Przejdź do treści

„Kiedy zamrażamy złość, musimy zamrozić ogólne czucie siebie. A to znaczy, że może być trudno o miłość, empatię, współczucie” – mówi psychoterapeutka Agnieszka Kozak

Agnieszka Kozak / archiwum prywatne
Agnieszka Kozak / archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Jeżeli zostanę ze stłumioną złością do rodziców, nigdy nie będę z nimi w dobrej i prawdziwej relacji, bo coś jest między nami. Stłumioną złością należy się zająć dla siebie: nazwać ją, uznać krzywdę, zobaczyć, co jest pod spodem i zobaczyć w tym wszystkim siebie. I być może poczuć tak zwany słuszny gniew. Wypuścić sznurki przeszłości, by móc się zająć swoją teraźniejszością – mówi psychoterapeutka Agnieszka Kozak.

 

Monika Szubrycht: Czym jest złość i jak ją rozumieć?

Agnieszka Kozak: Złość ma wiele znaczeń. Pierwotna złość to inaczej gniew, czyli jest to informacja o tym, że jest jakieś zagrożenie dla moich granic, moich potrzeb, mojej cielesności. Złość jest informacją, że trzeba się zmobilizować, bo coś jest zagrożeniem. Natomiast to, jak często mówimy o złości: „ty mnie złościsz”, „zezłościłem się na niego” albo „wkurza mnie moja matka”, bardzo często jest złością, pod którą ukrytych jest wiele innych emocji. Zamieniamy je na złość, bo nie umiemy ich przeżywać i trudno nam je wyrażać.

Jakie to mogą być emocje?

Zwykle, kiedy z pacjentami zaczynamy pracę ze złością, to docieramy do tego, że pod spodem są smutek, osamotnienie, bezradność, bezsilność, lęk. W książce „Nastolatek potrzebuje wsparcia” mamy cały rozdział o atakach złości. Pod złością nastolatka najczęściej kryją się bezradność i lęk. Zamienia je na energię złości, bo wtedy ma jakąkolwiek szansę być usłyszanym i zobaczonym w tym, że czegoś potrzebuje.

Zauważyłam, że rodzice mają bardzo duże problemy z przyjmowaniem złości swojego dziecka. Zarówno małego, jak i nastolatka.

Tak, powiedziałabym, że zwłaszcza nastolatka. Pozakładano nam dużo społecznych kajdan, na przykład mówi się, że złość jest zła, a stąd prosta droga do tego, że jak ktoś się złości, to znaczy, że jest złym człowiekiem. A który rodzic chciałby, żeby dziecko było złym człowiekiem?

Druga rzecz jest taka – i nie jest moją intencją kogokolwiek obrazić, tak po prostu jest – że wielu dorosłych nie ma kontaktu ze swoimi emocjami, w związku z tym, kiedy widzą złoszczące się dziecko, a więc wyrażające jakąś informację, nie potrafią tego przeczytać, zrozumieć, przyjąć i zaakceptować. Dziecko czegoś potrzebuje, tylko nie umie inaczej tego wyrazić, a rodzice odbierają to jako nieumiejętność zarządzania emocjami albo kłopot (bo zachowuje się niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia). Niektórzy mówią, że dziecko im robi obciach albo zawstydza. Jeżeli nie rozumiemy emocji gniewu i tego, że czasami wolno nam powiedzieć „nie zgadzam się”, tupnąć nogą, okazać sprzeciw, zwłaszcza kiedy ktoś nas krzywdzi, trudno nam ją przyjąć. Nie umiemy zaakceptować u drugiej osoby emocji, których nie akceptujemy w sobie.

Do tego rodzice często doświadczają opresyjności otoczenia. Słyszą: „niech się pani zajmie tym dzieckiem”, „niech pani coś zrobi, żeby przestało”. Wywierana jest presja na rodzica, oczekuje się od niego zatrzymania ekspresji emocjonalnej dziecka. Rodzic czuje lęk przed negatywną oceną społeczną. Wtedy, zamiast towarzyszyć dziecku, poddaje się presji i dusi emocję: „przestań się złościć, bo robisz mi wstyd przy ludziach”.

Bardziej boimy się być źle ocenieni przez otoczenie niż przez własne dziecko?

