„Są pary, które czują się dobrze, korzystając przy sobie z toalety”. Gdzie przebiegają granice intymności? Odpowiada Joanna Walczak, psycholożka
To coś więcej niż wspólna łazienka, rozmowy o ciele i brak tajemnic. To delikatna równowaga między „my” a „ja”, między czułością a przestrzenią. Gdzie przebiega granica bliskości, po przekroczeniu której pożądanie zamienia się w przyzwyczajenie? Czy naprawdę można wszystko robić przy partnerze, jeśli chcemy zachować erotyczne napięcie – od depilacji po rozmowy o fizjologii? O tym, czym jest prawdziwa intymność, dlaczego nie znosi przesady i jak ją mądrze budować, rozmawiamy z Joanną Walczak, psycholożką, psychoterapeutką, seksuolożką.
Małgorzata Germak: Co właściwie oznacza intymność w relacji?
Joanna Walczak: Intymność to jedno z tych słów, które wydają się oczywiste, ale wcale nie tak łatwo je jednoznacznie zdefiniować. Zanim odpowiem z perspektywy psychologicznej, zachęcam, by każdy sam spróbował odpowiedzieć sobie na pytania: „Kiedy czuję, że w mojej relacji jest intymnie?”, „Jakie obrazy, gesty, słowa pojawiają się wtedy w głowie?”.
W gabinecie proszę pary, by zapisały trzy sytuacje, w których czuły się naprawdę kochane i widziane. Zaskakująco rzadko pojawiają się wtedy opisy wielkich gestów. Intymność nie ma wiele wspólnego z romantycznymi uniesieniami. To raczej coś ciepłego, opartego na akceptacji, autentyczności i poczuciu bezpieczeństwa. Krąży powiedzenie, że intymność bardziej dotyczy prawdy niż samego zbliżenia – i bardzo się z tym zgadzam.
Z psychologicznego punktu widzenia intymność to doświadczenie emocjonalnej bliskości, które daje poczucie bycia rozumianym i przyjętym w całości – także z tym, co trudne, wstydliwe. To stan, w którym mogę być sobą i wiem, że druga osoba zostanie obok, nie próbując mnie naprawiać. Dla jednych ta bliskość zaczyna się od rozmów, dla innych – od wspólnego milczenia, które nie jest niewygodne. Czasem do intymności potrzebujemy ciała, a czasem skupiamy się na emocji. Jednak we wszystkich tych formach intymności jest bezpieczna bliskość, bez udawania i grania.
O jakich wymiarach intymności możemy zatem mówić?
Intymność ma kilka wymiarów: emocjonalny, poznawczy, duchowy i fizyczny. Nie każda relacja zawiera je wszystkie, ale im więcej z nich jest obecnych, tym pełniejsze staje się doświadczenie bliskości. Jeśli związek opiera się tylko na jednym z tych poziomów, np. jest w nim seks, ale brakuje rozmowy albo jest przyjaźń, lecz nie ma pożądania – wtedy łatwo o brak równowagi. Lubię porównywać to do jazdy samochodem na czterech dobrze dobranych kołach. Dużo łatwiej wtedy utrzymać właściwy kierunek jazdy.
Dlaczego potrzebujemy intymności?
Z perspektywy teorii przywiązania to nasza naturalna potrzeba, tak samo jak jedzenie czy sen. Daje poczucie bezpieczeństwa, umożliwia rozwój, pomaga przetrwać trudne chwile. Kiedy brakuje intymności, pojawia się lęk, napięcie, smutek. Ale też zbyt duża bliskość bez ustalonych granic może budzić niepokój, bo zagraża autonomii. Dlatego w parze warto szukać własnej definicji tego, co znaczy „być blisko”.
”Dziewczynki częściej słyszą: „nie wypada” i są uczone, że ciało trzeba kontrolować. Chłopcy natomiast mają więcej przyzwolenia na naturalność i pot, swobodę. W efekcie w dorosłym życiu często spotykają się dwa światy: on – oswojony z fizjologią, i ona – przyzwyczajona do samokontroli. Całe szczęście rozmowa o tym, co dla kogo jest komfortowe, pozwala wyjść poza wyuczone role.”
A jak pani myśli o intymności?
Myślę o intymności jako o delikatnym wymiarze miłości. Nie tyle o romantycznych gestach czy idealnych randkach, ale o codzienności, w której jest po trochu prawdy, autentyczności i emocji. Czasem wystarczy proste pytanie przed snem, spojrzenie przy śniadaniu, świadomość, że mogę zaufać.
To dlatego tak wielu ludzi tęskni za intymnością, nawet będąc w związkach. Bo nie chodzi o ilość wspólnie spędzanego czasu, ale o jakość naszej obecności. Czy pytamy siebie nawzajem: „Jak się teraz czujesz?”, „Czego potrzebujesz?”. I czy naprawdę chcemy usłyszeć odpowiedzi.
Mam nawet swoją definicję mikrointymności: dwie minuty prawdy dziennie. To wystarczy.
Jak zmienia się intymność między partnerami z czasem i stażem związku?
Na początku relacji mamy w sobie pragnienie bliskości, ale i dużą potrzebę pokazania się z najlepszej strony. W tym czasie emocjonalne i fizyczne odsłonięcie wydaje się łatwe, bo wszystko jest nowe, świeże, ekscytujące. Czy to już intymność? Raczej jej potencjał, czyli czas odkrywania siebie nawzajem, ale jeszcze niepełne pokazanie siebie.
Zakochanie to przecież prawdziwy koktajl hormonów i neuroprzekaźników. Jesteśmy na „miłosnym haju”, patrzymy na partnera przez różowe okulary i z zachwytem odkrywamy, ile nas łączy. Różnice? Uznajemy je za drobiazgi, nieznaczące potknięcia, które z chęcią pomijamy. Dlatego tak łatwo pomylić intymność z namiętnością, bo w pierwszej fazie zakochania czujemy bardzo intensywne emocje, które można wziąć za głęboką więź. Pierwszy test prawdziwej intymności przychodzi wtedy, gdy widzimy drugą osobę w trakcie gorszego dnia i nadal mamy ochotę się z nią spotkać i przy niej być.
Intymność, o której mówiłam, pojawia się dopiero z czasem, gdy ustępuje pierwsze zauroczenie i zaczyna się codzienne życie. To moment, w którym widzimy siebie w mniej idealnych wersjach. Okazuje się, że oboje jesteśmy ludźmi – czasem zmęczeni, złoszczący się czy zamykający w sobie. Jeśli potrafimy się nawzajem przyjąć w tej wersji, w związku pojawia się bezpieczne przywiązanie.
Dla niektórych to wcale nie musi być łatwe…
Owszem, to trudny etap dla tych osób, które nie miały możliwości poznać tego rodzaju bezpieczeństwa emocjonalnego w domu rodzinnym. Mylimy wtedy intymność z byciem zawsze razem. Pojawia się chęć robienia wszystkiego wspólnie, posiadania identycznych poglądów, potrzeb. Prawdziwa bliskość to coś innego: to umiejętność bycia sobą przy drugiej osobie, ale z zachowaniem siebie i swoich granic. Kiedy nie mamy swojego świata, swoich znajomych, zainteresowań, druga osoba może czuć się przytłoczona. Bo choć romantycznie brzmi, że jesteśmy dla kogoś całym światem, w praktyce to ogromna odpowiedzialność.
Dobrze rozumiana intymność to stan, w którym potrafimy zachować równowagę i balans, być razem, ale też osobno.
Jak zatem budować intymność?
Cieszę się, że użyła pani słowa „budować”. Już wspomniałyśmy, że można ulec złudzeniu, że intymność jest skutkiem chemii albo szczęśliwego trafu, że spotkaliśmy właściwą osobę. Ale wiemy, że ten rodzaj bliskości nie powstanie bez gestów, rozmów, że jest budowany w codziennych decyzjach. Ten proces wymaga nie tylko czasu i cierpliwości, ale też odwagi. Żeby się do kogoś zbliżyć, trzeba pozwolić mu zobaczyć, kim naprawdę jesteśmy. To oznacza zgodę na to, że nie zawsze zostaniemy w pełni przyjęci. Dlatego intymność nie istnieje bez zaufania i poczucia bezpieczeństwa.
Jak ją budować? Intymność zwiększa się, gdy dwie osoby potrafią się nawzajem słuchać i rozumieć, że różnice nie są dla związku zagrożeniem. Możemy mieć inne zdanie, być różni, ale nikt nie musi tłumaczyć czy przekonywać, kto ma rację. Przypominają mi się badania Johna Gottmana, znanego terapeuty par. Po wieloletnich badaniach nad relacjami stwierdził, że 69 procent problemów w związkach jest nierozwiązywalnych. Widać to w praktyce, bo szczęśliwe pary to te, które potrafią te różnice obchodzić z szacunkiem, a nie z potrzebą udowodnienia racji.
Czyli znowu dochodzimy do tematu granic?
Kiedyś asertywność i granice kojarzyły się z narzucaniem swojego zdania i dystansem. Mieliśmy przekonanie, że jeśli ktoś stawia granice, to nie liczy się z drugą osobą. Drugi biegun tego myślenia to chęć zatarcia granic, bo jeśli pozwolimy sobie na nie, to nie będziemy „wystarczająco blisko”. Jakby odmowa miała oznaczać koniec relacji.
Granice są potrzebne, bo przede wszystkim zapewniają nam bezpieczeństwo. Można o nich myśleć jak o domu: w innym miejscu przyjmujemy kuriera, w innym gościa, a do sypialni wpuszczamy tylko najbliższych. Znajomość własnych granic pozwala świadomie decydować, kogo i kiedy zapraszamy „do środka”.
Jak mówi terapeutka par Esther Perel: bez granic w relacji zlewamy się w jedno i kiedy wszystko staje się wspólne: emocje, decyzje, pragnienia, intymność znika. Nie ma miejsca na zaciekawienie, nowość i seksualne napięcie, które przyciągają nas do siebie.
Mieszkanie razem często wiąże się z obnażaniem codzienności. Gdzie przebiega granica? Co możemy przy partnerze/partnerce robić, a co lepiej zachować dla siebie?
Wspólne mieszkanie to dla wielu par synonim bliskości. Taka decyzja pokazuje też otoczeniu, że jesteśmy „naprawdę razem”. W końcu to nie tylko wspólne łóżko, ale też lodówka, pranie, rachunki. To moment, w którym relacja wychodzi poza fazę romantycznego spotykania się w weekendy. Z jednej strony radość i koniec z wożeniem do siebie rzeczy na nocleg, a z drugiej zderzenie stylów życia, rytuałów i przyzwyczajeń. Przypomina mi się taki obrazek z internetu: stoją naprzeciwko siebie dwa króliczki i jeden mówi: „Chcę przy tobie zasypiać i się budzić”, a drugi odpowiada „Ja codziennie wstaję o piątej rano”, na co pierwszy odpowiada: „A nie, to nara”.
Na tym etapie od razu wychodzi, kto woli ciszę i muzykę na słuchawkach, a kto miałby ochotę puścić ulubioną piosenkę „na cały regulator”. Albo kto woli zamknąć drzwi do łazienki, a kto może swobodnie rozmawiać z drugą osobą spod prysznica…
I tu pozwolę sobie na ulubioną odpowiedź psychologów na pytanie: „Gdzie przebiega granica?” – to zależy. Są pary, które czują się dobrze myjąc razem zęby, czy korzystając z toalety. Dla innych taka otwartość bywa przytłaczająca, odbiera przestrzeń erotyczną, tajemniczość. Wszystko zależy od tego, jak każda z osób w relacji przeżywa bliskość i co jest dla niej komfortowe.
Myślę, że pytanie o granice codzienności nie brzmi: „Czy możemy robić przy sobie wszystko?”, tylko: „Czy to, co robimy, nas zbliża, czy oddala?”.
”Z psychologicznego punktu widzenia intymność to doświadczenie emocjonalnej bliskości, które daje poczucie bycia rozumianym i przyjętym w całości – także z tym, co trudne, wstydliwe. To stan, w którym mogę być sobą i wiem, że druga osoba zostanie obok, nie próbując mnie naprawiać.”
To jak to może być z tymi bardziej wstydliwymi sytuacjami, jak korzystanie z toalety przy partnerze albo komentowanie fizjologii?
Czy da się być w relacji naprawdę blisko, zachowując jednocześnie tajemnicę, która podsyca pożądanie? Ciało żyje, wydziela, pachnie, reaguje i to jasne, że tego się nie da wyłączyć. To naturalna część życia, ale nie musi być w całości ujawniona i wspólna.
Najważniejsza wydaje mi się różnica pomiędzy autentycznością a zaniedbaniem. Autentyczność to pokazanie siebie takim, jakim się jest, z naturalnością, humorem, bez perfekcji. Zaniedbanie jest tam, gdzie przestajemy o siebie dbać, bo uznajemy, że druga osoba „i tak mnie już widziała”. Subtelna, ale znacząca granica, która pozwala na utrzymanie w relacji wzajemnej atrakcyjności.
Tu znów zgadzam się z Esther Perel. Bliskość i erotyka nie wykluczają się, mogą się wzajemnie zasilać, ale każda z nich potrzebuje innego rodzaju kontaktu. Bliskość buduje się codziennością, zaufaniem, powtarzalnością. Erotyka z kolei karmi się odrębnością, ciekawością, napięciem. Jeśli wszystko staje się wspólne, zaczynamy się ze sobą zlewać, to gubi się równowaga pomiędzy tymi dwoma stanami. W tym sensie pożądanie wymaga symbolicznego oddzielenia od fizjologii. Naturalność jest piękna, ale dosłowność potrafi być zabójcza dla seksualności. Kiedy partnerzy zaczynają komentować swoje procesy fizjologiczne, robić wszystko przy sobie, traktować ciało jak obiekt czysto użytkowy, to może ono stracić część zmysłowości.
Badania pokazują, że bodźce od partnera jak zapach czy pot są odbierane jako mniej odrażające niż te same bodźce od obcej osoby. Dlaczego od ukochanej osoby znosimy więcej?
Kiedy jesteśmy z kimś w bliskiej relacji, ciało poznaje zapachy, temperaturę, rytm oddechu, dźwięk kroków tej osoby. Z czasem wszystko to staje sygnałem bezpieczeństwa. Dlatego zapach partnera, jego głos, a nawet dźwięki, które w innych kontekstach mogłyby być drażniące, działają uspokajająco. Trochę jak w relacji dziecka z opiekunem w teorii przywiązania: dziecko rozpoznaje zapach rodzica, ton głosu, rytm ruchów i dzięki temu czuje się bezpiecznie. W dorosłych relacjach ten mechanizm powtarza się w innej formie, nasz układ nerwowy reguluje się w kontakcie z ukochaną osobą, a jej obecność łagodzi stres, obniża tętno. Badania pokazują nawet, że mózg reaguje inaczej na bodźce bólowe w obecności bliskiej osoby.
W dobrej relacji większe wydzielanie oksytocyny i endorfin zmniejsza reakcję obrzydzenia, a dzięki temu pot partnera, jego zapach czy niedoskonałość ciała nie budzą w nas tej samej reakcji, co u kogoś obcego.
Ale tak jak powiedziałyśmy wcześniej, ma to swoje granice. Zbyt duża otwartość może zmniejszać magnetyzm. Są takie pary, które żyją jak współlokatorzy albo rodzeństwo, mówią: „Kocham go/ją jak rodzinę, ale już go/jej nie pragnę”. Bezpieczeństwo zastąpiło ekscytację. Warto więc zachować uważność na granice, nawet gdy ciało już dawno przestało je widzieć.
Na ile nasze podejście do granic intymności kształtują wychowanie, kultura, a na ile indywidualne preferencje?
Nasze granice intymności to wynik połączenia biologii, wychowania i kultury, w której dorastaliśmy. To, co dla jednej osoby jest wyrazem bliskości, dla innej może być przekroczeniem granic, a dla jeszcze innej czymś zupełnie obojętnym.
Każdy z nas dorasta w określonym klimacie psychologicznym: w rodzinie, w której albo o ciele mówiło się otwarcie, albo z dużym wstydem. Niektórzy pamiętają rodziców, którzy swobodnie poruszali się po domu nago, inni takich, którzy uważali, że wszystko, co cielesne, jest „nie na miejscu”. W dorosłe relacje wchodzimy już z ukształtowanymi przekonaniami na temat tego, co jest normalne, a co przekracza granice.
Kultura też odgrywa ogromną rolę. W niektórych społeczeństwach nagość i fizjologia są traktowane naturalnie, nie są ani erotyzowane ani postrzegane jako tabu. Z kolei w kulturach z silnymi wpływami religii ciało było przez wieki obszarem kontroli, a więc także i wstydu.
Biorąc pod uwagę, że każdy z nas ma indywidualny próg wrażliwości sensorycznej (na zapachy, dotyk, dźwięki) i emocjonalnej, łatwiej zrozumieć, że dla jednej osoby wspólne korzystanie z toalety jest czymś neutralnym, częścią codzienności, a dla innej naruszeniem bardzo osobistej granicy, utratą prywatności. Żadne z tych podejść nie jest lepsze i ważne, by partnerzy umieli o tym rozmawiać i wzajemnie swoje granice szanować.
Badania wskazują, że kobiety są przeciętnie bardziej wrażliwe na bodźce budzące odrazę (zwłaszcza te związane z higieną i zapachami) niż mężczyźni. Czy to znaczy, że kobiety częściej wyznaczają granice intymności w domu i w relacji?
Rzeczywiście wiele badań pokazuje, że kobiety mają biologicznie niższy próg tolerancji na bodźce związane z odrazą – szczególnie na zapachy, wydzieliny czy nieporządek. To ewolucyjny mechanizm obronny. Kiedyś zwiększał szanse przetrwania – kobiety, które szybciej reagowały na to, co potencjalnie niebezpieczne biologicznie, mogły lepiej chronić siebie i dzieci.
Dziś ten mechanizm działa już nie po to, by przetrwać, tylko by czuć się komfortowo. Kobiety częściej wyczuwają, że „coś jest nie tak” – że zapach, nieporządek czy zbyt duża fizyczna swoboda drugiej osoby naruszają ich spokój. Ich układ nerwowy szybciej odbiera takie sygnały jako potencjalne zagrożenie, więc można powiedzieć, że naturalnie regulują rytm intymności w związku. Nie dlatego, że są bardziej wymagające – tylko dlatego, że szybciej odczuwają przesyt.
Ale nie wszystko sprowadza się do biologii. Część tych różnic ma źródło w kulturze. Dziewczynki częściej słyszą: „nie wypada” i są uczone, że ciało trzeba kontrolować. Chłopcy natomiast mają więcej przyzwolenia na naturalność i pot, swobodę. W efekcie w dorosłym życiu często spotykają się dwa światy: on – oswojony z fizjologią, i ona – przyzwyczajona do samokontroli. Całe szczęście rozmowa o tym, co dla kogo jest komfortowe, pozwala wyjść poza wyuczone role.
W terapii par widać, że to zderzenie potrafi być źródłem wielu nieporozumień. Spory o naczynia, brudne skarpetki czy podniesioną klapę od toalety rzadko dotyczą porządku. Częściej chodzi o szacunek i bycie branym pod uwagę. To nasze codzienne, związkowe BHP.
Czy całkowity brak tajemnic i „sekretów cielesnych” może zabić napięcie seksualne? A z drugiej strony, czy zbyt sztywne granice mogą tworzyć dystans i oddalać partnerów?
To pytanie dotyka tematu dojrzałej bliskości. Jak nie stracić siebie w relacji, w której jednocześnie chcemy być jak najbliżej? Miłość dąży do jedności i bezpieczeństwa, a pożądanie potrzebuje odrobiny tajemnicy, dystansu. Nadmiar bliskości może gasić erotyczne napięcie, ale tak samo brak bliskości potrafi je zniszczyć.
W pierwszej fazie związku pożądanie i intymność rosną razem. Nowość, niepewność, tajemnica… wszystko budzi ciekawość. Z czasem relacja staje się przewidywalna i bezpieczna, a seksualność się stabilizuje. Znamy się już na wylot, wiemy, co powie i jak zareaguje druga osoba. Rozwiązaniem nie jest oczywiście trzymanie się na dystans, ale kiedy partnerzy robią przy sobie absolutnie wszystko – w tym korzystają z toalety, komentują fizjologię, zasypiają w dresie po całym dniu – to choć zyskują wygodę, tracą symboliczny wymiar erotyki.
Zbyt sztywne granice, czyli dystans, potrzeba kontroli, lęk przed pokazaniem się w codzienności także potrafią osłabić więź. Kiedy nie pozwalamy sobie na słabości, nie potrafimy mówić o emocjach czy trudnościach, związek może stać się chłodny, formalny. Emocjonalny wymiar intymności słabnie, a pożądanie, które się na nim opiera, traci sens.
Z perspektywy psychoterapii par zauważam, że pary z dłuższym stażem potrzebują nauczyć się odświeżać swoje spojrzenie na partnera. Nie mam na myśli rewolucji, lecz np. zmiany w stylizacjach, ubiorze, wprowadzenie rytuałów zakończenia dnia pracy i rozpoczęcia wieczoru. Warto też pamiętać, że erotyka jest językiem symbolicznym. Pociąga nas nie tylko ciało, istotne jest też napięcie między tym, co znane i nieznane. Żeby było miejsce na wyobraźnię, coś, co będzie podsycać namiętność.
Co się dzieje, gdy granice intymności zostaną przekroczone? Psychologia opisuje zjawisko „the ick”, czyli takie „fuj”, moment, w którym drobiazg (np. sposób jedzenia, gest) wywołuje odrazę i nagle tracimy do partnera pociąg.
To zjawisko bywa opisywane w sposób humorystyczny, że ktoś traci zainteresowanie partnerem, bo ten źle trzyma widelec, krzywo się uśmiecha, czy mlaszcze przy obiedzie. W intymności chodzi o coś znacznie bardziej subtelnego, znów odwołującego się do naszego wewnętrznego systemu granic i wrażliwości. Czasem tej granicy nie potrafimy nazwać, ale czujemy, że coś przestało być dla nas albo atrakcyjne albo… bezpieczne.
Może druga osoba stale robi coś, co nas irytuje czy zniechęca i jesteśmy tego świadomi. Czasem ta reakcja jest bardziej instynktowna, cielesna. To taki dystans emocjonalny, który pojawia się, gdy bliskość staje się zbyt dosłowna lub zbyt inwazyjna. Kiedy pojawia się coś, co ogranicza nam możliwość wyboru albo narusza nasze poczucie estetyki, prywatności, zmysłowości. Może to być dźwięk, zapach, sposób mówienia, ale też gest, który odsłania zbyt dużo, zanim emocjonalna więź jest na tyle bezpieczna, że zdoła to udźwignąć.
„The ick” może być sygnałem, że jesteśmy przeciążeni obecnością, bliskością. Jak mówiłyśmy wcześniej – na początku relacji nasze granice są często rozmyte, jesteśmy otwarci, pełni hormonów przywiązania. Kiedy emocje się stabilizują, ciało zaczyna mocniej sygnalizować potrzebę autonomii. To ważny moment w relacji, bo za takim „fuj, to za dużo” może kryć się potrzeba przywrócenia równowagi, rozróżnienia między związkiem a mną. To nic złego, nie oznacza rozłamu w relacji, ani tego, że coś jest z nami nie tak.
”Wspólne mieszkanie to dla wielu par synonim bliskości. Taka decyzja pokazuje też otoczeniu, że jesteśmy „naprawdę razem”. W końcu to nie tylko wspólne łóżko, ale też lodówka, pranie, rachunki. To moment, w którym relacja wychodzi poza fazę romantycznego spotykania się w weekendy. Z jednej strony radość i koniec z wożeniem do siebie rzeczy na nocleg, a z drugiej zderzenie stylów życia, rytuałów i przyzwyczajeń. Przypomina mi się taki obrazek z internetu: stoją naprzeciwko siebie dwa króliczki i jeden mówi: „Chcę przy tobie zasypiać i się budzić”, a drugi odpowiada „Ja codziennie wstaję o piątej rano”, na co pierwszy odpowiada: „A nie, to nara”.”
Jak sobie z tym radzić?
Możemy potraktować ten moment jako zaproszenie do refleksji. Warto zadać sobie pytania: „Co dokładnie mnie zniechęciło?”, „Czy chodzi o drugą osobę, czy o moją reakcję na utratę przestrzeni?”, „Czego potrzebuję, by móc poczuć ciekawość i bliskość?”.
Czasem potrzebna jest rozmowa o granicach, w której zostanie jasno wypowiedziane: „to dla mnie zbyt dużo”, „to mnie zawstydza”, „wolę, żebyśmy tego przy sobie nie robili”. Czasem wystarczy jakaś zmiana w rytuałach, żeby odzyskać świeże spojrzenie na drugą osobę. Te momenty warto przyjmować jako naturalną część cyklu bliskości, trochę jakby to była fala – przybliżanie, oddalanie, ponowne spotkanie.
Jak rozmawiać o granicach intymności, żeby nie zranić?
Polecam poruszyć ten temat już na początku relacji. Na tym etapie zazwyczaj łatwiej nam otwarcie mówić o swoich doświadczeniach i jesteśmy bardziej nastawieni na słuchanie. Jeśli jednak mamy tę rozmowę przeprowadzić na późniejszych etapach związku, polecam, by przyjąć postawę: „co możemy zrobić, żebyśmy oboje czuli się komfortowo”. Pamiętajmy, że granice w relacji nie są ustalone raz na zawsze. Zmieniają się z etapem życia, naszym stanem emocjonalnym, ale też z doświadczeniami i zmianami zachodzącymi w samym ciele.
Na pewno ustalanie granic potrzebuje spokojnych, a nie oskarżycielskich rozmów, prowadzonych z ciekawością i oczywiście z troską o siebie nawzajem. W praktyce oznacza to, że warto rozmawiać o granicach nie wtedy, gdy zostały już przekroczone, ale zanim to się stanie. Wtedy rozmowa ma szansę przebiec bez poczucia, że ktoś jest krytykowany.
Przypominam tu również o komunikatach „ja”, czyli zdaniach, które mówią o tym, co my czujemy i czego potrzebujemy. Na przykład, zamiast: „(Ty) jesteś taki zimny, wcale ci nie zależy” możemy powiedzieć: „Wiesz, ja potrzebuję więcej dotyku, jak mnie przytulasz, to czuję, że jesteśmy blisko”. Taki rodzaj komunikatu zaprasza do zmiany, a nie przedstawia żądanie czy ocenę.
Rozmawiając o granicach, warto też pamiętać, że chodzi nie o rację, ale o relację. Polecam więcej parafrazowania i pytań, wtedy zostaje mniej miejsca na przeciąganie liny. Pomocny będzie też łagodny ton, przyjazne spojrzenie, zatrzymanie i lekki dotyk. Dla wielu osób odkryciem bywa to, że rozmowa o granicach sama w sobie może być formą intymności, bo przecież wymaga odsłonięcia, zaufania, odwagi.
Czy są jakieś dobre praktyki, które warto wprowadzić, jeśli chcemy podtrzymać atrakcyjność i erotykę w związku?
Najważniejszą dobrą praktyką jest zachowanie własnego kawałka świata. Nie po to, żeby się od siebie oddalać, tylko żeby mieć dokąd wracać. Lubię porównanie do rejsu – możemy wypływać w świat, odkrywać nowe rzeczy, próbować różnych pasji, pielęgnować przyjaźnie, a potem wracać do portu, do relacji. Każdy człowiek potrzebuje przestrzeni i czasu, który należy tylko do niego. To może być codzienny spacer, samotna kąpiel, pisanie – cokolwiek, co przypomina nam, kim jesteśmy. Dzięki temu gdy wracamy do relacji, wnosimy świeżość, energię i żywotność, które karmią również pożądanie.
Warto też zwrócić uwagę na codzienność. Czy druga osoba widzi nas obecnych, żywych, zmysłowych? Nie chodzi o to, by nieustannie podsycać napięcie, ale by nie odkładać życia na jutro. Nie czekać na idealny moment. Pokazywać drobnymi gestami, że nadal nam zależy – spojrzeniem, pocałunkiem w przelocie, dotykiem w kuchni, złączeniem stóp pod kołdrą. Takie drobiazgi budują most między bezpieczeństwem emocjonalnym a pożądaniem.
Ważny jest też wspomniany już podczas tej rozmowy dystans wobec fizjologii. Nie wszystko musi być współdzielone – i to wcale nie oznacza pruderyjności. Zachowanie pewnych granic pozwala, by ciało w oczach partnera czy partnerki pozostawało nie tylko znajome i swojskie, ale też pociągające.
I oczywiście rozmowa. Ale nie o problemach, tylko o pragnieniach. Nie czekamy z rozmową np. o seksie na czas, gdy już coś nie działa. Bo wtedy rozmawiamy o brakach, o tym, że ktoś czegoś robi za dużo albo za mało. A kiedy mówimy: „lubię, gdy się dotykamy w taki sposób”, „marzy mi się coś nowego”, obracamy się w obszarze chęci i pragnień. Można wtedy poczuć, że nasza „połówka” chce nas więcej i się nami interesuje, a nie przedstawia nam checklistę rzeczy, które powinniśmy wykonać.
W gruncie rzeczy wszystko, o czym rozmawiałyśmy – granice, codzienność, fizjologia, pożądanie – sprowadza się do jednego pytania: „Jak być blisko, nie tracąc siebie?”. Wracam zatem do pytania, które zadałam na początku: „Zastanówmy się, czym dla nas samych jest intymność?”, „Co dla nas o niej decyduje?”, „Czego teraz, dziś potrzebuję – dotyku, ciszy, innego tonu głosu, a może chwili oddechu i autonomii?”. Bo właśnie w tym balansie między „my” i „ja” rodzi się prawdziwa bliskość.
Joanna Walczak – psycholożka, psychoterapeutka, seksuolożka. Posiada certyfikat Psychoterapeuty Poznawczo-Behawioralnego Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczo-Behawioralnej (PTTPB). Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i SWPS. Prowadzi własny gabinet psychologiczny w Krakowie. W mediach społecznościowych dzieli się wiedzą na instagramowym profilu @joannawalczak_ psychoterapia i stronie www.joannawalczak.pl/blog
Zobacz także
Oziębłość nie istnieje. Iza Jąderek: Podniecić się? To banalne. Pożądać? To jest praca
„Erotyka zasługuje na rewolucję, zasługuje na dobrą literaturę i na to, żebyś mogła otwarcie wymieniać pozycje z gatunku erotyki wśród swoich ulubionych książek”
Randki i związki według pokolenia Z. „To wybór, a nie presja. Wolność jest ważniejsza niż status” – mówi Paulina Jęczmień, psycholożka, seksuolożka
Polecamy
Beata Biały: „Wstyd nie krzyczy, on szepcze. To jedna z najbardziej podstępnych emocji”
Młody, przystojny, nigdy się z tobą nie kłóci i ogarnia cały domowy chaos. Idealny facet nie istn…? Istnieje, jeśli mieszkasz w Chinach
Monica Bellucci: „Nie jestem obsesyjna w kwestii urody. Piękno dla mnie to sposób, w jaki patrzysz na siebie i innych”
On w Polsce, ona w Szwajcarii. Małżeństwo z 30-letnim stażem. „Jesteśmy ciekawostką”
11:00 minsię ten artykuł?