Przejdź do treści

„Gdy leżałem pod respiratorem, przyszedł ksiądz, namaścił mnie. Nie rokowałem” – mówi biegacz, który przeszedł walkę z COVID-19

biegacz, który przeszedł walkę z COVID-19 | HelloZdrowie / Archiwum prywatne
"Nie rokowałem" - mówi biegacz, który przeszedł walkę z COVID-19 | HelloZdrowie / Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Budzę się, ale nie widzę wyraźnie, powieki mi się kleją. Dzisiaj już wiem, że to od plastrów, którymi zakleja się oczy pacjentom na OIOM-ie. Podchodzi do mnie lekarz, pyta, czy wiem, gdzie się znajduję, ale jestem zbyt słaby, żeby mówić. Przez dwa kolejne dni jestem na pograniczu jawy i snu – opowiada pan Sławek, biegacz, autor strony „Z górki i pod górkę”, który wygrał bardzo ciężką walkę z COVID-19. Lekarze oceniali jego szanse na przeżycie na mniej niż 10 proc.

 

Marianna Fijewska: Niektórzy mówią, że jak ktoś regularnie biega, to ucieknie koronawirusowi. Pan nie uciekł.

Pan Sławek: Nie uciekłem, choć 10-kilometrowe dystanse przebiegałem regularnie krótko przed zachorowaniem. To był szósty rok moich treningów. Zacząłem biegać w wieku 42 lat. Początkowo nie miałem przygotowania ani wsparcia teoretycznego. Postanowiłem wykonać popularny wśród początkujących biegaczy plan sześciotygodniowy, który polega na stopniowym zwiększaniu czasu biegu w stosunku do czasu marszu. Plan zrealizowałem i zakochałem się w bieganiu. Początkowo aż za bardzo. Przetrenowywałem się, łapałem kontuzje, musiałem chodzić na rehabilitacje i zaczynać wszystko od początku, bo moja kondycja wracała do punktu zero. Ale nie poddawałem się i po jakimś czasie zacząłem biegać po górach. Wtedy założyłem stronę „Z górki i pod górkę”.

Bo w bieganiu miał pan często pod górkę?

Tak, treningi dawały mi ogromnie dużo przyjemności, ale potem zawsze pojawiała się jakaś trudność. Kontuzje regularnie powodowały spadek formy i utratę wypracowanej wydolności. Nieraz też zwykłe lenistwo powodowało, że nie wychodziłem trenować. Jednak wraz ze wzrostem świadomości własnego ciała było coraz lepiej. Za sobą mam już dziewięć biegów górskich.

Kiedy dokładnie stwierdzono u pana COVID-19?

To było 22 marca. Pamiętam, że ostatni 10-kilometrowy trening zrobiłem w czwartek, a w poniedziałek miałem już informację o pozytywnym wyniku testu. Początkowo leczyłem się w domu. Ale było coraz gorzej. Okazało się, że mam zapalenie płuc. Dostałem antybiotyk, ale nie pomagało. Po kilku dniach moje samopoczucie bardzo się pogorszyło. Mocno gorączkowałem, a saturacja spadła poniżej 90, podczas gdy za normę uznaje się wyniki powyżej 90. Wtedy przyjechała po mnie karetka i zabrała mnie do szpitala w Szubinie. Było to 29 marca. W szpitalu stwierdzono u mnie saturację na poziomie 83.

Przez dwa kolejne dni byłem na pograniczu jawy i snu. Dni zlewały się z nocami, dochodziły do mnie jakieś pojedyncze odgłosy. Na przykład odgłosy reanimacji. Wiedziałem, że na mojej sali umierają chorzy

Wiedział pan, że jest źle? Że grozi panu respirator?

Nie zdawałem sobie sprawy. W szpitalu podawano mi tlen i kroplówki. Dostałem nawet osocze ozdrowieńców. Całe szczęście ani razu nie usłyszałem słowa „respirator”- to wzbudziłoby we mnie strach. Zacząłem tracić kontakt z rzeczywistością. Dużo spałem. Czwartego dnia (1 kwietnia) powiedziano mi, że w tym szpitalu nie są w stanie zrobić dla mnie nic więcej. Za pośrednictwem Centrum Zarządzania Kryzysowego znaleziono dla mnie miejsce w bydgoskim Szpitalu Wojskowym. Dzisiaj już wiem, że szukano dla mnie łóżka z respiratorem. Moment zjawienia się sanitariuszy i przejazdu do kolejnego szpitala pamiętam bardzo słabo. Wiem, że zdążyłem podpisać w nowym miejscu oświadczenie upoważniające żonę do wszelkich informacji o moim stanie zdrowia. Napisałem też SMS-a do kolegi z pracy, żeby wiedział, w którym szpitalu leżę. Potem film mi się urwał, jakby ktoś nacisnął pauzę.  Nie pamiętam rozmowy telefonicznej z innym kolegą z pracy i wysłania kolejnych wiadomości do żony. Całkowicie straciłem świadomość tego, co się dzieje.

A co się działo?

Gdy byłem już bardzo słaby, lekarze uznali, że wentylacja za pomocą wąsów czy maski tlenowej to za mało. Nie było wyjścia, wprowadzono mnie w stan śpiączki farmakologicznej i podłączono pod respirator. Do żony dochodziły fatalne wieści – oprócz koronawirusa miałem zapalenie płuc i bardzo złe wyniki krwi. W tym czasie odprawiono za mnie dwie msze. Pierwszą zamówili koledzy z pracy w Wielką Sobotę, a drugą w środę po Świętach Wielkanocnych młodzież związana z harcerstwem i moją organizacją proobronną, którą prowadzę w Nakle nad Notecią. Gdy leżałem pod respiratorem, przyszedł też ksiądz, namaścił mnie. Nie rokowałem.

A jednak.

Dzięki Bogu. Ocknąłem się po siedmiu dniach, 8 kwietnia, gdy odłączono mnie od respiratora.

Wolontariuszka z oddziału covidowego

Jakie jest pana pierwsze wspomnienie?

Budzę się, ale nie widzę wyraźnie, powieki mi się kleją. Dzisiaj już wiem, że to chyba od plastrów, którymi zakleja się oczy pacjentom na OIOM-ie. Podchodzi do mnie lekarz, pyta, czy wiem, gdzie się znajduję, ale ja jestem zbyt słaby, żeby mówić. Kładzie przede mną telefon, włącza głośnomówiący i każe się nie odzywać, tylko słuchać. Po drugiej stronie słyszę żonę, jestem ledwo przytomny, ale jej głos poznaję od razu. Mówi, że mam się tam trzymać i walczyć. Że muszę żyć, bo mam dla kogo. Potem zasypiam. Przez dwa kolejne dni byłem na pograniczu jawy i snu. Dni zlewały się z nocami, dochodziły do mnie jakieś pojedyncze odgłosy. Na przykład odgłosy reanimacji. Wiedziałem, że na mojej sali umierają chorzy. W tym półmroku – bo na OIOM-ie panuje półmrok, żebyśmy lepiej spali – zdawałem sobie sprawę, że pielęgniarki podnoszą i myją pacjentów, nieraz bardzo otyłych i rosłych, a one malutkie, drobne, w kombinezonach. Nie mogłem uwierzyć, że tak dobrze sobie radzą. Potem na drugi dzień przyszedł ksiądz, dostałem kolejne namaszczenie, nie wiedząc jeszcze o poprzednim, co mocno wpłynęło na moją psychikę.

Przestraszył się pan?

Z początku tak. Jednak, gdy na moje pytanie „kto księdza przysłał?” usłyszałem, że przyszedł sam, uspokoiłem się. Dodało mi to sił, zwłaszcza, że widziałem, jak podchodzi do  innych pacjentów pod respiratorami i modli się w ten sam sposób. Gdyby odpowiedział, że przysłała go rodzina, to z całą pewnością uznałbym, że to już mój koniec. W poniedziałek 12 kwietnia dostałem  pierwszy posiłek, który również dodał mi energii.

Co to było?

Jogurt z proteinami dla bardzo słabych pacjentów. Nigdy w życiu nie zapomnę tego smaku. Później pielęgniarka przyniosła zupę warzywną. Ucieszyłem się, ale szybko okazało się, że nie mogę utrzymać łyżki. Wtedy zacząłem bardziej obserwować swoje ciało, choć jeszcze nie panikowałem. Zdałem sobie sprawę, że jestem w stanie ruszać tylko głową i ramionami. Ręce, nogi, biodra – wszystko miałem bardzo słabe. Tam, gdzie wcześniej były mięśnie, wisiały puste worki skóry. Byłem wychudzony. Przez wszystkie lata biegania udało mi się zrzucić siedem kilogramów. A koronawirus, jak się później okazało, w dwa tygodnie zabrał mi aż 16 kg.

 

Zdałem sobie sprawę, że jestem w stanie ruszać tylko głową i ramionami. Tam, gdzie wcześniej były mięśnie, wisiały puste worki skóry. Byłem wychudzony. Przez wszystkie lata biegania udało mi się zrzucić siedem kilo. A koronawirus, jak się później okazało, w dwa tygodnie zabrał mi aż 16 kilogramów

Co pan myślał, widząc swoje nowe ciało? Bał się pan, że już nigdy nie wróci pan do pełnej sprawności?

Początkowo byłem tak skołowany, że nie przyszło mi to do głowy. Po kilku dniach przeniesiono mnie na oddział wewnętrzny. Zapytałem pielęgniarki, czy mogłaby posadzić mnie na wózku i zawieźć do toalety. Odmówiła. „Pan to na razie tylko pod siebie”. Wtedy po raz pierwszy przyszła refleksja, że moja sprawność ruchowa jest bardzo zła i może nigdy już nie będę chodził. Ta jedna myśl uruchomiła całą lawinę innych: a co, jeśli nigdy już nie będę pracował? Z czego wyżywimy rodzinę? Zastanawiałem się nawet, jaka praca nie wymaga takiego ruchu, jak moja, tylko np. samych rozmów. Pomyślałem, że może zacznę zarabiać jako handlowiec i będę telefonicznie sprzedawał produkty, ale nawet to wydawało się niemożliwe. Klatka piersiowa i brzuch nie unosiły się przy nabieraniu powietrza. Miałem przecież swoją komórkę, ale jedyne, na co starczało mi sił, to wybranie numeru żony. Byłem zbyt słaby, żeby utrzymać telefon przy uchu, a co dopiero z nią rozmawiać.

Kiedy pojawiła się w panu nadzieja?

Bardzo szybko, bo każda codzienna rehabilitacja na oddziale wewnętrznym dawała znaczną poprawę. Początkowo, jeszcze na OIOM-ie, pani rehabilitantka ćwiczyła ze mną oddech i  napinanie poszczególnych mięśni. Po pięciu dniach rehabilitacji, już na oddziale wewnętrznym, po raz pierwszy stanąłem przy łóżku i zrobiłem pierwsze  kroki za wózkiem inwalidzkim w asyście rehabilitanta. Ostatecznie po 30 dniach spędzonych w szpitalu, 27 kwietnia, wypisano mnie do domu, a żona dostała tzw. „opiekę”, by się mną zajmować. W szpitalu choćby ze względu na ciszę nocną i całą masę podawanych kroplówek nie mogłem ćwiczyć tak dużo, jakbym chciał. Tydzień przed wyjściem stwierdzono u mnie sepsę, co ograniczyło możliwość rehabilitacji. W domu to się zmieniło. Intensywnie wykonuję ćwiczenia, a one dają zauważalne rezultaty. Jestem coraz dalej spacerować, robić brzuszki, przysiady, jeździć na rowerze i rozciągać się. Lekarze mówią, że moje serce wygląda dobrze, a w płucach są zmiany, które najprawdopodobniej się cofną. Nadzieja z każdym dniem jest coraz silniejsza.

Wraca pan do biegania?

Oczywiście. Tak jak mówiłem, z bieganiem jest zawsze z górki i pod górkę. Wiem, że tym razem, górka będzie najbardziej stroma ze wszystkich dotychczasowych. Zacząłem już treningi rowerowe i udaje mi się wchodzić na czwarte piętro. To wielkie sukcesy. W lipcu lub pod koniec czerwca planuję rozpocząć plan 6-tygodniowy, ten sam, który realizowałem sześć lat temu, gdy zaczynałem biegać. Moim wielkim marzeniem jest start w listopadowym Biegu Niepodległości w Poznaniu. Wiem, że to zrobię, nawet jeśli miałbym tam maszerować. Mam komplet medali wszystkich edycji tego biegu.

Czy przez chorobę zmienił się jakoś pana stosunek do biegania?

Ostatnio dużo spaceruję. Przy ładnej pogodzie mija mnie biegacz za biegaczem. Wtedy staję i obserwuję. Uśmiecham się i w myślach mówię tak: jak ja się cieszę, że możecie biegać! Nawet nie macie pojęcia, jak wy powinniście się z tego cieszyć….

Owszem, przez chorobę zmienił się mój stosunek do biegania. I do wszystkiego, co kocham. Doceniam to, co mogłem stracić.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.