To jest, niestety, smutna prawda, że częściej staniemy po stronie obcych dorosłych, niż po stronie własnego dziecka. Dlatego potem nastolatki bardzo często mówią do mnie w gabinecie: „Mój ojciec, moja matka nigdy nie stanęli po mojej stronie. Zawsze byłem tym złym, zawsze ja byłem winny”.

A co z dorosłymi, którzy nie potrafią złościć się na swoich rodziców? Kulturowo mamy wpojone: czcij ojca swego i matkę swoją. Mamy też sporo różnych powiedzeń dotyczących tego, jak powinno się odnosić do rodziców: „kto nie słucha ojca, matki, ten słucha psiej skóry”, „rodziców trzeba szanować”, „matka jest najważniejsza” itd.

A jak ojciec coś powie, to jest święte – też jest takie powiedzenie.

Dziecko może mieć rodzica, który jest przemocowy i nie potrafi należycie wypełniać swoich rodzicielskich zadań, ale ma nakaz kochać go i być mu posłuszne.

Nam się szacunek bardzo pomylił z posłuszeństwem. Faktycznie, wielu rodziców wymusza posłuszeństwo, mówiąc, że to jest szacunek. Czyli: „gdybyś mnie szanował, to byś robił to, co mówię”, albo: „jak masz inne zdanie niż ja, to znaczy, że mnie nie szanujesz”. Tymczasem szanować — czyli valutare – oznacza „oceniać, wyceniać, szacować – nadawać wartość”. Niestety wielu rodziców zachowuje się w sposób krzywdzący, oczekując, że dziecko będzie widziało wartość w tym, jak dorosły się zachowuje. To, że jestem rodzicem, nie znaczy, że należy mi się uznanie wszystkich moich czynów i zachowań za wartościowe.

Mamy kilka przyczyn tłumienia złości do rodziców. O pierwszym już mówiłyśmy, a więc o zaklęciach typu: „złość piękności szkodzi”” „kto nie słucha ojca, matki, ten słucha psiej skóry”. Drugie źródło dotyczy mechanizmu, który pozwala przetrwać, bo w wielu domach, kiedy dziecko się złości, to jest karane – albo zamykaniem w pokoju, albo ciągle jeszcze klapsem lub zabieraniem mu czegoś. Na przykład: „jak się będziesz złościł, nie pozwolę ci oglądać bajki”. Uczymy się więc nie wyrażać złości, bo za to grozi kara. Potem ten mechanizm mamy wbudowany w dorosłe życie – jak okażę złość, to mi coś za to zabiorą.

Kolejną przyczyną niewyrażania złości jest to, że złość stawiamy na równi z kłopotem. Jeżeli ktoś chce czegoś innego, to znaczy, że robi problem, a więc jeśli nie chcę innym sprawiać kłopotu, muszę zablokować swoją ekspresję emocjonalną. Muszę wręcz powiedzieć, że wcale nie jest tak, że mi się coś nie podoba, nie jest tak, że ta zupa mi nie smakuje.

Może być też tak, jak pani zasugerowała: w dzieciństwie doświadczyliśmy przemocy wynikającej z ekspresji gniewu, która była przekształcona na agresję, na przykład rodzic, który krzyczał i bił, więc podjęliśmy decyzję: „nigdy nie będę taki jak rodzic, nigdy nikogo nie skrzywdzę”. W związku z tym w dorosłym życiu jesteśmy bardzo mili i bardzo potulni, nigdy nikomu nie powiemy, że coś nam się nie podoba, bo boimy się, że nieprzyjęta niezgoda przekształci się w agresję. Tymczasem złość, gniew i agresja to są zupełnie inne rzeczy.

Czy złość na rodziców jest szczególnym rodzajem złości, w tym sensie, że jej ekspresja jest trudniejsza?

Tak, z kilku powodów. Po pierwsze – dziecko jest od rodzica w stu procentach zależne. Pani nie jest zależna w stu procentach od swojego męża. Od tego, czy mąż będzie dzisiaj zadowolony, czy nie, nie zależy, czy dostanie pani dzisiaj jeść. Pani może sobie to wziąć, kupić, wyjść z domu itd. Małe dziecko nie może. Ono wie, że jeżeli rodzic będzie niezadowolony, to czegoś nie dostanie – na przykład nie dostanie relacji. Może być zamknięte w pokoju albo zabierze mu się jakąś przyjemność. Jest jeszcze jedna rzecz, którą znam bezpośrednio z gabinetu – dorosłym ludziom jest bardzo trudno uznać, że rodzic był tym, który krzywdził. Trzeba powiedzieć: „mój rodzic był krzywdzący, a to, co się wydarzyło, nie powinno było się wydarzyć”. To trudne, bo wiele osób ma poczucie winy, jakby występowało przeciwko rodzicowi.

Następna sprawa dotyczy tego, że zwykle, kiedy dochodzi się do momentu, że pewne rzeczy można by było wyrazić, rodzice są już starzy i bezradni, więc wiele osób postanawia ich chronić. Mówią: „matka tego nie przeżyje, ojciec tego nie udźwignie, mamy całkiem dobre relacje, to po co w ogóle o tym gadać”. Kiedy siadam w gabinecie i mówię: „opowiedz mi o tej twojej złości, jak wtedy było”, okazuje się, że to, co dorosłe dziecko chce powiedzieć rodzicowi, to: „bardzo się ciebie bałem, kiedy na mnie krzyczałeś”, albo: „umierałem ze strachu, kiedy zostawiałeś mnie samego w ciemnym pokoju”, albo: „godzinami płakałem, kiedy straszyłeś mnie, że oddasz mnie do domu dziecka, jak będę niegrzeczny”. Jesteśmy w dużej złości, a potem nagle odkrywają się trudne rany dziecka opuszczonego i krzywdzonego.

Kiedy niezdrowe relacje, oparte na tłumionej złości, warto oczyszczać, a kiedy lepiej odpuścić? Warto iść do rodzica i powiedzieć mu o swoim cierpieniu w dzieciństwie, jak jest się dorosłym? Po co rozgrzebywać stare rany, skoro dzieciństwa nie możemy odzyskać?

To jest szalenie ważne pytanie, które ma trzy części. Pierwsza dotyczy tego, czy warto zająć się stłumioną złością, więc odpowiadam: warto i należy. Moja odpowiedź na pytanie „czy” jest jednoznaczna. Jeżeli zostanę ze stłumioną złością do rodziców, nigdy nie będę z nimi w dobrej i prawdziwej relacji, bo coś jest między nami, łącznie z tym, że mogę być w biernej agresji w stosunku do nich. Stłumioną złością należy się zająć dla siebie – nazwać ją, uznać krzywdę, zobaczyć, co jest pod spodem i zobaczyć w tym wszystkim siebie. I być może zezłościć się na to, co się wydarzyło, poczuć tak zwany słuszny gniew. Wypuścić sznurki przeszłości, by móc się zająć swoją teraźniejszością.

Zwykle, kiedy z pacjentami zaczynamy pracę ze złością, to docieramy do tego, że pod spodem są smutek, osamotnienie, bezradność, bezsilność, lęk. (...) Pod złością nastolatka najczęściej kryją się właśnie bezradność i lęk. Zamienia je na energię złości, bo wtedy ma jakąkolwiek szansę być usłyszanym i zobaczonym w tym, że czegoś potrzebuje

Zawsze zachęcam pacjentów do sprawdzenia, co chcemy uzyskać, wyrażając złość do rodzica, i co jest możliwe. Możliwe, że chcemy uzyskać „przepraszam”, czyli uznanie krzywdy, żeby rodzic powiedział: „tak, to miało miejsce, a nie powinno się było wydarzyć, chcę cię za to przeprosić, nie wyrabiałem się jako rodzic, nie umiałem inaczej”. Natomiast by rodzic coś takiego zrobił, musi mieć w sobie bardzo duże zasoby, musi uznać, że był katem, czyli był krzywdzący dla swojego dziecka. Wielu rodziców nigdy tego nie przyjmie i nie uzna. Wtedy sprawdzamy z pacjentem, czy jest jakakolwiek szansa na bycie usłyszanym w tej krzywdzie i uznanie tej krzywdy przez rodzica. Nie można więc jednoznacznie odpowiedzieć na pani pytanie „czy warto”, bo nie mam jasności, co ma być tą wartością, która wynagrodzi krzywdę.

