Przejdź do treści

Anna Dobrowolska: polski feminizm jest bardzo podzielony w kwestii tego, czy „prostytucja” to praca, czy opresja

Anna Dobrowolska
Anna Dobrowolska, fot. Klaudia Kuchno
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Brakuje u nas dyskusji, która włączałaby osoby pracujące seksualnie i dawała im głos, zamiast zakładania a priori, że my wiemy lepiej. Ten głos jest, musimy go tylko posłuchać – mówi Anna Dobrowolska, historyczka, autorka książki „Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL”.

 

Marta Krupińska: W swojej książce przez pryzmat prostytucji pokazuje pani ewolucję polskiego społeczeństwa w PRL na wielu poziomach: moralnym, politycznym, ekonomicznym. Dlaczego na warsztat wzięła pani akurat tę grupę?

Anna Dobrowolska: Interesowała mnie historia kobiet. Chciałam pisać pracę licencjacką o historii kobiet w Solidarności, wtedy to był głośny temat, akurat ukazał się dokument Marty Dzido „Solidarność według kobiet”. Ale mój promotor, dr hab. Marcin Zaremba zasugerował mi, że o kobietach w opozycji mówią wszyscy i żebym pomyślała raczej o osobach, które się nie pojawiają w tej narracji. A „prostytucja” nazywana jest przecież najstarszym zawodem świata, wszyscy wiemy, że kobiety pracujące seksualnie istniały, ale już bardzo niewiele wiemy, jak żyły, bo w powszechnym mniemaniu to nie jest temat godny zainteresowania. Zaczęłam więc drążyć i odkryłam wiele fascynujących faktów. Choćby to, że na przykładzie „prostytucji” można zobaczyć, jak dokonała się w Polsce Ludowej znacząca zmiana w stosunku do seksualności.

O rewolucji seksualnej na Zachodzie wiemy wszystko, ale wydaje się, że Polskę ona ominęła…

No właśnie, mówi się, że w Polsce wolność seksualną przyniosły lata 90., a za komunizmu było szaro, buro i pruderyjnie. A jak się przeanalizuje źródła, to okazuje się, że rewolucja seksualna miała miejsce u nas znacznie wcześniej. W prasie z lat 70. pisano o luksusowych „prostytutkach”, przemycie zdjęć pornograficznych, skandalach w eleganckich hotelach. Pracuję teraz nad doktoratem o rewolucji seksualnej w PRL, na przykładzie zmieniającego się stosunku do nagości. To był z pewnością czas emancypacji seksualnej głównie dla heteroseksualnych mężczyzn, bo wszystkie odstępstwa od heteronormy traktowano jako dewiacje. Widać to choćby na przykładzie „prostytucji” homoseksualnej i stosunku do niej. O ile „prostytuujące się” kobiety, jeśli nie zakłócały porządku, to w sumie nie robiły według Milicji nic złego, o tyle mężczyzn świadczących usługi seksualne innym mężczyznom traktowano jako dewiantów, potencjalnych przestępców, a potem, w latach 80., osoby roznoszące wirusa HIV. Ta męska heteroseksualna emancypacja była narzędziem uprawomocnienia nierówności również wobec kobiet. W popkulturze z tamtego okresu nagość jest tylko kobieca, mężczyźni nie niezwykle rzadko są nadzy, a już na pewno nie odsłania się ich genitaliów. To pokazuje podwójną moralność – kobieta może być obiektem seksualnym, jest traktowana przedmiotowo, natomiast męskie ciało w ogóle nie funkcjonuje w tych kategoriach. Takie spojrzenie wstecz pozwala też zrozumieć wiele dyskusji, które toczyły się w latach 90., na temat prawa do przerywania ciąży i pozycji kobiet w społeczeństwie.

Mówi się, że w Polsce wolność seksualną przyniosły lata 90., a za komunizmu było szaro, buro i pruderyjnie. A jak się przeanalizuje źródła, to okazuje się, że rewolucja seksualna miała miejsce u nas znacznie wcześniej. W prasie z lat 70. pisano o luksusowych prostytutkach, przemycie zdjęć pornograficznych, skandalach w eleganckich hotelach.

Ta dyskusja znów jest aktualna w związku ze strajkiem kobiet. I znów ciało kobiety jest traktowane jak przedmiot, odbiera się jej prawo do niego.

