Przejdź do treści

Helena Olearska: „Gdyby akupunktura była nieskuteczna, nie przetrwałaby jako metoda leczenia. Trudno oszukiwać ludzi przez trzy tysiące lat”

Helena Olearska, fot. Damian Gamaniuk
Helena Olearska, fot. Damian Gamaniuk
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Przyznam, że dziwię się, patrząc na terapeutów medycyny chińskiej, którzy nie mają wykształcenia medycznego i mówią, że nie chcą nic wiedzieć o zachodnich badaniach, nie interesują ich zachodnie rozpoznania. Uważam, że jeśli ktoś nie wie, czym jest choroba pacjenta, czyli nie wie, co się dzieje w jego ciele, emocjach czy hormonach, nie powinien zabierać się za leczenie. Niezależnie od tego, czy nakłuwam, czy zapisuję farmakoterapię, biorę za to odpowiedzialność. Odpowiadam swoim prawem wykonywania zawodu – mówi Helena Olearska, lekarka i akupunkturzystka.

 

Ewa Koza: Medycyna Wschodu czy Zachodu – którą zainteresowała się pani jako pierwszą?

Helena Olearska: Moi rodzice są lekarzami, więc najpierw zetknęłam się z medycyną Zachodu, już w dzieciństwie wiedziałam, że chcę leczyć ludzi. Jednak wiedzę z zakresu medycyny Wschodu zaczęłam zdobywać wcześniej, bo już w liceum. Wraz z maturą dostałam pierwszy dyplom potwierdzający wykształcenie w zakresie medycyny chińskiej. W wieku 16 lat przetłumaczyłam pierwsze szkolenie z tego obszaru, a zaraz potem usłyszałam, że gdy będę pełnoletnia, dostanę ofertę pracy. I tak się stało. Zaczęłam pracować jako tłumaczka, równocześnie rozpoczęłam studia medyczne. Zaledwie 3 lata później założyłam z rodzicami Instytut Medycyny Chińskiej i Medycyny Integracyjnej w Krakowie.

Praktykuje pani medycynę integracyjną. Co się w tym mieści?

Wszystko, co bazuje na „zachodniej” anatomii, fizjologii, zrozumieniu chorób i tego, jak się rozwijają, łączę z rozumieniem chińskim. Diagnozuję pacjentów w ramach obu podejść i proponuję najlepszy sposób postępowania. Czasami są to leki czy zabiegi operacyjne, natomiast w gabinecie stosuję akupunkturę, moksoterapię, masaże gua sha, korzystam z olejków eterycznych. Daję dużo zaleceń dietetycznych i dotyczących stylu życia. Pracuję również z suplementacją.

Czym jest moksoterapia?

Terapią polegającą na ogrzewaniu punktów akupunkturowych za pomocą suszonego ziela bylicy chińskiej.

Często spotykam się z opinią, że medycyna chińska to jakiś szamanizm albo magia.

Myślę, że ludzie obawiają się tego, co nieznane, a medycyna chińska wciąż nie jest w Polsce znana.

Wielokrotnie słyszałam, że medycyna Wschodu nie ma wiarygodnych badań.

Oczywiście, że ma, jest ich bardzo dużo. Można je znaleźć na przykład w bazie medycznej PubMed, gdzie w otwartym dostępie są nie tylko abstrakty, ale często całe publikacje. Czasopisma dotyczące akupunktury posiadają tak szanowani wydawcy, jak The BMJ (British Medical Journal – przyp. red.) czy Springer. Nie są to tylko badania z Chin, bo rozumiem, że te mogą budzić obawy co do etyczności czy zaprojektowania. Sporo obserwacji jest prowadzonych we współpracy Chin z krajami Zachodu. Dużo publikacji pochodzi z Europy, choćby z Niemiec czy Austrii. Medycyna integracyjna bardzo dobrze rozwija się również w Stanach Zjednoczonych, także w aspekcie naukowym.

Dlaczego zatem ich wiarygodność jest tak często podważana?

Metoda projektowania badań odzwierciedla poniekąd cel medycyny, powinna odpowiadać sposobowi, w jaki diagnozujemy, i sposobowi, w jaki leczymy. Badania muszą być prowadzone tak, by umożliwiać ocenę efektywności interwencji. Jeśli mówimy o testowaniu leku, badanie będzie najbardziej wiarygodne, gdy preparat będzie jednoskładnikowy, czyli będzie miał jedną substancję czynną w konkretnej dawce. Taki lek może być sprawdzany metodą podwójnie ślepej próby, czyli badania, w którym ani osoba przyjmująca, ani podająca go nie wie, co przyjmuje czy ordynuje. Wszystko jest tutaj mierzalne.

W medycynie chińskiej samo założenie leczenia jest inne – dokładnie odwrotne. Nie chodzi o ten sam zestaw punktów akupunkturowych, które sprawdzą się u jak największej liczby osób z daną jednostką chorobową. Zamiast tego proponujemy zabiegi, które jak najlepiej pomogą konkretnemu pacjentowi w konkretnym momencie. Bo być może, gdy przyjdzie za tydzień, zestaw punktów będzie już inny.

Załóżmy, że zgłosiły się dwie panie, które usłyszały od ginekologa, że mają zespół napięcia przedmiesiączkowego. Jak wiadomo, jest to zespół bardzo różnych, pozornie ze sobą niezwiązanych objawów. Jedna mówi, że przed miesiączką jest drażliwa i wściekła, krzyczy na ludzi i nie może sobie z tym poradzić. Druga, że „gromadzi wodę”, ma obrzmiałe piersi, czuje się słaba i zmęczona. W medycynie chińskiej dobralibyśmy dla nich zupełnie inne punkty akupunkturowe, choć w akademickiej problem nosi tę samą nazwę.

To wszystko sprawia, że bardzo trudno zaprojektować badanie akupunktury czy akupresury, które będzie miało sens. W moim rozumieniu zarówno jednej, jak i drugiej medycyny nakłuwanie różnym pacjentkom z zespołem napięcia przedmiesiączkowego tych samych punktów nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Co nie znaczy, że takich badań nie ma. Są, bo są kraje, w których akupunktura jest specjalizacją lekarską, taką jak u nas chirurgia czy neurologia, są i takie, w których wykonywanie akupunktury zarezerwowane jest dla lekarzy. Mamy punkty, które są bardzo istotne w leczeniu konkretnych dolegliwości, więc można tak zaplanować badanie, żeby każda osoba z zespołem napięcia przedmiesiączkowego czy zaparciami dostała ten sam zestaw.

Tylko jak je sprawdzić metodą podwójnie ślepej próby?

To największe wyzwanie. Czy pojedynczo, czy podwójnie – bardzo trudno je zaślepić. Człowiek raczej wie, zwłaszcza jeśli kiedykolwiek miał wykonywaną akupunkturę, czy igła znalazła się w jego ciele, czy też nie. Pojawiały się pomysły, żeby na przykład wbijać igły bardzo płytko lub kilka milimetrów od właściwej lokalizacji punktu akupunkturowego albo wyćwiczyć do nakłuwania osobę, która nie zna medycyny chińskiej. Wydaje mi się jednak, że jeżeli chcielibyśmy sprawdzić, czy medycyna Wschodu rzeczywiście działa, należałoby posłuchać ludzi, którzy mają wykształcenie w jednej i drugiej medycynie, i zaprojektować badanie tak, żeby odzwierciedlało cel medycyny chińskiej, a nie zachodnie standardy.

Większość osób zwraca się w kierunku medycyny Wschodu dopiero, gdy możliwości medycyny Zachodu nie spełniają ich oczekiwań. Zgłaszają się osoby z bardzo poważnymi chorobami, nierzadko autoimmunologicznymi, i mówią, że teraz chciałyby spróbować medycyny chińskiej, traktując ją jak ostatnią deskę ratunku

Medycyna chińska, nie inaczej niż zachodnia, jest uaktualniana. Nie bazujemy przecież na tym, co proponowała pierwotnie. Uczono mnie, że za czasów dynastii Song funkcje punktów akupunkturowych były badane, i to mi wystarcza. Jak powiedział mi kiedyś bardzo mądry człowiek, trudno oszukiwać ludzi przez trzy tysiące lat. Gdyby akupunktura była nieskuteczna, nie przetrwałaby jako metoda leczenia. Weźmy pod uwagę, że w starożytnych Chinach terapia była bardzo nieprzyjemna. Nie było cienkich, sterylnych igieł, jakie mamy dziś. Używano dość grubych narzędzi, które dosłownie dziurawiły ciało. Po takim zabiegu mogła wdać się infekcja, bo jedynym sposobem dezynfekcji wielorazowych wówczas igieł było rozgrzewanie ich nad płomieniem. A jednak akupunktura wciąż jest stosowana. Najwyraźniej się obroniła.

Wspomniała pani o akupresurze. Co ją łączy z akupunkturą, a co je różni?

Akupunktura i akupresura to dwa najpopularniejsze w medycynie chińskiej sposoby oddziaływania na punkty akupunkturowe, czyli miejsca uznawane za biologicznie aktywne. Pierwszy polega na wbijaniu w nie igieł akupunkturowych, współcześnie cienkich, sterylnych, jednorazowych. Takie zabiegi przeprowadzają osoby z odpowiednim wykształceniem, czyli lekarze i akupunkturzyści. Z kolei akupresura polega na uciskaniu, masowaniu czy opukiwaniu tych samych punktów. Ją każdy może wykonać sam dla siebie.

Można się tego od pani nauczyć?

Tak, od dawna szkolę zarówno z akupunktury, jak i akupresury. Często też daję swoim pacjentom zadania domowe. Długo praktykowałam w Chinach i Izraelu i obserwowałam, jak tam wygląda leczenie. Pacjenci, na przykład po udarze czy porażeniu nerwu twarzowego, przychodzą na zabiegi nawet codziennie. Zdaję sobie sprawę, że w Polsce mogą się zgłosić najwyżej dwa razy w tygodniu. Ograniczeniem jest zarówno czas, jak i pieniądze, ale wiem też, że u niektórych osób zabiegi byłyby dużo efektywniejsze, gdyby mogły być wykonywane częściej. Dlatego pokazuję, gdzie są ważne dla konkretnej osoby punkty akupunkturowe i jak je masować.

Kto najczęściej szuka pomocy w medycynie Wschodu?

Zdecydowanie częściej zgłaszają się do mnie kobiety. Większość stanowią osoby dorosłe, najczęściej od 30. do 45. roku życia. Pracuję w Krakowie, ale pacjentki docierają do mnie z różnych rejonów kraju.

Z jakimi schorzeniami pracuje pani najczęściej?

Jako że w medycynie akademickiej specjalizuję się w chorobach wewnętrznych, to i w ramach medycyny Wschodu najbardziej lubię pracować z chorobami wewnętrznymi. Najczęściej pojawiają się u mnie panie z dolegliwościami trawiennymi, takimi jak nawykowe zaparcia, przewlekłe biegunki, niespecyficzne bóle brzucha. Są również osoby z poważnymi, przewlekłymi stanami chorobowymi, jak zespół jelita drażliwego, SIBO (zespół rozrostu bakteryjnego jelita cienkiego – przyp. red.) czy wrzodziejące zapalenie jelita grubego.

Poda pani przykłady sukcesów terapeutycznych?

W ramach ostatniej z wymienionych jednostek chorobowych, czyli poważnej choroby autoimmunologicznej, jaką jest wrzodziejące zapalenie jelita grubego, mam dwa, które dobrze pokazują skuteczność akupunktury. Pierwszą pacjentkę nakłuwałam, to osoba w wieku przedemerytalnym. Choruje od 20 lat. Jest pod stałą opieką lekarską, w trakcie leczenia biologicznego, które znacznie poprawiło jej stan, jednak gdy przyszła do mnie, nadal oddawała 5–8 stolców dziennie, z krwią, więc cały czas się anemizowała. Musiała jeździć do szpitala na podawanie żelaza, a kilka razy na przetaczanie krwi. Po dwóch zabiegach akupunktury w kale przestała pojawiać się krew. Przychodzi do mnie od pięciu miesięcy, początkowo co tydzień, teraz rzadziej, co 3–4 tygodnie, na zabiegi podtrzymujące. Jeśli dba o dietę i stosuje się do zaleceń, ma 2 stolce dziennie. Zniknęły wzdęcia i bóle brzucha. Jej komfort życia znacznie się poprawił.

Drugą pacjentką z tym samym schorzeniem jest młoda dziewczyna z Niemiec, zakwalifikowana do usunięcia jelita. Wyłonienie stomii to coś, co dramatycznie zmienia życie. Jej mama jest akupunkturzystką, jedną z moich kursantek. Poprosiła mnie o skonsultowanie córki. Nie nakłuwałam tej pacjentki, rozpisywałam dla niej protokoły akupunkturowe i akupresurowe, dawałam też zalecenia dietetyczne. Zabiegi wykonywała mama. Wiem, że były nieregularne, a jednak z 15 stolców na dobę, które oddawała również w nocy i które miały konsystencję wody, zeszłyśmy do 2 dziennie, uformowanych. Wcześniej wyjście z domu, a czasem wręcz z toalety było dla tej dziewczyny ogromnym wyzwaniem. Teraz wreszcie zaczęła żyć. Ostatnio pojechała ze znajomymi do Hiszpanii na kilkanaście dni. Wie, w jaki sposób się odżywiać, na co zwracać uwagę, jakie punkty masować. I, co najważniejsze, jelito nie zostało usunięte! Przytyła 9 kilogramów, z 36 do 47. To ogromna zmiana.

Medycyna chińska, nie inaczej niż zachodnia, jest uaktualniana. Nie bazujemy przecież na tym, co proponowała pierwotnie. Uczono mnie, że za czasów dynastii Song funkcje punktów akupunkturowych były badane, i to mi wystarcza

I ogromny sukces.

Takie historie bardzo mnie cieszą, ale – podkreślam – to się odbywa we współpracy z osobami, które chcą się leczyć. Jestem pewna, że zmiana nie jest wyłącznie skutkiem tego, że nakłuwam czy masuję punkty. Efekt jest i lepszy, i szybszy, gdy pacjentki stosują się do zaleceń. Jest dużo spektakularnych sukcesów, ale są też porażki. Z nimi też musimy się liczyć.
Bardzo lubię pacjentki, które chcą pracować z płodnością. Nie mam ich dużo, ale są i takie, które mimo lat starań – w trakcie których dowiedziały się, że hormonalnie i anatomicznie wszystko jest w porządku – z jakiegoś powodu nie zachodzą w ciążę. Pracujemy akupunkturą, dołączamy terapię pijawkową, i… dostaję wiadomość, że pani jest w ciąży. To ogromna radość, również dla mnie.

Z czym jeszcze pani pracuje?

Mam dużo pacjentek z insulinoopornością i z chorobą Hashimoto, które mimo dobrego poziomu hormonów czy cukru nadal czują zmęczenie, osłabienie i wciąż nie mogą zrzucić paru czy parunastu kilogramów. Poza kontrolą i zmianą dawkowania leków medycyna zachodnia ma tu niewiele do zaproponowania. Akupunktura może pomóc przy dolegliwościach, które utrzymują się pomimo wyrównania tych parametrów, i zazwyczaj pomaga.

Zgłaszają się do pani osoby, które żyją w przewlekłym stresie albo mają stany depresyjne?

Tak. Cieszy mnie, że coraz częściej przychodzą ludzie, którzy mówią, że żyją w stresie i mają w sobie dużo napięcia. Szukają pomocy w medycynie chińskiej, bo akademicka nie leczy stresu.

Mam też pacjentki z depresją, ale leczę tylko osoby z łagodną postacią tej choroby, te, które nie przyjmują leków antydepresyjnych, bo nie mają takich wskazań. Są psychiatrzy, którzy pracują holistycznie. Myślę, że to oni powinni prowadzić osoby z ciężką postacią depresji czy innych schorzeń w obrębie zdrowia psychicznego. Leczenie ma być bezpieczne – i dla pacjenta, i dla specjalisty. Nie podejmuję się tego, do czego nie mam kompetencji.

Przyznam, że dziwię się, patrząc na terapeutów medycyny chińskiej, którzy nie mają wykształcenia medycznego i mówią, że nie chcą nic wiedzieć o zachodnich badaniach, nie interesują ich zachodnie rozpoznania. Uważam, że jeśli ktoś nie wie, czym jest choroba pacjenta, czyli nie wie, co się dzieje w jego ciele, emocjach czy hormonach, nie powinien zabierać się za leczenie. Niezależnie od tego, czy nakłuwam, czy zapisuję farmakoterapię, biorę za to odpowiedzialność. Odpowiadam swoim prawem wykonywania zawodu.

Co jest dla pani największym wyzwaniem w praktykowaniu medycyny chińskiej w Polsce?

Większość osób zwraca się w kierunku medycyny Wschodu dopiero, gdy możliwości medycyny Zachodu nie spełniają ich oczekiwań. Pojawia się u mnie na przykład ktoś, kto był na 10 zabiegach u fizjoterapeuty, przyjmował leki przeciwbólowe, a bark nadal mu dokucza, więc decyduje się spróbować akupunktury. Albo ktoś, kto od 20 lat ma bóle głowy, leki zawsze mu pomagały, ale już nie są skuteczne, więc szuka innego rozwiązania. Zgłaszają się też osoby z bardzo poważnymi chorobami, nierzadko autoimmunologicznymi, i mówią, że teraz chciałyby spróbować medycyny chińskiej, traktując ją jak ostatnią deskę ratunku. Nasuwa mi się wtedy pytanie: „A gdzie one były 20 lat temu?”. Oczywiste jest, że im dłużej trwa stan chorobowy, tym trudniej go leczyć. Mimo że te osoby latami stosowały się do zaleceń medycyny zachodniej, wciąż mają oczekiwanie, że igła akupunkturowa zadziała jak magiczna różdżka, która rozwiąże wszystkie problemy. To tak nie działa. Zabiegi muszą być powtarzane. Medycyna chińska jest leczeniem, a każde leczenie jest procesem.

 

Helena Olearska — lekarka, akupunkturzystka. Absolwentka Collegium Medicum UJ, Akademii Akupunktury Compleo oraz Campusu Broshim w Tel Awiwie. Od 2014 roku prowadzi Instytut Medycyny Chińskiej i Medycyny Integracyjnej ITCM DAO w Krakowie. Uczestniczka praktyk i wymian naukowych w wielu krajach świata, w tym Chinach, Niemczech, Izraelu. Prelegentka na międzynarodowych kongresach akupunktury i medycyny integracyjnej. Na co dzień pracuje z problemami metabolicznymi, gastrologicznymi, hormonalnymi.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.