Czasami jest tak, że pacjenci wybaczają sobie i rodzicowi, i nigdy z nim o tym nie rozmawiają, ale jest im łatwiej i lżej w relacjach. Czasami ofiary uznając krzywdę, przestają spotykać się z oprawcą, bo on tej krzywdy nie uzna i dalej krzywdzi. Mam pacjentkę, która przez wiele, wiele lat była upokarzana i wyśmiewana przez ojca. W dorosłości, kiedy przyjeżdżała do rodzinnego domu, te upokorzenia wciąż się pojawiały. Słyszała, że nikt jej nie chce, że jest sama, bo jest za brzydka – różne okropne rzeczy. Próba powiedzenia ojcu, że ją krzywdzi, spełzłaby na niczym, więc podjęła decyzję, że przestaje jeździć do rodzinnego domu. Użyła swojej mocy sprawczej, czyli ekspresji złości, do postawienia granic i ochronienia siebie.

Niektórzy pacjenci piszą list do swojego rodzica, opisując, jak się czują, czego potrzebowali, co jest dla nich ważne. Mówią, że samo napisanie im wystarczy i nie mają zamiaru go wysłać. Ale są i tacy, którzy podejmują decyzję, że to jest dla nich tak ważne, że dają list rodzicowi, bez względu na to, co się wydarzy.

Rozumiem, że niektórych relacji nie da się uzdrowić. Mam poczucie, że w naszej kulturze, a jest ona przede wszystkim kulturą chrześcijańską, dominuje przeświadczenie, że żeby iść dalej, musimy wszystko wybaczyć. A jeżeli dorosłe dziecko nie chce tego zrobić? Będzie mogło żyć spokojnie bez przebaczenia rodzicowi, który krzywdził?

Jestem przeciwniczką tego, co robi się w Kościele katolickim, czyli ciśnienia na przebaczenie. „Musisz wybaczyć” to wywieranie presji, a wybaczenie potrzebuje czasu, to proces. Wybaczenie pod wpływem nacisku to jest działanie z głowy, a nie z serca. Warto zauważyć, że wybaczyć nie oznacza zapomnieć. Wybaczyć oznacza uznać krzywdę i mieć te wszystkie emocje związane z krzywdą, ale zarazem puścić żal i uwolnić przeszłość. Trudno jest mi wyobrazić sobie osobę otuloną żalem i krzywdą w dobrych i zdrowych związkach.

Być może inni psychoterapeuci powiedzą inaczej, ale kiedy tkwimy w żalu, to jest tak, jakbyśmy nie dawali sobie wolności do wyjścia do innych relacji. To nas zawsze będzie trzymało. Zawsze będzie ten element, że kolejna osoba może mnie skrzywdzić – to we mnie zostaje. I być może relacje z rodzicami nigdy nie będą zdrowe, ale dla mnie proces wybaczania jest niczym wyjście ze świata ludzi zatrutych do świata zdrowych, żyjących. Wybaczenie nie oznacza, że zapominam i będę jeździć do domu rodzinnego, ale oznacza, że puszczam przeszłość, bo chcę być w teraźniejszości, chcę budować moje, jestem tu i teraz niezależnie od przeszłości, która mnie do tego miejsca doprowadziła.

Pracuję z rodzicami i czasami niektórzy zarzucają mi, że jestem dla nich zbyt wyrozumiała i zbyt empatyczna. Mówię wtedy: „gdybyś znał historię tego człowieka, całowałbyś ziemię, po której stąpa”. Gdy usiądzie się z rodzicem, który krzywdził, i usłyszy się jego historię krzywdy, człowiek uświadamia sobie, że trudno byłoby, żeby on mógł robić inaczej. Za każdym oprawcą stoi inny oprawca. Kiedy wybaczamy, mamy szansę przerwać falę przemocy. Chodzi o to, by nie grać w tę rodzinną grę. Nie chcę być tym, który żyje z żalem i wyżywa się na innych – tak rozumiem sens przebaczania.

