Przejdź do treści

Płuca decydują o tym, kto przeżyje. O potędze oddechu i sile naszych ciał mówi Agata Norek

Agata Norek. Zdj: archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Agata Norek jest doktorem sztuk plastycznych, artystką, dyrektorką artystyczną wielu projektów. Poznałyśmy się kilka lat temu, gdy robiłam reportaż o niej i jej „Tarczach obronnych przeciwko przemocy”, czyli cyklu obiektów artystycznych. Zakolegowałyśmy się na tyle, żeby co jakiś czas napisać jedna do drugiej, co słychać, a przy okazji jej wizyt w Polsce (mieszkała wtedy w Niemczech), raz na parę lat spotkać na kawę czy drinka. Także na tyle, by na przełomie 2013 i 2014 roku przysłała mi wiadomość: miałam wypadek, cudem uniknęłam śmierci.

Dziś znam jej historię drobiazgowo, niemal z pamięci mogę odtworzyć listę obrażeń z wypadku, w którym ciężarówka wjechała w nią i jej rower: siedem złamanych żeber, miednica w trzech miejscach, pięć złamań w lewej stopie, lewy nadgarstek i łokieć, piszczel prawej nogi, kość ogonowa. Rozerwany żołądek, przepona na dwadzieścia centymetrów, śledziona (usunięta). Łącznie kilkanaście operacji, dziesiątki szwów, miesiące spędzone w szpitalu i kolejne na rehabilitacji.

Teraz Agata mieszka z mężem w Szwajcarii, na bieżąco rozmawiamy o tym, o czym rozmawiają wszyscy: o epidemii. Agata w końcu stwierdza: „Czytam portale, czytam, co ludzie piszą na „fejsie”. I tak sobie myślę, że trzeba się wznieść na niezłe wyżyny intelektualne, emocjonalne, moralne, żeby w tym temacie jeszcze coś mądrego powiedzieć”. Tak zaczyna się nasz wywiad.

Aneta Wawrzyńczak: Czytasz i myślisz – i co sobie myślisz?

Agata Norek: Jak strasznie słabe są nasze ciała. Mówiłam ci o tym niedawno, przecież może nas załatwić jakiś wirus, złamanie w fatalnym miejscu czy strzelająca tętnica. A z drugiej strony jednak wciąż mam poczucie, że jednocześnie, paradoksalnie, są cholernie mocne. Tylko na co dzień o tym zapominamy. Pozwól, że opowiem ci o dwóch kobietach.

Bardzo proszę.

Mam znajomą, która sześć miesięcy bez przekręcania się na bok leżała na łóżku z uniesionymi do góry nogami, bo miała zagrożoną ciążę i dziecko nie mogło napierać na szyjkę macicy, żeby nie urodziła przedwcześnie. Znam też inną, z bardzo poważną wrodzoną wadą serca. Lekarze powtarzali jej, że w ogóle nie powinna zachodzić w ciążę, nigdy, jej serce tego nie wytrzyma. Ale ona wiedziała, że bez dziecka będzie sfrustrowana i nieszczęśliwa, więc postawiła swoje życie na szali, żeby je urodzić. Przez kilka miesięcy ostro ćwiczyła, biegała, podnosiła ciężary, żeby wzmocnić swoje serce na tyle, żeby mogło gładko i automatycznie przejąć wysiłek związany z noszeniem dziecka. Treningi odstawiła, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży. W drodze na porodówkę pożegnała się z bliskimi. Nie wiedziała, jak przebiegnie poród, czy będzie czyjeś życie zagrożone – a wydała jasne dyspozycje: ratować dziecko. Finał był szczęśliwy, dziecko i ona są zdrowe.

Co mi chcesz przez to powiedzieć?

Że nasze ciała potrafią znieść nieprawdopodobnie dużo. A także to, że koronawirus to może także okazja, by rozliczyć się z dotychczasowych grzechów?

Że to kara Boska?!

Nie, nie w tym sensie. Gdy długo leczyłam się po wypadku, lekarze powiedzieli mi wprost: gdybym miała nadwagę, nie uprawiała sportu, źle się odżywiała, paliła czy piła, to bym nie przeżyła. Rozumiesz? Gdybym nie była fair wobec swojego ciała, to ono najprawdopodobniej nie odwdzięczyłoby mi się życiem. Dla mnie momentem rozliczenia się był wypadek, dla innych może być to, co się dzieje obecnie w związku z epidemią. Mówię tutaj oczywiście o ludziach zdrowych, którzy to zdrowie zaniedbywali bądź wciąż zaniedbują.

Agata Norek. Zdj: archiwum prywatne

To okazja do swoistej wiwisekcji?

Tak, do przyjrzenia się temu, jacy wobec samych siebie byliśmy wcześniej i w jakiej w związku z tym kondycji są nasze ciała. Ale tu nie chodzi tylko o sport czy odżywianie, ale też o to, czy rejestrujemy na przykład w ogóle to, ile mamy w sobie agresji, zawiści i nienawiści wobec innych i samych siebie? Ile jej tłumimy? Czy wsłuchujemy się w nasze ciało, kiedy domaga się ruchu? Kiedy chce mu się pić, jeść, spać, odpocząć? To jest dobry moment na taki rachunek sumienia. Pomyśl chociażby o tym, ilu z nas na co dzień zastanawia się nad tym, jak nasz organizm jest genialnie skonstruowany? Kto kiedykolwiek położył sobie dłoń na klatce piersiowej i świadomie poczuł, jak ona się wznosi i upada? Kto na co dzień myśli o tym, że schowane w niej są płuca, które dają nam życie? Ja do wypadku w ogóle nie miałam takiej świadomości, dotarło to do mnie boleśnie później, gdy leżałam pod ciężarówką z połamanymi żebrami i krwią w obu płucach. Lekarze przyznali, że nie mają pojęcia, jak dałam radę oddychać.

A widzisz, źle trafiłaś z tym pytaniem. Bo ja tak robię notorycznie, odkąd rzuciłam palenie.

I bardzo dobrze, przecież dzisiaj to ostatecznie właśnie płuca decydują o tym, kto przeżyje. Pomyśl też, ilu jest ludzi,  bohaterów dnia codziennego, którzy mają swoje „koronawirusy” i zmagają się z nimi od lat. To może być wada wrodzona, niepełnosprawność, rak, depresja… Okazuje się, że koronawirus, o którym dziś mówią wszyscy, jest w pewnym sensie symbolem.

Naszego lęku?

Tak, przed śmiercią, rozkładem, obumieraniem, utratą, przemijaniem. Lęku, z którym na co dzień ludzie zmagają się wybiórczo, uchwyceni myśli, że pech dopada nielicznych. Większość ma nadzieję, że to ich nie dotyczy, że to zawsze będzie dalekie i obce. A teraz nagle mniejszość stała się wszystkimi, w efekcie czego dociera do nas, że życie to także kruchość naszych ciał. I że wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi.

Chyba jednak nie. Notorycznie w mediach podkreśla się, że najbardziej zagrożeni są osoby starsze i schorowane, ci, którzy mają „choroby współistniejące”. Mam nadzieję, że idea jest taka: nie panikujmy, bądźmy rozsądni, weźmy odpowiedzialność za seniorów. Ale jednocześnie jest to dla mnie w jakiś sposób podszyte ulgą: uff, nie ja mam najgorzej. Ty natomiast jesteś w kwiecie wieku i mówisz: wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Może chodzi o to, że sama już otarłaś się o śmierć?

I może dlatego dla mnie koronawirus jest przez to też trochę symbolem tego, co niechciane, spychane, wyrzucane. Tego, czego ludzie się boją i bali od zawsze. Zwykle mamy to „szczęście”, że nieszczęście dotyka innych, obcych. A teraz nagle pojawiła się świadomość tego, że wśród nas wszystkich przechodzi kosa, która może pościnać tysiące głów, a przy tym ścinaniu trafić może niemalże na każdego.

Nie masz wrażenia, że oddech jest najmocniejszym atrybutem życia? To pierwsze, co się kontroluje, sprawdzając, czy ktoś żyje – jeszcze bądź już nie.

Przecież to pierwsze, co musi zrobić dziecko po urodzeniu: zachłysnąć się powietrzem. Wtedy zaczyna się jego nowe życie, po drugiej stronie ciała matki. Bez oddechu dziecko umiera lub potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Koronawirus a choroby płuc i palenie papierosów. Czy zarażenie zawsze skończy się na intensywnej terapii?

Czyli ten oddech, pierwszy po drugiej stronie, ma wymiar wręcz inicjacji, przejścia z jednego świata do drugiego?

To jest prawda stara jak świat, w większości kultur od tego momentu zaczyna się liczyć życie. I chyba nic nowego nie powiemy w tej kwestii (śmiech).

W takim razie ostatni oddech to jest powrót na drugą stronę?

Oczywiście. Przecież nie wiemy, co jest po nim i za nim. To wielka tajemnica.

Dla mnie koronawirus jest przez to też trochę symbolem tego, co niechciane, spychane, wyrzucane. Tego, czego ludzie się boją i bali od zawsze. Zwykle mamy to „szczęście”, że nieszczęście dotyka innych, obcych

Agata Norek

Otarłaś się o nią, niemalże ją przekroczyłaś. Miałaś faktycznie taki moment, że świadomie wiedziałaś: nie mogę złapać oddechu?

Tak. Kiedy po wypadku na chwilę odzyskałam przytomność, żeby walczyć o oddech. Gdybym się wtedy nie obudziła, przypuszczalnie by mnie już tutaj nie było, udusiłabym się własną krwią. To był czysty instynkt: nie ruszaj się, nic nie rób, tylko oddychaj. Czułam, że to mogą być ostatnie sekundy mojego życia, a oddychanie dawało mi nadzieję. Wtedy usłyszałam głos kobiety, która pytała, czy żyję. I kiedy traciłam przytomność po raz drugi, byłam spokojniejsza ponieważ wiedziałam, że pomoc nadeszła. Myślę, że do ostatniego wydechu liczymy na to, że zdarzy się cud. Ale potrafię też sobie wyobrazić, że są ludzie, którzy na myśl o ostatnim oddechu czują ulgę. Czekają na niego.

„Teraz łatwiej przekroczyć barierę między zdrowiem a uzależnieniem, czyli między zdrowiem a chorobą”. O piciu do ekranu komputera mówi Bohdan T. Woronowicz

Przez wypadek doświadczyłaś tego fizycznie. Ale wiem, że w twoim życiu już wcześniej nazbierało się traum. Wtedy, gdy cierpiałaś przede wszystkim psychicznie, też miałaś poczucie braku tchu?

Nie, wtedy miewałam ścisk żołądka i gardła. Chociaż ściśnięcie gardła pod wpływem negatywnych emocji to też jest przecież nieumiejętność oddychania. Nieraz hiperwentylowałam się ze stresu, ale aż taki stopień duszności miałam rzadko. Znacznie rzadziej, niż jedna z uczestniczek moich warsztatów artystycznoterapeutycznych ARTrauma®. Ta kobieta w czasie zajęć grupowych powiedziała, że chciałaby zbudować Tarczę po to, żeby wszyscy, dosłownie wszyscy, zostawili ją w spokoju. Na samą myśl o stresie zaczynała się dosłownie dusić. A ja pomyślałam sobie, że to aż nieprawdopodobne, żeby człowiek mógł dojść do stanu, w którym jego podstawowa funkcja życiowa zostaje zaburzona z powodu nadmiaru stresu.

Czekaj. Przestała wtedy oddychać na warsztatach, przy was wszystkich, czyli – to był rodzaj „ataku”? Czy powiedziała wam o tym, że dochodzi u niej co jakiś czas do takiego zatkania?

Nie, nie przy nas. Ona nam wyjaśniła, że wszędzie – w pracy, domu, życiu prywatnym – ma tyle stresu, jest tyle oczekiwań wobec niej, musi sprostać tylu potrzebom innych ludzi, że zaczyna się dusić i musi się hiperwentylować. Była już w takim stanie, że jej największym marzeniem było odłączyć od tego wszystkiego, żeby móc wreszcie w spokoju znowu normalnie oddychać. Na warsztaty przyszła właśnie po to, żeby nauczyć się wyznaczać granice. Z warsztatów wyszła z umiejętnością dawania sygnału dźwiękowego mężowi i dzieciom, że już jest na limicie i mają nie przekraczać jej granic, inaczej zacznie się znów dusić. W ten sposób miała nie tracić resztek sił na komunikację werbalną. Dlatego uważam, że do koronawirusa trzeba mieć szacunek, ale nie powinniśmy się go bać.

Agata Norek. Zdj: archiwum prywatne

Ten brak strachu u ciebie notorycznie powraca. Twoje ostatnie posty z Facebooka? Zachód słońca u Was nad jeziorem i podpis: „Świat jest w dalszym ciągu przepiękny!”. Albo porozstawiane w całym domu bukiety róż i tulipanów z apelem: „To jest czas rozpieszczania się, sprawiania sobie przyjemności. (…) Pielęgnujemy nie lęki, ale kwiaty”. I fajnie, tylko że ja się zastanawiam, czy to nie usypia czujności? Może strach, umiarkowany, bez paniki, jest dobry, bo nas uzbraja, sprawia, że jesteśmy ostrożniejsi, bardziej rozważni i odpowiedzialni?

Ja mimo wszystko staram się być optymistycznym człowiekiem – i taką energię, takie wiadomości, wypuszczać w świat. Żeby budować, a nie niszczyć. Rozsądek – oczywiście, stosujmy się do zaleceń rządu, sanepidu, lekarzy. Ale jednocześnie nie bójmy się. Ja staram się, żeby nie było lęku w moim domu, bo – moim zdaniem – to nie jest dobry doradca. Jeśli dzięki temu, że wrzucę na Facebooka zdjęcie bukietu kwiatów, ktoś choć na chwilę odetchnie i poczuje spokój, to będę miała jakiś mikroskopijny wkład w kształt świata, który wyłoni się po pandemii. Ja mocno wierzę w energię. Jeśli będzie dobra, to przez to wszystko szybciej i lepiej przejdziemy. A jeśli jeszcze się w niej połączymy, to zrobimy tylko dużo dobrego. Zresztą, na drugi dzień po poście z kwiatami przyjaciółka przysłała mi zdjęcie kwiatów w swoim mieszkaniu z podpisem „Agatko, za Twoim przykładem też stosuję terapię kwiatami!”. Przecież to buduje!

Jak kontrolować stres?

Jak to jest twoim zdaniem z tym strachem przed wirusem? Mieszkasz w Szwajcarii…

Tak, ale pamiętaj, że ja wciąż poruszam się w dwóch światach równolegle. Od kilkunastu lat żyję na Zachodzie, a tam dobrobyt, komfort życia, ale i dekadencja są na zupełnie innym poziomie niż w Polsce, gdzie do dzisiaj podstawowe potrzeby człowieka często nie są zabezpieczone. Nie ma też poczucia bezpieczeństwa, nie spada się na cztery łapy tak łatwo, jak na Zachodzie. Bo tutaj państwo od razu udostępnia środki finansowe i staje na wysokości zadania, gdy cały kraj jest na równi pochyłej. Na konferencji prasowej politycy mówią: był taki problem, rozwiązaliśmy go w ten sposób, jeśli pojawi się kolejny, będziemy reagować. I dziękuję. A w Polsce to jest bagno nie do przebrnięcia i ciężko nabrać przysłowiowego oddechu: biurokracja, urzędy, politycy, cały system. Ale z drugiej strony jesteśmy bardziej zahartowani.

Nasze ciała potrafią znieść nieprawdopodobnie dużo. A koronawirus to może okazja, by rozliczyć się z dotychczasowych grzechów?

Agata Norek

Może akurat nie my, ja się urodziłam w drugiej połowie lat 80., ty parę lat wcześniej. A jednak jako głos narodu możemy chyba powiedzieć, że ostro oberwaliśmy przez co najmniej dziesięć pokoleń: bo rozbiory, wojna jedna i druga, komuna.

Święta prawda. Niestety – albo „stety” – tak jest. To zależy więc od pokolenia, kraju, indywidualnych doświadczeń. Paleta reakcji i emocji jest ogromna. Ale faktycznie, doświadczenia poprzednich pokoleń nauczyły nas powstawać z kolan bez pomocy innych. Jesteśmy biedniejsi niż Zachód materialnie, ale mam wrażenie, że duchowo bogatsi o determinację, siłę woli, wolę walki. Dlatego może łatwiej u nas o solidarność. Poza tym na Zachodzie zamknięte granice, puste półki, brak ryżu czy papieru toaletowego to jest szok, mojemu mężowi, Szwajcarowi, na ten widok szczęka opada i jest w głębokim szoku.

A ty?

A mnie się przypomina dzieciństwo (śmiech). Konkretnie wspomnienie, jak wstałam kiedyś o piątej rano w dzień matki, żeby zrobić mamie prezent. Szłam stanąć w kolejce do rzeźnika, żeby ona mogła się wyspać i nie martwić, czy dostanie mięso na obiad, czy nie. We mnie to wspomnienie wywołało ciepłe uczucia, odżyła we mnie pamięć o tym to małym serduszku, które tyle z siebie dało, żeby pomóc komuś bardzo bliskiemu. Dlatego w kontekście tego, co się teraz dzieje, zresztą jakiegokolwiek kryzysu, kluczowe dla mnie jest to, żeby pielęgnować pozytywne myśli oraz uczucia.

Moc pozytywnego myślenia?

Raczej wejście w sytuację podobną do tej w filmie Belliniego „Życie jest piękne”. Tam, oczywiście, panowały ekstremalne okoliczności obozu koncentracyjnego, a mimo to ojciec zdołał stworzyć synowi iluzję, że to jest tylko jakaś gra, w której główną nagrodą był czołg do wygrania. Takie myśli czy wspomnienia mogą być kotwicami, które pozwalają nam zadbać o swoją stabilizację psychiczną w dobie ekstremalnych sytuacji – czyli takiej, w jakiej jesteśmy obecnie. Ale nie chodzi o to, żeby oszukiwać samego siebie, zakłamywać rzeczywistość, tylko ją pokolorować, skoro już nie możemy jej zmienić. Do tego bym właśnie namawiała ludzi: żeby szukali skojarzeń, które im tę rzeczywistość zmiękczą, trochę stępią ostre, niebezpieczne, nieprzyjemne kontury, żeby nie były tak raniące. Złagodzą cierpienie i osłodzą ból.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.