Zapominamy, że do 1993 roku, gdy ograniczono prawa reprodukcyjne Polek, przez prawie 40 lat prawo do aborcji na żądanie (choć ukrytej pod przesłanką „trudnej sytuacji społecznej i ekonomicznej”) było normą i korzystało z niego nawet 200 tysięcy kobiet rocznie. Szacuje się obecnie, że nawet jedna czwarta Polek ma za sobą aborcję – wiele z nich to kobiety, które przerwały ciąże, jeszcze zanim w życie wszedł tzw. kompromis z 1993 roku. Ta wcześniejsza historia została wyparta przez narrację, że 1989 rok przyniósł w Polsce liberalizację, wyzwolenie, również seksualne. Ale dla kobiet, zwłaszcza z klas ludowych ta transformacja miała też swoje ciemne strony. Jedna to odebranie prawa do legalnej aborcji, a w przypadku kobiet pracujących seksualnie to również rozwój handlu ludźmi (w związku z otwarciem granic), zorganizowanej przestępczości i zniknięcie korzystnego przelicznika dewizowego, co sprawiło, że trudno było osiągać zyski jak w latach 70. i 80. W przypadku kobiet z klasy ludowej kosztem zmiany ustrojowej było zaś zamknięcie przedszkoli, żłobków i wielu państwowych firm, które spowodowało wymuszone zwolnienia i stopniowe spychanie kobiet do tradycyjnych ról żony, matki, a nie pracujących, aktywnych w polu publicznym obywatelek.

Sporo pani pisze o tym też w kontekście prostytucji, która dla wielu kobiet była jednak szansą na wyrwanie się z biedy. Ale to kwestia tak kontrowersyjna, że nawet feministki są wobec niej podzielone.

To jest ciekawe, bo często myślimy o feminizmie jako o jednolitym ruchu, który ma jedną opinię na temat wyzwolenia kobiety. Jednak, kiedy przychodzi co do czego, w kwestii usług seksualnych definicja wolności może być przez różne feministki różnie konstruowana. Tzw. feminizm antyseksualny zakłada, że „prostytucja” jest wyrazem męskiego dążenia do dominacji nad kobietami i narzędziem opresji wobec nich. Niemożliwe więc jest, aby kobieta podjęła samodzielną decyzję o zaangażowaniu się w świadczenie usług seksualnych. Feministki antyseksualne nieraz wchodzą więc w sojusze z bardzo konserwatywnymi działaczami, nawet kościelnymi instytucjami, które postrzegają „prostytucję” wyłącznie jako zło wyrządzone kobiecie. Z kolei feminizm proseksualny dostrzegł w pracy seksualnej głos samych pracownic i szansę dla tych kobiet na emancypację ekonomiczną. Polski feminizm jest również bardzo podzielony w kwestii opinii, czy „prostytucja” to praca, czy opresja. Gdy koalicja Sexwork Polska zbierała pieniądze na wsparcie osób pracujących seksualnie w czasie pandemii, komentarze w internecie pokazały, że to wciąż bardzo kontrowersyjny temat w środowiskach feministycznych.

Okładka książki „Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL”

Okładka książki „Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL”

Brakuje zauważenia, że opresja może dotykać różne osoby w różny sposób. Problemem są prekaryjne warunki pracy (nie tylko w sektorze usług seksualnych!) i to tym powinniśmy się zająć, zamiast fałszywą troską o biedne „prostytuujące się” dziewczyny, bezwolne ofiary, które dopiero za kilka lat poczują, jak zostały oszukane. Brakuje u nas dyskusji, która włączałaby te osoby i dawała im głos, zamiast zakładania a priori, że my wiemy lepiej. Dlatego w mojej książce każdy rozdział zaczyna się od głosu osoby pracującej seksualnie w danym okresie. Ten głos jest, musimy go tylko posłuchać. Zwłaszcza, że dla tej grupy od 1952 roku nic się w Polsce nie zmieniło, jeśli chodzi o ramę prawną i program wsparcia. „Prostytucja” jest legalna, zabronione jest czerpanie korzyści z cudzej „prostytucji”. Tylko co z tego, skoro osoby pracujące seksualnie nie mogą płacić podatków, składek zdrowotnych i nie mają za bardzo możliwości odwołać się do ochrony ze strona państwa, gdy są wykorzystywane.

Zmieniała się za to na przestrzeni czasu narracja, język mówienia o prostytutkach.

Zdecydowanie. Na początku lat 40., 50. dominuje konserwatywne myślenie, że kobiety pracujące jako „prostytutki” to dewiantki, zdemoralizowane na wczesnym etapie życia, niezdolne do podjęcia świadomej decyzji. Albo ze względu na swoją „naturę”, albo ze względu na tak trudną sytuację ekonomiczną, w którą wepchnął je kapitalizm i burżuazyjna moralność. Z kolei w latach 70., wraz z wchodzeniem na rynek pracy nowego pokolenia baby boom i kształtowaniem się dyskursu konsumpcjonistycznego dekady Gierka, dziś kojarzącym się z pomarańczami i Coca-Colą, pojawia się nowy sposób mówienia o pracy seksualnej. Przywraca się tym kobietom sprawczość, moc decyzyjną, przynajmniej częściowo. Część publicystów między wierszami nawet im zazdrości, bo dzięki korzystnym przelicznikom dewizowym mogą sobie pozwolić na życie, na jakie przeciętnego Kowalskiego nigdy nie będzie stać.