Wróćmy jeszcze do powiedzeń. Złość piękności szkodzi – a wiadomo, że piękne powinny być kobiety. Czy synom w relacji z rodzicami więcej się wybacza niż córkom? Mogą bardziej otwarcie wyrażać złość?

Jeśli chodzi o złość – tak. Dziewczynkom nie wolno się złościć. Prawdą jest, że twarz osoby złoszczącej się nie jest ładna, z powodu reakcji fizjologicznych – grymas, czerwona skóra. Dziewczynki mają być grzeczne, miłe i uległe, a chłopcy mogą być łobuzami – są przygotowywani do walki. Mają prawo do walki, ale nie mają prawa do smutku. W związku z tym chłopak nie może być smutny, bo musi być dzielny i silny. Przez to potem w dorosłości mężczyźni mają gigantyczny problem z agresją, bo pod nią często ukrywają smutek i lęk, z którymi musieli sobie radzić. Na razie chłopcom i dziewczynkom co innego się w naszym kraju wybacza, a na co innego się pozwala.

Skoro już mówimy o mężczyznach, zapytam o jednego z nich – jest dyrektorem w dużej zagranicznej firmie, zarządza ludźmi, cieszy się dużym autorytetem, jest świetny w tym, co robi. Przyjeżdża do domu rodzinnego w święta i już przekraczając próg, potrafi wejść w konflikt ze swoją matką. Jak to jest, że dorosły mężczyzna, człowiek sukcesu, w rodzinnym domu zachowuje się niczym złoszczący się nastolatek?

Pokazuje pani piękną historię, jak działa stłumiona złość. Ten dorosły mężczyzna, mający powiedzmy 46 lat, kiedy przekracza próg swojego rodzinnego domu, staje się prawdopodobnie siedmiolatkiem albo dwunastolatkiem, któremu system nerwowy uruchamia się na wszystko, co działo się w przeszłości. Uruchamiają mu się wszystkie schematy z dzieciństwa, wszystkie historie, w których matka go tłumiła, w których mu groziła. On wchodzi w tę historię, przypomina sobie ten lęk i kiedy matka cokolwiek będzie mówiła, choćby o zupie ogórkowej, temu dorosłemu mężczyźnie odpali się, że ona znowu go zawłaszcza, traktuje jak dziecko, zabiera mu autonomię.

Ten dorosły mężczyzna ma swoje rzeczy nienazwane, nieprzerobioną bezradność i bezsilność wobec matki. Mało tego, jak ten pan dyrektor spotka na swojej drodze kobietę, która będzie mu w jakikolwiek sposób przypominała zachowaniami matkę, to on będzie na nią reagował dokładnie tak samo. Będzie miał relację przeniesieniową, bo ma swoje rzeczy niezałatwione, a wszyscy wokół będą zdziwieni, dlaczego on tak reaguje.

Gdybyśmy wszystko chcieli załatwiać ze swoimi rodzicami przed wejściem w związek, zakładalibyśmy rodziny po 60. roku życia.

Chciałabym, żebyśmy zakładali po 30., po przynajmniej dwóch latach terapii, która daje szansę na to, by to, co w nas nieświadome, uczynić świadomym.

Kiedy tkwimy w żalu, to jest tak, jakbyśmy nie dawali sobie wolności do wyjścia do innych relacji. To nas zawsze będzie trzymało. Zawsze będzie ten element, że kolejna osoba może mnie skrzywdzić – to we mnie zostaje

Według mnie w naszym kraju, obarczonym pokoleniowymi traumami przez wojny i komunizm, terapia powinna być obowiązkowa przynajmniej dla osób, które chcą być rodzicami. Myśli pani, że to dobry pomysł?

To prawda. Lubię słowo „dojrzałość”. Żeby w ogóle wchodzić w małżeństwo, dobrze by było, żebyśmy byli dojrzali. Dojrzałość ma dwa piękne znaczenia: pierwsze – być dojrzałym, to znaczy „dojrzeć”, czyli widzieć, umieć zajrzeć, rozumieć swoje motywy zachowania. Dlaczego zachowuję się w ten, a nie inny sposób? Jakie schematy mnie ukształtowały? Jaki mam sposób budowania więzi – unikowy, lękowy, a może jednak bezpieczny? Przecież my to już wszystko wiemy i potrafimy nazwać.

Drugie znaczenie słowa „dojrzeć” to być gotowym do wzięcia odpowiedzialności za to, że mam takie schematy, ale chcę inaczej. Nie wybieram drugiej osoby do małżeństwa według swojego schematu, tylko naprawdę wiem, czego chcę i co jest dla mnie ważne. Byłoby więc cudownie, gdybyśmy zawierali związki dopiero po terapii, nie dlatego, że coś z nami nie tak, ale dlatego, że terapia pomaga w dokonywaniu świadomych wyborów.

Jak jeszcze może się objawiać w dorosłym życiu tłumiona złość na rodzica? Można tę złość na przykład zajadać?

Złość ujawnia się objawami w ciele, a wiemy już bardzo dużo o psychosomatyce. Może się objawiać bólem w klatce piersiowej, kręgosłupa, różnego rodzaju problemami z gardłem – na przykład nie mogę mówić, kiedy pojawia się choćby cień złości. Może się objawiać izolacją, czyli wycofywaniem się z relacji, bo boję się, że mogę się zachować w taki, a nie inny sposób. Objawy somatyczne występują najczęściej, ale może też występować autoagresja – pojawiają się różnego rodzaju choroby autoimmunologiczne, jak na przykład astma. Stłumiona złość może się objawiać bierną agresją, czyli nie nakrzyczę na panią, ale przez trzy dni nie będę odbierać od pani telefonów albo będę mieć focha. To jest agresja, tylko komunikowana w inny sposób. Może się objawiać wszystkimi objawami przemocy słownej, takimi jak ironia, złośliwość, szyderstwo, sarkazm. To, co niewypowiedziane wprost, jest pięknie ubierane w kolorową sukienkę żartu.

Mówi się, że sarkazmem i ironią posługują się inteligentni ludzie…

Tak, to smutne. Zawsze wtedy mówię: użyj inaczej swojej inteligencji niż do krzywdzenia mnie. Stłumiona złość może się objawiać depresją. Zna pani film „Kraina Lodu”?

Oczywiście!

Każdy współczesny rodzic pewnie go widział, ja chyba kilkadziesiąt razy. Obraz jest kwintesencją tego, co się dzieje z człowiekiem, jeśli wytnie mu się złość. Dziewczynce nie pozwolono się złościć, ale ona też nie miała dostępu do miłości, nie umiała kochać. Dopiero siostra nauczyła ją, co znaczy kochać. Myślę, że to jest najtragiczniejsza rzecz związana ze złością, że kiedy ją zamrażamy, wycinamy ją sobie, kiedy na nią nie pozwalamy, to musimy wyciąć sobie ogólne czucie siebie. A to znaczy, że może być trudno o miłość, o empatię, o współczucie. Nie można sobie wyciąć jednej emocji, więc to też może oznaczać bardzo duże trudności w budowaniu relacji i okazywaniu czułości, miłości i bliskości, bo jest się cały czas w dystansie i zamrożeniu.

Mam wrażenie, że nawet temat naszej rozmowy sugeruje, że tłumienie złości jest zjawiskiem niepożądanym. Tymczasem opanowanie jest postrzegane jako zaleta. Jestem kobietą w średnim wieku, nie mogę w sklepie tupać nogą albo krzyczeć na ulicy.

Dlaczego?

Wszyscy będą patrzeć w moją stronę, będę oceniana…

Pani może to zrobić, tylko pani sobie na to nie pozwala.

Ale wyżej ceni się tych ludzi, którzy potrafią panować nad swoją złością.

Nad emocjami nie da się panować, emocje są informacją z ciała. Inaczej mówiąc – emocja jest posłańcem. Cóż winien posłaniec, jaką informację przynosi? Proszę sobie wyobrazić, że zaczynam pani ubliżać, a pani postanawia panować nad swoją złością. Jak się to skończy?

Będę wzburzona, poczuję ścisk w żołądku, ale jakoś to przełknę, bo jestem dorosła i będę dążyła do tego, żeby szybko skończyć naszą rozmowę.

Brawo! Czyli zrobi pani to, co zrobi większość ludzi w tym kraju – przełknie pani moją agresję, zamiast użyć swojej ekspresji złości i powiedzieć: „Nie zgadzam się, żebyś mi ubliżała, nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówiła”. Kiedy pani użyje informacji, że pani ciało mówi: „Właśnie ktoś narusza moje granice”, to pani nie będzie agresywna. Potrzebujemy nauczyć się rozpoznawania emocji i reagowania zgodnie z nim, bo one mówią nam o naszych potrzebach.

Jak pani przyjmie to, że pani teraz naubliżam, a potem to, że na panią szef nawrzeszczy, potem to, że człowiek w samochodzie na panią natrąbi, to kiedy wróci pani do domu, będzie pani musiała coś z tym zrobić. Więc – przepraszam za dosłowność – będzie się pani musiała na kogoś „wyrzygać”. I albo wtedy agresją oberwie ktoś z pani rodziny, albo uderzy pani autoagresją, myśląc: „jaką jestem idiotką, że pozwalam na takie rzeczy”. To, co potrzebujemy umieć, to nie doprowadzać do sytuacji, w których kumulacja naszych emocji wychodzi w postaci agresji do innych ludzi lub do siebie. Złość jest kojarzona z agresją lub z konfliktem. A ja nie muszę krzyczeć – mogę powiedzieć: „Nie chcę, żebyś tak do mnie mówiła”. Mogę wstać i wyjść. Pani złość panią chroni w momencie, w którym przychodzi.

Nad emocjami nie da się panować, emocje są informacją z ciała. Inaczej mówiąc – emocja jest posłańcem. Cóż winien posłaniec, jaką informację przynosi?

Jeśli nie potrafię się obronić, to może rzeczywiście jestem idiotką, skoro nie umiem chronić swoich granic. Skoro potrafię to dostrzec, popatrzeć na siebie z boku, obiektywnie, to chyba nie można tego nazwać autoagresją?

Kiedy pani mówi: „jestem idiotką”, nie jest pani obiektywna. Gdyby taka pani była, wróciłaby pani do domu i powiedziała: „Kurczę, tak mi smutno, bo po raz kolejny nie potrafiłam się obronić i byłam tak wystraszona i tak bezsilna, że nie dałam rady powiedzieć, że się na to nie zgadzam. Potrzebuję opieki i wsparcia”. To zupełnie inny komunikat niż „jestem idiotką, pozwoliłam na siebie wrzeszczeć”.

Wydaje mi się, że to kobieca cecha – umniejszanie sobie, samokrytyka. Często nie potrafimy nawet przyjmować komplementów. Lubimy się udręczać?

Nie powiedziałabym, że lubimy. Powiedziałabym, że nie umiemy inaczej i że mamy bardzo mocno rozwiniętego krytyka wewnętrznego, bo nas tak nauczono, że wszystko jest naszą winą. Jeżeli dziecko dostaje informację, że przez nie mama się zdenerwowała albo że ma pocałować w rękę tatę, który przed chwilą je zlał i przeprosić, że zdenerwowało ojca, to jesteśmy osadzeni w historii pod tytułem: to moja wina, że na mnie krzyczysz.

W internecie krąży obrazek składający się z czterech części. Widać szefa, który krzyczy na mężczyznę, potem ten mężczyzna w domu krzyczy na żonę, ona na dziecko, a ono na kota…

Dokładnie tak jest. Dlaczego krzyczę? Bo jestem bezradna. Rodzic, który szarpie dziecko przed wyjściem do przedszkola, bo ono długo się ubiera, jest bezradny i bezsilny, bo się boi, że spóźni się do pracy. Jeśli on poszarpie to dziecko raz, drugi, trzeci, to niech się nie dziwi, że potem mały Krzyś będzie szarpał w przedszkolu swoich rówieśników. Dorosły będzie zaskoczony: czemu moje dziecko jest agresywne? A ono nie ma innego wzorca radzenia sobie z bezradnością. Ale ilu rodziców w tym kraju siądzie i powie: „Czuję lęk przed oceną, co będzie, jak się po raz kolejny spóźnię do pracy” albo: „Boję się, czy utrzymam pracę, jeśli będę się spóźniał”. Który rodzic spotka się ze sobą i ze swoimi emocjami, zamiast wyrzucać je na dziecko? Każdy z nas odpowiada za swoje emocje. To ja mam nadszarpnięty swój stan emocjonalny, to ja jestem pełna lęków i obaw, a to jest kolejna rzecz, która mnie uruchamia. Mam się zająć sobą, a nie tym, co w tym momencie robi moje dziecko.

Jak zatem zaprzyjaźnić się ze swoją złością? Dać jej należne miejsce i nie traktować jako niepożądanego gościa, ale jako przyjaciela?

Zobaczyć, że każda emocja jest dobrym posłańcem z ciała. Ważne, żeby widzieć, czy ja w tej chwili naprawdę czuję złość, czyli naprawdę moje potrzeby są zagrożone, czy czuję inne emocje, takie jak smutek bezsilność czy lęk i nie mając do nich dostępu, zamieniam je na złość.

Podam przykład. Zostańmy przy dzieciach – mówię po raz trzeci: „zakładaj buciki, bo wychodzimy do przedszkola”, a ono dalej bawi się swoim ukochanym misiem. W tym momencie mam wybór, czy powiem sobie, że jestem bezsilna, bo nie umiem przekonać synka, żeby włożył buty, czy stwierdzę, że on teraz jest złośliwy i ma mnie w nosie, i postanawia udowodnić mi, kto tu rządzi. Dzieci nie są złośliwe – dziecko po prostu bawi się zabawką. Jeżeli zinterpretuję jego zachowanie jako złośliwe, muszę się zezłościć. Czyli bardzo często złość, którą mamy w dorosłym życiu, jest pochodną naszych interpretacji intencji drugiej osoby, a nie stanem faktycznym zagrożenia dla naszych potrzeb czy dla naszego bezpieczeństwa. Ważne, żeby uznać, że każda emocja jest naszą przyjaciółką – smutek też jest dobrym przyjacielem – i sprawdzać, co ja tak naprawdę czuję vs. jak ja to interpretuję.

Gdy pracuje pani nad złością, łatwo jest pani zauważyć złość u siebie?

Tak. Powiedziałabym, że mam radar nawet na bierną agresję – ciało od razu mi podpowiada, że to, co się dzieje, jest już naruszające, albo że ktoś robi coś przeciwko mnie. Natomiast przyznam szczerze, że też musiałam nauczyć się rozróżniać i pozwolić sobie na doświadczenie bezsilności i bezradności, ponieważ również jestem z tych kobiet, które były nagradzane za bycie dzielnymi i silnymi, więc to, co mi się wydawało, że było złością, a dawało mi energię, nie zawsze nią było.

Na przykład porusza mnie to, że ktoś nie wysyła materiału na czas. Jestem bezradna wobec niego, a nie lubię być bezradna, chciałabym oddać materiał na czas. Jeśli wydam ocenę „on ma to w nosie” albo „on mnie ignoruje”, to zaprowadzi mnie to do złości. Zauważam, że mam mało powodów do złości, czyli mam mało sytuacji w życiu, kiedy ktoś naprawdę narusza moje granice, natomiast dużo mam takich sytuacji, w których mogłabym zamienić różne emocje na złość.

By to zrozumieć, podam przykład, który pomoże zrozumieć, o co chodzi – nastolatek ma wrócić do domu o 22.00 i go nie ma. Rodzic wykonuje telefon. Nikt nie odbiera. Wykonuje drugi telefon, trzeci, czwarty, mija godzina, a on wykonał sześćdziesiąt tych nieodebranych telefonów. O dwunastej w nocy wchodzi nastolatek. Który rodzic powie: „Byłem pełen lęku, bezsilności i obaw, bo bałem się, że coś ci się stało”, czy raczej nawrzeszczy: „Po co ja kupuję ten telefon, skoro i tak do ciebie się nie można dodzwonić?!”. Swoją bezradność i swoje obawy, może nawet uzasadnione, natychmiast zamieniliśmy tu na złość, czyli na atak, na agresję wobec dziecka. I teraz pytanie – czy ono następnym razem odbierze od nas telefon?

Pewnie nie.

Właśnie. Potrzebujemy nauczyć się mówić o emocjach.

 

Agnieszka Kozak – psycholożka, trenerka, coach i nauczycielka akademicka. Miejsce w sieci agnieszkakozak.pl

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: