ale nie wyczułam ani pulsu, ani oddechu. Bałam się, że pozostali mężczyźni zorientują się, że leżą na sali z nieboszczykiem i zacznie się panika. Jak gdyby nigdy nic, wyszłam z pokoju i pobiegłam do śluzy. Zaczęłam walić w drzwi – tak się komunikujemy, bo jest najszybciej. Jedna z pielęgniarek wyszła z dyżurki znajdującej się po „czystej” stronie i stanęła przy szybie, a ja powiedziałam jej, że ten i ten pacjent chyba nie żyje. Odpowiedziała, że za moment ktoś do mnie przyjdzie, ale nikt się nie pojawiał. Minęło pięć, dziesięć, piętnaście minut. Panowie z tego pokoju zaczęli mnie wołać. Wiedzieli już, co się stało. Gdy weszłam, krzyczeli na mnie, że to niedopuszczalne, że mam natychmiast wywieźć ciało. Znów więc zaczęłam walić w drzwi śluzy. Pielęgniarka znów podeszła do szyby, a ja powiedziałam, że pacjenci się buntują i że trzeba się pospieszyć. Kobieta odpowiedziała, że jak umarł, to już się nie trzeba spieszyć. Na szczęście zaraz po tej absurdalnej wymianie zdań przyszedł doktor, stwierdził zgon, kazał mi zdezynfekować ciało. To straszne, bo ciało dezynfekuje się takimi środkami, jakimi dezynfekuje się podłogę. A na twarz zakłada się pampersa, taka przynajmniej jest praktyka u nas w szpitalu, bo czymś trzeba ją zasłonić, a pampers jest najbardziej praktyczny. Dla mnie to był koszmar, tym bardziej, że wtedy po raz pierwszy miałam w ogóle do czynienia z osobą zmarłą.

Co było dla ciebie w tym wszystkim najtrudniejsze?

To, co nastąpiło zaraz po czyszczeniu ciała. Przełożona poprosiła mnie o zebranie wszystkich rzeczy osobistych tego człowieka, żeby poszły na kwarantannę, a później można je było dać rodzinie. Wtedy przekonałam się, że zmarły wcale nie był samotny ani zaburzony psychicznie. Miał normalne ubranie i kluczyki do samochodu, czyli musiał tu przyjechać o własnych siłach. Poza tym znalazłam torbę pełną jakichś upominków od rodziny i dwie kartki z życzeniami powrotu do zdrowia. Jedna od syna, druga od przyjaciół. Ale te torby były jakby nietknięte, więc zapytałam odpowiedzialnej za paczki salowej, czy w ogóle pacjent je dostał. Ona powiedziała, że niestety nie przekazała mu paczek zawczasu, bo nie była pewna, czyje to i jakoś tak w tym zamieszaniu zapomniała. Trochę te kartki wygniotłam, żeby rodzina myślała, że jednak je dostał i przygotowałam resztę jego rzeczy na kwarantannę.

Co dziś uważasz o tej sytuacji?

Sądzę, że niestety personelowi szpitala jest na rękę to, że rodziny nie mogą odwiedzać chorych. To zawsze wiąże się z większą ilością roboty. Trzeba się starać, żeby bliscy nie powiedzieli, że chory jest niedomyty, albo ma za zimno czy za ciepło. Przeraża mnie jednak fakt, że pacjenci, którzy nie mają telefonów komórkowych, są pozbawieni możliwości kontaktu z rodziną. A niestety wiele starszych osób telefonów nie posiada. Mamy telefon oddziałowy, tylko przykaz jest taki, by pacjenci go nie używali, bo covid. To absurdalne tłumaczeni e- przecież my korzystamy z telefonu. Dotykamy go rękawiczkami, którymi dotykaliśmy chorych. Wiadomo, że są na nim wirusy, więc nie ma znaczenia, czy damy go pacjentom. Przetarcie płynem do dezynfekcji również nie jest czasochłonne. Ale dobrze, takie są zasady. Powiedziałam oddziałowej, że mam propozycję, żeby poprosić szpital o użyczenie laptopa i raz w tygodniu łączyć się na wideo rozmowy z rodzinami starszych ludzi, którzy nie mają komórek. Powiedziałam, że mogę zająć się organizacją, ale ona odpowiedziała, że takiej możliwości nie ma, bo przecież i tak nie wiemy, w co ręce włożyć, więc po co sobie dokładać obowiązków.

Psychologiem nie jestem, ale zdaje się, że taka wideo rozmowa mogłaby wielu pacjentom pomóc bardziej niż niejeden lek.

Oczywiście, że tak. Bo pacjenci są strasznie osamotnieni. Jest taki starszy pan, bez telefonu, bez kontaktu z rodziną, który leży w trefnym miejscu, bo koło niego zawsze ktoś umiera. Naliczyłam, że już czterech pacjentów na jego oczach odeszło. I ten człowiek całkowicie się załamał. Leży, nie odzywa się, patrzy gdzieś w dal pustym wzrokiem. Co prawda jest na lekach wyciszających, ale widać, że mu wszystko jedno. Ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy, jak ta choroba wycieńcza psychicznie, powodując depresją bądź odwrotnie – duże pobudzenie.

Czy miałaś pacjenta, który był w związku z tym agresywny wobec ciebie?

Tak. To był starszy pan, przeniesiony z geriatrii na oddział covidowy. Wcześniej przebywał w izolatce, bo było podejrzenie wirusa, a później, gdy test wyszedł pozytywny, przeniesiono go na nasz oddział. Był wtedy na lekach uspokajających, spał. Gdy się obudził i zobaczył, że jest „tam”, dostał histerii. Niestety wtedy również na oddziale byłam zupełnie sama, czekałam, aż przyjdzie druga zmiana pielęgniarek. Kiedy pacjent zobaczył mnie w kombinezonie, spanikował jeszcze bardziej. Pobiegł w kierunku śluzy i zaczął otwierać drzwi. Chciałam go uspokoić, ale odwinął mi się tak, że połamał mi przyłbicę i walnął w nos. Zobaczył to kolega pielęgniarz, który był po drugiej stronie śluzy. Rzucił wszystko i wbiegł na „covidową” stronę. Razem ze mną unieruchomił pacjenta do momentu przyjścia lekarza. Zapłacił za to 10 dniami kwarantanny, ale na szczęście się nie zaraził, albo przeszedł koronawirusa całkowicie bezobjawowo. Ja niestety nie miałam tyle szczęścia, bo COVID przechodziłam dość ciężko.

Znalazłam torbę pełną jakichś upominków od rodziny. (...) Były jakby nietknięte, więc zapytałam odpowiedzialnej za paczki salowej, czy w ogóle pacjent je dostał. Ona powiedziała, że niestety nie przekazała mu paczek zawczasu, bo nie była pewna, czyje to i jakoś tak w tym zamieszaniu zapomniała

Zaraziłaś się właśnie w tym momencie, gdy próbowałaś zatrzymać mężczyznę w amoku?

Nie, wtedy byłam już po chorobie. Nie wiem dokładnie, w którym momencie się zaraziłam. Podejrzewam, że wtedy, gdy włosy weszły mi do oka i niewiele myśląc, wsadziłam rękę pod maskę i dotknęłam rękawiczką twarzy. Od razu pomyślałam, że zrobiłam wielką głupotę, ale czasu cofnąć nie mogłam.

Jak wyglądały twoje objawy?

To był siódmy dzień pracy z rzędu i piąty, w którym ciągnęłam dwa etaty, bo przecież od poniedziałku do piątku miałam i mam nadal moją podstawową pracę, którą wykonuję zdalnie. Gdy przyszłam do szpitala, nie czułam się najlepiej. Byłam ospała, ale myślałam, że to przemęczenie. Tym bardziej, że tego dnia nie zdążyłam porządnie zjeść ani napić się kawy przed przyjściem do szpitala. Przebrałam się w kombinezon i weszłam na oddział. Po trzech godzinach pracy czułam, że brakuje mi tchu. Zmieniałam pampersa pacjentowi z bardzo silną biegunką. Kał był w zasadzie wszędzie, a ja nie czułam zupełnie nic. Wtedy pomyślałam, że coś musi być nie tak. Poszłam do pielęgniarek i powiedziałam, że jest mi słabo, że nie mogę swobodnie oddychać, a w dodatku straciłam węch. Kazały mi usiąść, zawołały lekarza. Wtedy dostałam ataku kaszlu. To był tak silny atak, że musieli podłączyć mnie do tlenu. Dostałam też kroplówkę i został mi pobrany wymaz do testu. Po kilku godzinach doszłam do siebie i sanitariusze odwieźli mnie karetką do domu. Następnego dnia przyszedł pozytywny wynik testu, więc rozpoczęłam kwarantannę. Przez kilka dni miałam gorączkę, bóle mięśni i większość doby przesypiałam. Na szczęście objawy nie były tak silne, jak pierwszego dnia. Ten atak kaszlu był spowodowany kombinezonem, który utrudniał mi oddychanie.

Twoi domownicy jakoś się w tym czasie izolowali? Jak wyglądała wasza komunikacja?

Rodzice byli już po koronawirusie. Mieli przeciwciała, a starsza siostra została objęta kwarantanną. Miałam szczęście, że nie sprowadziłam na nich choroby.

Kiedy pacjent zobaczył mnie w kombinezonie, spanikował. (...) Chciałam go uspokoić, ale odwinął mi się tak, że połamał mi przyłbicę i walnął w nos. Pielęgniarz rzucił wszystko i wbiegł na 'covidową' stronę. Razem ze mną unieruchomił pacjenta. Zapłacił za to 10 dniami kwarantanny, ale na szczęście się nie zaraził albo przeszedł koronawirusa bezobjawowo. Ja niestety nie miałam tyle szczęścia

Chorując w domu, nie miałaś myśli, żeby może jednak się wycofać? Że widziałaś już tyle dramatycznych rzeczy i że po co ci to?

Chorując w domu, uświadomiłam sobie, że ja już bez szpitala nie mogę żyć.

Dlaczego?

Świadomość, że twoja praca ma realny wpływ na czyjeś życie i zdrowie, że robisz coś naprawdę potrzebnego i dobrego, jest czymś uzależniającym. Jak COVID się skończy, nie wiem, jak wrócę za biurko. Jak będę żyć samymi raportami, tabelami, mailami i innymi rzeczami, które nie mają znaczenia?

No i za biurkiem nie ma adrenaliny. Przynajmniej nie takiej.

Dokładnie. Jak zakładasz kombinezon, to choćbyś nie spała i była wymęczona, nagle dostajesz energetycznego kopa. Nie czujesz zmęczenia, po prostu działasz. To też jest uzależniające. Czuję, że znalazłam swoje miejsce. Epidemia wyciąga z ludzi to co najlepsze i najgorsze, a wokół tego oddziału, mimo ogromnego ludzkiego cierpienia, kumuluje się dużo dobra. Mam poczucie bycia cząstką czegoś naprawdę ważnego i wielkiego, to trochę jak bycie na wojnie i przychodzi moment gdy musisz wybrać swoją stronę barykady, a ja bardzo chcę być po dobrej stronie i nie chcę być obojętna.

A złamane serce wyleczyłaś?

Nie. Ale mam w sobie dużo więcej pokory. Mniejszą wagę przywiązuję do codziennych spraw, nie stresuję się błahostkami tak jak dawniej. Gdy zatrudniałam się w szpitalu, myślałam, że przeżywam osobistą tragedię, że życie mi się skończyło, bo rozstałam się z chłopakiem. Teraz wiem, jak wygląda prawdziwy koniec i wiem, że mi jeszcze do tego daleko.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.