Zatrzymując się przy języku, często używa pani określenia „pracownica seksualna”.

Chodzi o podmiotowość. „Prostytutka” pochodzi z języka urzędowego, kryminologicznego, medycznego, konstytuuje te osoby jako przedmioty szczególnej troski i kontroli: zdrowotnej, prawnej. W wielu państwach te elementy kontroli zostały zniesione, ale samo znaczenie i negatywne konotacje z tym słowem zostały w potocznym języku. Gdy jakiś polityk jest niegodny zaufania, mówi się, że „się prostytuuje”; tak samo jedną z najpowszechniejszych obelg wobec kobiet jest powiedzenie: „ta ku..a”, w domyśle: „prostytutka”. Określenie „pracownik/pracownica seksualna” stara się zdjąć stygmatyzację z tego zawodu, wsłuchać się w głosy tych osób i mówić o ich pracy językiem, który one same proponują.

Podobnie jest z określeniem „choroby weneryczne”, używanym w okresie, który pani opisuje, z góry stygmatyzującym osoby nimi dotknięte. Dziś mówi się o bardziej neutralnie nacechowanych „chorobach przenoszonych drogą płciową”.

Określenie „choroby weneryczne”, które pojawia się w źródłach, dobrze oddaje ówczesny do nich stosunek. Są postrzegane jako silnie powiązane z różnymi szerszymi problemami społecznymi. To choroby weneryczne, które toczą społeczeństwo. W latach 40. jest to efekt powojennych migracji ludności, przejścia Armii Czerwonej przez ziemie polskie i związanych z tym gwałtów, o czym wtedy nie mówiło się otwarcie. Używane jest za to określenie „wojenna demoralizacja”. Walkę z chorobami przedstawia się jako odbudowę państwa, jest ona wpisana w szerszy program tzw. „odnowy biologicznej” narodu.

I w ramach tej odbudowy, opieki ze strony państwa, prostytutki mają książeczki zdrowia, obowiązkowe kontrole lekarskie. Dziś wydaje się to nierealne.

Tak, ale należy pamiętać, że to był raczej efekt kontroli państwa niż zainteresowania dobrostanem i zdrowiem, a jeśli już, to nie tych kobiet, tylko raczej ich klientów. Chodziło o zdrowie społeczne. Z kolei w latach 70., gdy powraca panika dotycząca chorób wenerycznych, jest ona związana ze strachem o „naszą młodzież”, pokolenie baby boomersów, które wchodzi w dorosłość w zupełnie innym świecie niż ich rodzice, gdzie dostępne są pigułki antykoncepcyjne (oczywiście wciąż raczej teoretycznie, bardzo długo głównym środkiem „antykoncepcyjnym” pozostanie w Polsce stosunek przerywany), gdzie coraz otwarciej mówi się o seksualności, gdzie w prasie publikuje się wizerunki nagich kobiet, można iść na wystawę aktu kobiecego. Zaczyna się dyskusja, jak tej młodzieży mówić o seksie, jak ją wychowywać, żeby społeczeństwo się nie zdegenerowało. „Prostytucja” jest jednym z elementów opowiadania o tej kontroli, którą pokolenie rodziców traci nad pokoleniem dzieci. Młodzi mają inne priorytety, inaczej patrzą na stabilność rodzinną, pracę, mają też inny stosunek do pieniędzy.

Zapominamy, że do 1993 roku, gdy ograniczono prawa reprodukcyjne Polek, przez prawie 40 lat prawo do aborcji na żądanie (choć ukrytej pod przesłanką „trudnej sytuacji społecznej i ekonomicznej”) było normą i korzystało z niego nawet 200 tysięcy kobiet rocznie

A do tego w popularnych filmach i serialach, choćby przywoływanym przez panią wielokrotnie „07 zgłoś się”, pojawiają się postaci prostytutek, które mają dostęp do luksusowych, „zachodnich” dóbr, dla większości Polaków wówczas nieosiągalnych.

Tak, szczególnie pod koniec lat 70. Na pewno ze strony twórców to było uprawomocnienie wielu z tych aspiracji, przyznanie, że luksus jest atrakcyjny i jest możliwy. Kobiety pracujące seksualnie w serialach i filmach same są „luksusowe” i do tego otaczają się przedmiotami, które mogą być tylko obiektem westchnień zwykłych obywateli, jak mydło LUX, papierosy Marlboro, butelki drogich alkoholi. To było takie puszczenie oka do widza, że w sumie w tym socjalizmie nie jest tak źle, skoro można mieć tę odrobinę Zachodu, poczuć ten luksus.

Z kolei w latach 80. prostytutki znów są na cenzurowanym w związku z paniką wokół epidemii HIV/AIDS.

Dziś jesteśmy trochę oswojeni z HIV, wiemy wiele o profilaktyce, są leki, niedługo może się pojawić szczepionka. W źródłach z lat 80. widoczna jest niesamowita atmosfera strachu. Na początku, mało wiedziano o tym, jak wirus się przenosi, wiedza ekspercka nie docierała do opinii publicznej. Efektem była silna stygmatyzacja tzw. grup ryzyka, w tym szczególnie osób pracujących seksualnie i homoseksualnych. Teraz już nie mówimy: grupy ryzyka, tylko zachowania ryzykowne, bo wiemy, jak się chronić przed zakażeniem, jak mu zapobiegać. Wtedy z tą atmosferą plagi medycyna nie była w stanie wiele zrobić. A wśród kobiet pracujących seksualnie pojawiały się różne strategie radzenia sobie z wirusem. Młode dziewczyny niekiedy mówiły, że im to „zwisa”, że będą dalej żyć tak, jak żyły. Te starsze, które traktowały swoja pracę profesjonalnie, stosowały prezerwatywy, pigułki, miały swojego ginekologa. To pokazuje, jak bardzo zróżnicowane było to środowisko. Ciekawie wpisuje się też w stereotypy na temat różnych grup „prostytutek”. Te, które się nie zabezpieczają, „młode i głupie” były przedstawiane tak jak powojenne „gruzinki” czy „lokalówki”. A z kolei te, które dbają o siebie, przedstawia się w źródłach jako świadome, zaradne przedsiębiorczynie.

W pani książce nie pojawia się powszechne dziś w Polsce zjawisko „sponsoringu”. Dlaczego?

Mam problem z określeniem „sponsporing”, bo stygmatyzuje relacje konsensualne między dwójką ludzi, gdy obie strony zgadzają się na taki rodzaj wymiany. Poza tym, to jest współczesne określenie. W analizowanych przeze mnie źródłach są takie przypadki, że kobiety mają stałych klientów z zagranicy, którzy spędzają z nimi czas, kupują im prezenty, ale nie ma tego sensacyjnego wydźwięku. Staram się uniknąć sensacji, bo praca seksualna jest i tak wystarczająco silnie stygmatyzowana społecznie.

Ciekawe jest jednak, że pewne motywy w mówieniu o usługach seksualnych się powtarzają. Niedawno głośna była sprawa dziewczyn z Dubaju, teraz powstaje film, który pewnie będzie kolejną bardzo sensacyjną opowieścią, jak to się Polki „prostytuują”. Niesamowite, jak trwała jest ta panika moralna wobec Polek świadczących usługi seksualne dla obcokrajowców. Wystarczy spojrzeć na dokumenty z lat 70. dotyczące operacji „Harem”, prowadzonej przez SB w sprawie rzekomego wysyłania Polek do Dubaju jako „nałożnic” dla szejka. Te komentarze funkcjonariuszy SB, dziennikarzy można by śmiało przekopiować do dzisiejszych gazet czy portali plotkarskich. Przebija z nich potrzeba kontroli, niepewność, panika moralna, że nasze dziewczęta uciekają spod kontroli, chcą bardziej ciekawego, egzotycznego życia.

Ta opowieść o wywożeniu Polek za granicę to zresztą odbicie podobnych dyskursów z końca XIX wieku, gdy media w panice donosiły o Polkach, ofiarach handlu „żywym towarem”, wysyłanych przez żydowskich handlarzy do domów publicznych w krajach Orientu czy Argentynie. Jak się patrzy na skalę tych zjawisk, to większość tych dziewcząt dobrze wiedziała, gdzie i po co jadą, to nie były porwania, a nawet jeśli, to często rodzina je sprzedawała. Jednak figura obcego handlarza – Żyda, Araba, który nasze niewinne blondynki chce sprzedać, wykorzystać – jest bardzo żywa. Pewne wzorce i język do dziś się powtarzają. Powinniśmy być bardziej wrażliwi, że to już było. Może warto bardziej krytycznie i bez zbędnej sensacji spojrzeć na wszelkie tego typu doniesienia. A przede wszystkim posłuchać, co do powiedzenia mają same zainteresowane.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: